two: stopped clocks
Obscurinate, parę miesięcy przed ostatecznym upadkiem rebelii.
To, że bieżąca woda nie została odcięta, a nano-przekaźniki wciśnięte pod cienki materac wydawały z siebie stłumione mruknięcia, bez względu na surowe represje wprowadzone przez Królową Obsrucinate, było prywatnym sukcesem Anniki. Dlatego spoczęła z uśmiechem na krześle wyścielonym szmaragdowym muślinem i pozwoliła butom tąpnąć o ziemię, nie przejmując się rdzawym błotem rozmazanym o alabastrową posadzkę.
Ze względu na rebelię, która walczyła ostatnim tchem – ale bardziej zażarcie i brutalnie niż wcześniej – stała dostawa energii i wody była czymś niepewnym nawet w sercu stolicy, nie pomijając królewskiego dworu. Jego mury codziennie plądrowane przez cyborgi, inteligencję, która nie została przekupiona lub powieszona, oraz zwykłych głodujących ludzi, chwiały się w fundamentach. Słodkie kłamstwa, którymi królowa karmiła swoich poddanych, nie mogły zapełnić brzuchów wychudzonych dzieci. Pomimo tego, niektórzy zażarcie spijali je z ociekających zatrutym miodem palców władczyni.
Samuel przycisnął lodowatą szmatkę do fioletowych i rozżarzonych stanem zapalnym knykci starszej siostry. Ta, pomimo dyskomfortu, nie zdradziła się nawet drżeniem powieki, zasypanej prochem upadłych twierdzy i cząsteczkami zwęglonego syntetycznego naskórka zatruwającego atmosferę Obscurinate. Dopiero pod osłoną jedwabnej pościeli, kiedy wszystkie świeczki zostaną zdmuchnięte, jej synapsy się przebudzą, a mięśnie zadrżą spazmami przemęczenia.
Po napięciu ramion brata i rozszerzonych w cichej furii nozdrzach, młoda rebeliantka odgadła, jak bardzo jest zdenerwowany. Kiedyś do białej gorączki doprowadzało go to, że Annika nie stosowała się do godziny policyjnej, lawirując między opustoszałymi uliczkami stolicy, przemykając pod nosem Porządkowych, dla których łapanie „rebelianckich pcheł" było zabawą w kotka i myszkę. Nie wykluczając zabawy schwytaną ofiarą.
Dzisiaj Samuel nie odezwał się ani jednym słowem, kiedy cztery godziny po rozbrzmieniu syren alarmowych smukłe ręce nastolatki podciągnęły się na parapecie do sypialni, w której on cicho oczekiwał na jej powrót, zawsze następujący w okolicach świtu.
– Sammy? – Szorstki kciuk pogłaskał policzek chłopca odcieniu umbry.
– Dlaczego to robisz? – Pełne usta chłopca wykrzywiły się w grymasie rozczarowania, kiedy na szarym od brudu skrawku materiału zakwitły karmazynowe płatki. Potrząsnął głową jakby odganiał niechciane myśli i ponownie zadał to samo pytanie. – Dlaczego to robisz?
Był to nawyk, który towarzyszył mu od wypadku doznanego w dzieciństwie. Nigdy nie był pewien czy pytania kłębiące się w jego myślach rzeczywiście zostały wyartykułowane, czy coś, co wykonał parę sekund wcześniej miało już miejsce. Nie wspominając o przeszłości i teraźniejszości, które w czasach głębokiego zmęczenia i stresu przypominały masę nieskładnych wspomnień o nieznanym pochodzeniu.
Pod powiekami nastolatki rozbłysnęły wspomnienia zwęglonych dłoni, smród spalonych włosów, zwitki przewodów potylicznych przerzucone przez królewskie maszty, triumfujące uśmiechy Gwardii Królewskiej.
Fioletowe tęczówki Anniki przesunęły się w stronę bliźniaczych odbić młodszego brata. Chciała w tym momencie pocieszyć brata, powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, ale po długich miesiącach walki z tyranią Gwardii Królewskiej i nieznośnym podwójnym życiu, nie mogła zdobyć się na kolejne kłamstwo.
– Dla innych – odparła krótko, a na jej szyi zabłysnął podrdzewiała część dysku pamięci, zwykle ukryta pod idealnie skrojoną tuniką, za którą jej rodzice zapłacili najlepszemu krawcowi w Obscurinate.
Samuel nigdy nie miał się dowiedzieć, że kiedyś był nieodłączną częścią jego ciała, zupełnie jak serce bijące mocno w jego piersi.
***
Marigold nie pamiętała, kiedy ostatni raz tak dobrze spała. Policzek zatopiony w wymiętą poduszkę o idealnej temperaturze zwilgotniał od śliny, a pełne ulgi chrapnięcia zlewały się w szeleszczącą kakofonię nocną razem z mruczeniem rudego kota, który ułożył się w zgięciu jej łokcia.
Podobno człowiekowi śpi się najlepiej, gdy nie zwraca uwagi na nieubłaganie płynący czas. Miarowe tykanie nie stanowi wtedy niewypowiedzianej groźby, która zwiastuje nieuchronne starcie z kolejnym dniem. Jest raczej cichą, monotonną kołysanką, rozplątującą supeł dręczących nas przed zmierzchem myśli. Obsesyjne zerkanie na tarczę zegarową było jednym z przekleństw Marigold. Drepczące wskazówki niczym wspinający się po kręgosłupie dreszcz zalewały skórę dziewczyny lodowatym potem.
Pójście spać w przypadku brunetki stanowiło swego rodzaju rytuał, na który składało się wypicie dwóch filiżanek melisy i uzupełnienie niedoboru melatoniny w postaci małych, białych tabletek, co noc wysypywanych z buteleczki na rozpostartą dłoń. Nie zapominając o dokładnym wyszorowaniu zębów. W dokładnie tej kolejności. Ale nawet wypełnienie wszystkich zadań z powyższej listy nie gwarantowało jej efektywnego odpoczynku.
Zawsze dręczyły ją nieznanego pochodzenia koszmary. Jej matka, która swojego czasu była najlepszą psychoterapeutką w okolicach Londynu, nie mogła dokopać się do ich źródła. W końcu zrezygnowana zaakceptowała porażkę, jaką była pomoc własnej córce. Nie wiedziała kiedy, ale sama zaczęła przyzwyczajać się do nierównego rytmu nocnego dziecka i jej niestworzonych opowieści o cyborgach, zaginionym księciu oraz mężczyźnie w długim, łopoczącym płaszczu. Zdarzało się, że Marigold budziła ją kilka razy tej samej nocy i dysząc oraz gestykulując, opowiadała o tym, co właśnie się wydarzyło w jej śnie – twierdziła, że wcale nie były one czymś wyssanym z palca, a realnymi wspomnieniami.
– Dlaczego ten mężczyzna tak cię przeraża? – zapytała pewnego razu, przyciskając do siebie jedną ręką córeczkę zwiniętą w kłębek na jej kolanach, a drugą zbliżyła do ust parującą, świeżo zaparzoną kawę. Na ich nogi naciągnęła pikowaną narzutę z Kubusiem Puchatkiem. Budzik na stoliku nocnym wskazywał godzinę trzecią w nocy.
– Nie on mnie przeraża – wyjaśniła, unosząc spojrzenie lśniących, dużych jak na czterolatkę oczu na zatroskaną twarz mamy. – Boję się tego, że kiedy otwieram oczy, już go ze mną nie ma. A rudowłosa dziewczyna szybuje z wieży niczym ptak! I wcale nie krzyczy. Ona chyba śpi. – Przygryzała kciuk, zatapiając się na nowo we wspomnieniach sennych mar.
Odrobinę siwiejąca dzisiaj matka po latach nauczyła się żyć z kimś, u kogo stan czuwania zdecydowanie przewyższa długością stan odpoczynku. Nie dziwiło już ją to, że przesuwając się w puchowym szlafroku w stronę łazienki o piątej nad ranem, zastawała skuloną w fotelu dziewiętnastoletnią córkę, tak, jak zostawiła ją poprzedniego wieczora, czytającą powieść, która o świcie była już niemal całkiem przeczytana. Marigold nienawidziła marnotrawić czasu i ze stu procentową pewnością odziedziczyła to po swojej rodzicielce, Kristinie Cummings, rannym ptaszku.
Dzisiaj wszystko wyglądało inaczej.
Mimo bolących, zdartych kolan, które przed ułożeniem się na materacu ozdobiła różowymi plasterkami, nie zauważyła, kiedy sen ukołysał ją w swoich ramionach. Pozbawiony gmatwaniny myśli i nadmiernego analizowania odpoczynek był dla niej niespotykanym przywilejem. Zawsze w końcu znajdowało się coś, czym mogła się martwić albo gorączkowe, senne przygody, które nie zawsze zwieńczone były szczęśliwym zakończeniem. Najczęściej zwieńczał je koszmarny omen nieprzespanej nocy: zawieszona w powietrzu niczym bezwładna kukła, rudowłosa kobieta.
– Ludzki umysł jest w stanie przywołać jedynie znane nam twarze podczas snu, mamo. – Marigold powracała często do tego samego tematu, kiedy Kristine pytała ją o to, który koszmar udaremnił spokojną noc jej córce. – Moim problemem jest to, że nigdy nie jestem w stanie przyjrzeć się jej twarzy. Ale wiem, że ma turkusowe oczy. I lubi lody o smaku mango. Po prostu to wiem.
Dzisiejszego dnia, przed finalnym opuszczeniem klejących się ze zmęczenia powiek, Marigold zerknęła leniwie na cyfrowy zegarek i odnotowując, że jest godzina dwudziesta druga czterdzieści siedem, pozwoliła sobie na upragniony odpoczynek. Nie zdała sobie sprawy, albo nie chciała zdawać sobie z tego sprawy, że to właśnie tę godzinę wskazywał jej zastygły bezruchu zegarek z Myszką Mickey, teraz porzucony na toaletce należącej niegdyś do jej mamy. Nie przejmowała się po raz pierwszy od dawna rudowłosą enigmną, nieznajomym mężczyzną w długim płaszczu, czy nawet obłąkańcem, którego napotkała podczas wieczornej drogi do domu.
Obudziło ją niepozorne stukanie rozchodzące się od strony okna, pod którego parapetem tłoczyły się ułożone w nierówne stosy książki. Nie wiedziała, ile czasu zdążyło upłynąć, od kiedy zasnęła, ale rozwierając nieprzytomnie lewe oko, przekonała się, że spod unoszących się na wietrze firanek wciąż prześwituje rozgwieżdżone, nocne niebo. Przesunęła dłońmi po twarzy, zirytowana, kiedy jej uszu dobiegł przeciągły jęk naprężonego pod nieokreślonym ciężarem drewna. To pewnie jej wiecznie głodny rudy pers znowu wywraca wszystkie pomieszczenia w domu do góry nogami w poszukiwaniu jedzenia.
– Masz pełną miskę, Hux. – Ziewnęła, pocierając pokryte gęsią skórą ramiona i spuściła stopy na zimne panele. Zwracając się w stronę okna, z zamiarem jego przymknięcia, zachłysnęła się rześkim powietrzem i w ostatnim momencie schwytała zmierzające ku podłodze powieści Neila Gaimana, tuląc je do piersi.
- To chyba jakiś żart.
Przeciskający się przez małe okienko Doktor, lądując z niecichym tąpnięciem na ziemi, poprawił marynarkę i otrzepał ją z kurzu zmieszanego z rudą sierścią kota, noszącego wdzięczne imię generała Huxa. Półka na książki była ukochanym miejscem kota na jego kilkugodzinne drzemki pomiędzy obfitymi posiłkami.
– Dokładnie cię rozumiem, również zgadzam się z tym, że powinna częściej sprzątać – zwrócił się do mruczącego, ocierającego o jego nogi persa i odkaszlnął wznieconym w powietrze kurzem. – Al Capone prosi mnie, żeby ci przypomnieć o dokładniejszym utrzymywaniu porządku. – Uśmiechnął się i zetkniętymi w opuszkach palcami naciągnął rogi bordowej muchy.
To sen, to po prostu kolejny sen – powtarzała w myślach brunetka, niepewna tego, jak powinna się zachować. Wzywać pomoc? Wykorzystać wiedzę zdobytą na warsztatach z samoobrony? Czy zobaczyć co chce od niej spotkany niespełna parę godzin temu mężczyzna, który przedstawił się jej jako Doktor i dać mu nadzieję na nawiązanie współpracy?
– Zacznę krzyczeć – ostrzegła go Marigold, chwytając w dłoń pierwszy przedmiot, który nawinął się jej pod rękę. Jak się okazało, była to doniczka z okazałym kaktusem, którego ofiarą sama nie raz padła. – Mam kaktusa i nie zawaham się go użyć. Poza tym on ma na imię Hux, a nie Al Capone, chociaż biorąc pod uwagę jego charakterek... – zamyśliła się na chwilę, po czym potrząsnęła zamgloną od snu głową. – Nie.
– „Koralina"! – krzyknął z rozradowanym wyrazem twarzy, odgarniając z lśniących brązowych oczu – jak teraz zauważyła w świetle lampek zawieszonych nad ich głowami – opadającą na nie niesforną grzywkę. Wyciągnął z jej dłoni cieniutki tomik o rozwarstwiających się rogach okładki. - Pamiętam ją. Żwawa dziewczynka, bardzo ciekawa świata. Gorzej już wspominam jej drugą matkę, naprawdę okropna kobieta – zamruczał już jakby sam do siebie, po czym jakby przypomniał sobie, że powinien być wiecznie szczęśliwy, na jego usta znowu wpełznął zabłąkany uśmiech.
– Przecież to tylko historyjka dla dzieci – zająknęła się, przybliżając w jego stronę naprężającego kolce kaktusa, którego doniczka ślizgała się w jej spoconych dłoniach.
– Wszyscy pod koniec jesteśmy jedynie historiami, prawda? Zaginieni książęta, rebelianccy cybordzy, zdeterminowane córki – przekrzywił głowę, badając jej reakcję – rudowłose nieznajome.
Marigold zagryzła swoje wąskie, blade usta i nie spuszczając Doktora z oczu, odstawiła doniczkę na miejsce. Nieznajomy w swoim obłąkaniu mógł po prostu trafnie uderzyć w jej słaby punkt, nierozwikłane zagadki, z którymi toczyła batalie po zachodzie słońca. Niekiedy stan jawy i snu zdawały się tak samo realne, niezmiennie zwieńczone ciężkim smutkiem i rozczarowaniem. Jej koszmary, czy jakkolwiek by to nazwała, stanowiły część niej samej. Jej historię.
Brunetka musiała przyznać czy tego chciała, czy nie, że cała ta sytuacja jest absurdalna. Nienaturalnie zatrzymane w miejscu zegarki, podający się za niejakiego Doktora mężczyzna, który najwyraźniej wspiął się po zbudowanych z wiórowych beleczek podporach pod winorośle, które zbudował trzy lata temu jej dziadek. Wywnioskowała to po liściach zaplątanych w jego włosy i słodkim zapachu owoców, który za sobą roztaczał.
Potrzebowała opinii osoby postronnej, a konkretnie zdania Claire, która bez proszenia zawsze rzucała wszystko prosto z mostu, nie kłopocząc się tym, że wyjdzie na nieczułą, chłodną znieczulicę. Przyjaciółka powie jej do jakiego stopnia zwariowała.
Marigold nie przyznałaby się do tego nawet przed samą sobą, ale chciała przede wszystkim usłyszeć jej zachrypnięty od snu głos, jeżeli oznaczałoby to kolejną rozmowę, czy chwilę spędzoną razem. Z niewiadomych powodów, od kiedy do jej życia bezceremonialnie wkroczył obłąkaniec pasjonujący się szukaniem żab po zmroku, towarzyszyło jej uczucie, jakby jej chwile z Claire miały dobiec końcu.
Przed powiekami mignęły jej wszystkie letnie spacery, zbieranie kamyków w strumyku, układanie puzzli na dywanie pokrytym cienką warstwą sierci Huxa, odczytywanie zatartych przez czas imion na nagrobkach. Nie pamiętała, kiedy Claire nie była częścią jej dnia. Czymś więcej niż rutyną. Kolekcjonowała jaskrawe wspomnienia jak wywołane klisze, by nigdy nie odeszły w zapomnienie.
Z westchnięciem skubała rękaw za dużego swetra w paski, który dzisiaj służył jej za piżamę.
Doktor tymczasem kołysał się na piętach, jakby starał się cierpliwie dać jej wystarczającą ilość czasu, na podjęcie decyzji o swoich kolejnych krokach, ale niezbyt udolnie ukrywał swoje – dziecinne? – podekscytowanie i z trudem stał w miejscu, nie lawirując po jej sypialni sprężystym krokiem.
– Muszę zadzwonić – wymamrotała i potarła czubek nosa, co robiła zawsze, kiedy była zdenerwowana. Cały czas zerkając na niego spod rzęs, rzucających cień na podkrążone, brązowe oczy, odblokowała ekran leżącego na półce z książkami telefonu, po czym zmarszczyła czoło. – Co się dzieje z tymi zegarkami – cmoknęła z niezadowoleniem i nim Doktor zdążył coś powiedzieć, przyłożyła urządzenie do ucha i ze zniecierpliwieniem uderzała bosą stopą o drewnianą podłogę. Nieznajomy przybrał minę rozczarowanego dziecka albo zasmuconego starca.
– Ja sama wybrałabym na śniadanie nowo-zelandzkie jajka – głos w słuchawce był poważny, niemalże monotonny, a kobieta, która podniosła słuchawkę miała dziwny, przestarzały zwyczaj do przeciągania głosek, dodatkowo obarczona mocnym, brytyjskim, aczkolwiek wyrafinowanym akcentem. Z całą pewnością nie była to Claire, do której usiłowała zadzwonić brunetka.
– Słucham? – zerknęła jeszcze raz na wyświetlacz, na którym niezmiennie wyświetlała się nazwa kontaktu rudowłosej. – Claire? Kto mówi?
– Kto mówi? – powtórzyła. – Kim jesteś i gdzie podziała się Margaret? – oburzyła się rozmówczyni i fuknęła ostentacyjnie. Marigold odsunęła aparat telefoniczny z dala od ucha, nie wiedząc, jak powinna się zachować. W uszach wciąż dzwonił jej jakby znajomy głos. Na pewno słyszała go już wcześniej.
– Mogę? – zapytał Doktor, zerkając zafascynowany na telefon, a brunetka podała mu go, wzruszając ramionami. Mężczyzna oparł smartfona o wydatną kość policzkową i uśmiechnął się serdecznie, puszczając Marigold oko. – Wasza Wysokość! Ze względu na zamieszania w obecnej linii czasowej, usługi telekomunikacyjne zdają się funkcjonować niepoprawnie. Już przekierowuję Waszą Wysokość z powrotem do siostry. Proszę pogłaskać ode mnie Susan!
– Nie wierzę. Rozmawiałam z królową Elżbietą – powiedziała bardziej do siebie niż do Doktora Marigold, kiedy on był zajęty wysłuchiwaniem wzniosłego monologu królowej Anglii.
– W dodatku z królową Elżbietą podczas jej miesiąca miodowego. Dodzwoniłaś się ponad siedemdziesiąt lat wstecz! – Mężczyzna był wyraźnie zafascynowany ową anomalią. Po pożegnaniu się z przedstawicielką rodziny królewskiej wyjął z kieszeni marynarki schowane tam podłużne urządzenie. – Śrubokręt soniczny – wyjaśnił i uruchomił cicho bzyczącą własność, której nie potrafiła zidentyfikować przy ich pierwszym spotkaniu.
Wtedy zorientowała się, że kiedyś już coś takiego widziała. Zachowujące się w ten sam sposób urządzenie z lampką na szczycie. Tylko gdzie?
Doktor przyłożył czubek śrubokrętu sonicznego – jak go nazwał – do jej telefonu i małym przyciskiem umieszczonym wzdłuż niego, zmieniał częstotliwość nadawanych przez niego fal dźwiękowych. Odgłos delikatnego burczenia zmienił się w wysokie popiskiwanie.
– Witam! Już podaję telefon jego właścicielce, przez przypadek wybrała okrężną drogę i najpierw zadzwoniła do królowej Anglii, parę dekad temu – wyjaśnił, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem i przekazał połączenie spanikowanej Marigold. Jak miała wyjaśnić rewelację, z którą wyskoczył Doktor, wbrew jej sygnalizujących by zaprzestał, fruwających w ostrzegawczym tańcu rąk?
– Widzę, że masz lepsze zajęcia ode mnie. Właśnie wciągnęłam słuchawki do odkurzacza. Znowu – oznajmiła Claire całkowicie rozbudzonym, ironicznie optymistycznym głosem. Na pewno jej nie obudziła. – Czemu nie śpię? – zaczęła swój wywód, puszczając mimo uszu informację podaną jej przez Doktora. Typowa Claire, jak zwykle skupiona przede wszystkim na sobie. Marigold to doceniała; oszczędzała jej zbędnych wyjaśnień i ubierania swoich myśli w słowa. To była rola rudowłosej. – Oczyszczam parter szałwią. Od kiedy u mnie ostatni raz byłaś, nie mogę spokojnie spać, więc musiałaś przyciągnąć za sobą jednego z twoich towarzyszy demonów, które sprawiają, że nie śpisz w nocy... Pewnie to rudowłose czupiradło
– Claire – przerwała jej Mairgold zdecydowanym głosem i oczami wyobraźni zobaczyła, jak rudowłosa wywraca oczami po drugiej stronie słuchawki. – Mam w pokoju nieznajomego mężczyznę – zawahała się, patrząc na Doktora, który obracając się na pięcie jednej nogi kołysał w ramionach Huxa, jednocześnie przeprowadzając różne pomiary śrubokrętem sonicznym, jakby czegoś szukał.
– Cóż – zawahała się Claire, a ton jej głosu stał się powątpiewający. Marigold znała go aż zbyt dobrze, sprawiał, że jej żołądek skręcał się nie w jeden, prosty supeł, a plątaninę lin fikającą koziołki i podchodzącą jej do gardła. Nie było nic przyjemnego w byciu ocenianym przez rudowłosą. Może dlatego, że była do bólu szczera albo dlatego, że tak bardzo bała się być przez nią skrytykowana. – Nie wiedziałam, że nagle interesują cię chłopcy. – Marigold wypuściła powietrze zalegające w płucach; Claire potraktowała ją taryfą ulgową.
– Claire! – zbeształa ją przyciszonym tonem i osłoniła słuchawkę, chcąc sobie dać odrobinę złudnej prywatności. Przesunęła się nawet w stronę półki i by zająć czymś wolną rękę, zaczęła odkładać zrzucone wcześniej przez dziwnego-przybysza-nie-wiadomo-skąd książki.
Doktor napotykając jej wzrok, niczym ucieszone dziecko wskazał palcem odnalezioną na jej szafie kostkę Rubika i usiadł na bujanym fotelu umiejscowionym w oddalonym rogu sypialni.
– Wiem, że to brzmi dziwnie, ale musisz mi powiedzieć która jest godzina. – Po drugiej stronie słuchawki zaległa cisza. Brunetka mogła sobie wyobrazić rozchylone w zdziwieniu, bladoróżowe usta Claire i to jak przygryza kciuk prawej dłoni, szukając w głowie odpowiednich słów. Znała jej nawyki aż zbyt dobrze.
– Wiesz, że mogłaś po prostu sprawdzić godzinę na jednym z tryliona zegarów u ciebie w domu, ale...
– Po prostu to zrób – syknęła i przymknęła zmęczone powieki. – Muszę wiedzieć. Teraz.
– Dobra, dobra. Nie ma powodu do nerwów – rzuciła w tonie ofiary zaatakowanej bez żadnej konkretnej przyczyny. – Dwudziesta druga czterdzieści siedem. Chwila – mruknęła, a Marigold wyraźnie słyszała, jak drapie się po szczęce krótkimi paznokciami, których nawyku obgryzania nie mogła się pozbyć. – Chyba stanął mi zegarek.
– Muszę kończyć. Dobranoc, Claire. – Rozłączyła się szybko i zwróciła w stronę Doktora, który najwyraźniej gotowy do wyjścia naciągnął na siebie, przewieszoną wcześniej przez oparcie bujanego, drewnianego fotela brązową marynarkę.
– Naprawdę nie mam czasu szukać teraz agalychnis callidryas. – Wyciągnął w jej stronę dłoń, czekając na pozwolenie, by dotknąć wilgotnej z nerwów ręki Marigold. – Mogę?
Nie wiedziała, czemu nagle zaczęła mu ufać. Jego pozorna bezbronność? Dualizm, przez który toczył w sobie walkę pomiędzy zagubionym chłopcem a zmęczonym życiem staruszkiem? Pozornie znajomy śrubokręt soniczny? Bezpośrednie aluzje do koszmarów, o których wiedziała tylko Claire i jej matka? Czy może odgłos łopoczącego z tyłu jej głowy, ciągnącego się do kostek płaszcza, który nie raz widziała w swoich snach?
Dziewiętnastolatka kiwnęła niepewnie głową i zanim splotła jego palce ze swoimi, z drewnianej toaletki porwała zastygły bezruchu zegarek.
– Poczekaj – zatrzymała go, przymykając zmęczone powieki i odetchnęła, jakby oddychała na zapas. – Mam jeszcze jedno pytanie – wytłumaczyła, a Doktor poświęcił jej całą swoją uwagę i zerknął na nią pełnymi ciekawości, błyszczącymi tęczówkami. – Doktor kto?
Jeżeli miałabyć ze sobą szczera, to przyznałaby się, że częściowo zna odpowiedź na zadane pytanie, z nie do końca wiadomych sobie względów. Tak samo, jak wiedziała, że ulubionym smakiem lodów są te o smaku mango oraz tego, że zimą nie nosiła innych rękawiczek, niż różowe,
– Oh, tęskniłem za tym! – roześmiał się głośno i pociągnął ją w stronę uchylonych drzwi.
----------------
Dla mojego nocnego omenu: czegoś więcej, niż rutyna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro