three: run!
Obscurinate, ostatnie dni rebelii
Mary przejechała szorstkim z pragnienia językiem po zapiaszczonych dziąsłach i splunęła na ziemię, mierząc czarnoskórą dziewczynę z nieodgadnionym uśmiechem. Rysy twarzy dziewczyny zniekształcało gorące powietrze, rozmywając ostrą krawędź szczęki i szorstkie linie, w jakich była nakreślona jej sylwetka i mięśnie, które rozpaczliwie przyczepiały się do kości, drżąc spazmami adrenaliny.
W jej oczach odbijała się ściana płomieni, które uparcie trawiły mury piekarni. Jeszcze wczoraj lokal nieoficjalnie zajmował się handlem nanoprzekaźników, chromowanych zwojów i dysków pamięci. Czarny rynek schowany w samym sercu stolicy był niczym granie na nosie królowej Obscurinate, która skrupulatnie tłumiła jakikolwiek przejaw rebelii za pomocą bogatych zasobów Gwardii. Dzisiaj, zamiast roztaczać łaskoczący nozdrza przyjemny zapach ciemnego chleba, piekarnia zatruwała powietrze Obscurinate popiołem i swądem palonej skóry.
Annika popełniła błąd, zachodząc rebeliantkę od tyłu. Teraz leżała pośród resztek gnijącego jedzenia wyrzucanych z królewskiego zamku. W brunatnej skórce przejrzałych pomidorów zalęgły się wijące larwy. Pośród odpadków można było dojrzeć puste spojrzenie martwego cyborga, syna piekarza. Taki widok był codziennością i wiadomością od królowej – tym właśnie jesteście, śmieciami, rozgniotę was jak karaluchy, zamienię wasze domy w pogorzeliska.
– Kolejny pionek Gwardii Królewskiej. Robicie się coraz bardziej przewidywalni. – Mary zacisnęła pięść na trzonie nano-blastera schowanego za paskiem spodni, które nawet po nieustannych poprawkach zjeżdżały z jej wychodzonych kończyn.
Annika uniosła ręce w kapitulacyjnym geście, czując jak gorąca kostka brukowa pali jej stopy, jak piasek rozgrzany na plaży. Z trudem powstrzymywała drapiący gardło kaszel, nozdrza miała oblepione popiołem. By przywódczyni rebelii nie ujrzała w jej fiołkowych oczach strachu, skłoniła głowę. Między uliczkami Obscurinate przeciskały się szepty o tym, że Mary nie była już osobą, której rebelianci zaufali przy świcie buntu. Mary zgorzkniała, widziała wszędzie podstęp. Dzisiejsza noc nie należała do dobrych. Rebelia straciła właśnie ostatnią bazę i zasoby potrzebne do dalszej walki.
Mary chwyciła błyszczący na szyi Anniki dysk pamięci.
– Twój pierwszy łup? Co dostałaś za to od królowej? – Założyła lok, który wydostał się z ciasno zaplecionego warkocza Anniki za jej ucho. Brudne paznokcie musnęły policzek dziewczyny. Tak miękką skórę mieli tylko najbliżsi poddani królowej. Dziewczęta, które kąpały się w mleku i miodzie. – Nowe błyskotki? – Przywódczyni rebelii szarpnęła za wisior, którego rzemyk wbił się boleśnie w skórę Anniki.
– Życie brata – wydyszała, unikając szaleńczego spojrzenia Mary.
***
Claire mogła zignorować nietypowy telefon lub wsiąść za kierownicę Volkswagena Beetle'a i przekonać się osobiście co jej przyjaciółka wyprawiała o tak późnej porze z mężczyzną o głosie podekscytowanego pięciolatka z manieryzmami emerytowanego Brytyjczyka.
Zaniepokojenie wspięło się nieprzyjemnym dreszczem po jej kręgach szyjnych, a uwięziony między palcami papieros zwiędł niczym kwiatek od siąpiącego deszczu. Wyglądając przez nieszczelne okiennice swojego małego mieszkanka ulokowanego za cmentarzem, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nocne sklepienie za chwilę rozpadnie się na kawałki. Claire nie wiedziała, gdzie podziało się to ciepłe lato, które w dużej mierze spędziła na dworze, wykorzystując grzejące jej kark słońce, na długich wędrówkach z Marigold wzdłuż szerokiej na sto metrów rzeki. Czy już na zawsze miała być zawieszona niczym bezwolna kukła, pośród przeszłych chichotów i magii czasu, które nieodwołalnie odeszły i nigdy nie powrócą?
Jej wzrok spoczął na małym parkingu, asfaltowy kleks, który rozlał się pośród gęsto zarośniętego budynkami mieszkalnymi kompleksu zadbanych bloków, wybudowanych dwadzieścia lat temu. Auto Claire pomalowane było na ordynarny, żarówiasto-pomarańczowy kolor, który w gruncie rzeczy pasował do zżerającej go rdzy – albo do jej płomiennie rudych włosów, które pod odpowiednim kątem padania światła zamieniały się w płomienie liżące jej kości policzkowe. Zaparkowane na podjeździe auto przypominało jej o powinności, którą powinna spełnić jako przyjaciółka Marigold, której hobby było pakowanie się w kłopoty, kolekcjonowanie kamieni, studiowanie żab i bycie partycypantem niefortunnych zdarzeń. Pocierając twarz we frustracji, starła z powiek jakiekolwiek wspomnienie snu i zaklinała w duszy swoją przyjaciółkę.
Zamykając okno, po raz kolejny podniosła słuchawkę telefonu i z kolanami podciągniętymi pod brodę usadowiła się na parapecie, bezmyślnie śledząc drogę kropli deszczu na szybie. Misterne wzory przypominały jej konstelacje gwiazd, które zazwyczaj obsypywały niebo, teraz przysłonięte burzowymi chmurami. Marigold, mimo że znała ich właściwe nazwy i była w stanie połączyć gwiezdną rozsypankę w całość, często konstruowała własne gwiazdozbiory, nazywając je tak wymyślnymi imionami jak agalychnis callidryas. W takie wieczory ich chichoty przeradzały się w czknięcia i rechoty, starając się usilnie nie obudzić śpiącej za ścianą mamy Marigold.
– Słuchaj Marigold, jeżeli to ma być jakiś żart, to nie jest ani trochę zabawny. – Warknęła, witając pocztę głosową kolejny raz i zacisnęła dłoń na szaliku w krwisto czerwone maki przewieszonym niedbale przez lustro.
Nie wiedziała nawet kiedy przeskakując po kilka stopni naraz, wybiegła na zewnątrz i pociągnęła brutalnie błagające o litość drzwi podrdzewiałego Volkswagena. Na jej dłoniach osiadły krople mżącego leniwie deszczu, a opuszki palców zaczerwieniły się z zimna.
***
Torchwood
Jack Harkness zaklął pod nosem, stukając palcem w swój Vortex Manipulator. Od godziny dwudziestej drugiej czterdzieści siedem wszystkie systemy placówki zdawały się wymknąć spod jego kontroli. A wszystko to sygnalizowało anomalię czasową mającą miejsce we wsi nieopodal Londynu. Wisienką na torcie była niepożądana teleportacja, kiedy ostatnim na co miał ochotę było zanurzenie podeszw świeżo wyczyszczonych butów w śliskiej warstwie błota.
– Doktorze, mam nadzieję, że masz na to jakieś dobre wytłumaczenie. – Rzucił oskarżycielsko w stronę stojącej na uboczu granatowej budki telefonicznej.
***
Claire naciągając na siebie obszerny szal, osłoniła się od wiatru biczującego jej mlecznobiałą skórę, muśniętą gdzieniegdzie promieniami sierpniowego słońca, torując sobie drogę przez kotarę coraz bardziej uporczywego deszczu. Podskoczyła, jak oparzona, kiedy jej profil oświetliło krwistoczerwone światło, skutecznie odwracając jej uwagę od bliżej niezidentyfikowanego, niebieskiego obiektu stojącego na rogu ulicy, którego szum zdawał przedzierać się przez krople uderzające o zazwyczaj pylistą ziemię, teraz przeobrażoną w bezkształtną masę błota. Czuła, jak jej ciemnozielone kalosze powoli w niej grzęzną.
Czy tylko jej się wydawało, że słyszy tykanie zegara?
Obracając się z trudem w stronę blasku opatulającego jej sylwetkę, wstrzymała oddech i odgoniła łopoczący przy policzku szalik. Światło rozlewało się na ulicę z niedomkniętych okiennic opuszczonego przed laty domu znajdującego się tuż przed zakrętem na posesję Marigold. Czerwone snopy światła i towarzysząca im łopocząca furtka, wydająca z siebie coraz głośniejsze, metalowe zgrzyty w dziwny sposób zdawały się ją kusić. Zachęcać do odwiedzin. Nawet nigdy nie ściągnięte, rozwieszone w niewiadomym czasie pranie napawało ją spokojem.
Tylko czemu ruch wskazówek niezlokalizowanego przez nią zegara wydawał jej się coraz głośniejszy?
Musiała to sprawdzić.
***
Doktor, kimkolwiek był, najwyraźniej uwielbiał biegać.
Oprócz tego rządził się również własnymi zasadami, z których nadrzędna jest jedna, całkiem prosta: Doktor kłamie. Nie kłopotał się też zamykaniem drzwi – czy okien w przypadku sypialni Marigold – zbiegał ze schodów, przeskakując kilka stopni naraz, nie trzymając się balustrady: przecież to tylko udogodnienia dla ludzi! Ani mu się śniło omijanie kałuż, a pojawiający się znikąd płot nie był żadną przeszkodą, zawsze można było się na niego wspiąć; z mniejszym lub większym trudem.
Marigold dostrzegła również specyficzny sposób poruszania się Doktora. Wymachiwał rękoma, bogato gestykulując i podkreślając wagę swoich słów, co w istocie wyglądało, jakby odganiał stado natrętnych much. Co chwila wydobywał z kieszeni urządzenie, które nazywał śrubokrętem sonicznym, a czasem, jak na komendę „padnij!" dotykał nosem ziemi i smakował materiał, z którego składało się podłoże. Ignorował, a może nie zauważał – chociaż Marigold uważała, że pierwsza opcja jest bardziej prawdopodobna – potykającej się o własne nogi brunetki, która nie nadążała za jego długimi, patykowatymi i zadziwiająco sprawnymi kończynami.
Jak bardzo irracjonalne było ściganie się z zastygłym czasem?
Marigold, nawet jeśli chciałaby się na niego złościć, w głównej mierze obwiniała siebie. Dlaczego zawsze błagała o zwolnienie z wychowania fizycznego lekarkę, przyjaciółkę rodziny, dobrotliwą, pulchną panią Berkley, która z wyglądu przypominała jej bogato wypchanego Troskliwego Misia o pudrowo-różowym futerku? Zaklęła w myślach, wspominając wilgotne cmoknięcie niezdecydowanej pani doktor i zamaszysty podpis, który w końcu złożyła na przygotowanym druczku.
Oczywiście, że Marigold zamierzała podjąć dodatkowe aktywności fizyczne! Zwłaszcza jeśli ograniczały się one do sennych, wieczornych spacerów z Claire lub nocnych wędrówek od telewizora do lodówki. Marigold planowała również uczestnictwo w przyszłorocznych igrzyskach olimpijskich w tych dziedzinach! Prognozowała zdobycie co najmniej dwóch złotych medali.
Zresztą, była przekonana, że i tak nikt nie uwierzył w jej brednie. Ona sama się w nich gubiła, co chwila nerwowo pocierając czubek nosa, a co dopiero niczemu winna doktor Berkley, której piskliwy głos sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili miała się rozpłakać. Nieważne czy ze szczęścia, smutku, czy dlatego, że jej synek Tommy właśnie zaczął chodzić, a ona nie mogła się powstrzymać przed pochwaleniem się paroma uchwyconymi w odpowiedniej chwili filmikami wideo, przepraszając zaraz za swój brak profesjonalizmu.
Teraz wiedziała, że popełniła błąd i powinna była poświęcić swoją godność na zatęchłej sali gimnastycznej szkoły liceum pod patronatem jakiegoś wyniosłego matematyka, którego nazwiska nigdy nie potrafiła spamiętać. Spokojne joggingi, na które sporadycznie wybierała się w okresie letnio-jesiennym nie przygotowały ją na ten nagły zryw, z którego Doktor czerpał nieskrywaną niczym radość. Rześkie powietrze jak nieproszony gość wdzierało się do rozszerzonych nozdrzy Marigold, a zazwyczaj niesforna grzywka przylepiła się do czoła.
Biegli przed siebie od dobrych dziesięciu minut, a Marigold nie mogła się doczekać upragnionej chwili odpoczynku. Do szczytu jej marzeń nie należał triatlon w środku nocy – czy aby na pewno nocy? – w niczym innym niż swetrze służącym jej za piżamę, krótkich spodenkach i zawiązanych byle jak w pośpiechu kremowych trampkach, na które Doktor spoglądał podejrzliwym spojrzeniem rzucanym spod rzęs. Raz nawet zapytał się jej, czy się wcześniej nie spotkali.
„Na pewno zapamiętałabym nietypowego wariata, wyglądałem pasującego do lat siedemdziesiątych, który włamał się do mojego pokoju przez zamknięte z całkowitą pewnością poprzedniej nocy okno" – rzuciła do siebie sarkastycznie w myślach. A co jeżeli potrafił czytać w jej myślach? A co jeśli był kosmitą? – do jej głowy wdarły się zupełnie bez ostrzeżenia pytania, na które chyba nie chciała znać odpowiedzi.
W końcu od astmatycznego, chrapliwego oddychania Marigold, które przypominało zapowietrzony zimą kaloryfer, ważniejsza okazała się latarnia uliczna, roztaczająca duży okrąg ciepłego światła, przedzierającego się przez strugi deszczu, która w mniemaniu Doktora była latarnią wyjątkową. Brunetka nie zamierzała się wdawać z nim w dyskusję, w tej chwili liczyło się dla niej jedynie uspokojenie piekących z wysiłku płuc i rozluźnienie drastycznie zwężonych oskrzeli.
– Musimy kogoś znaleźć. A właściwie to parę ktosiów – poprawił się, mrucząc pod nosem i wypuścił spoconą dłoń Marigold ze swojej. Brunetka przyjrzała się swoim pobielałym od mocnego uścisku palcom, jakby należały do kogoś innego. Całkowicie odpłynęła z nich krew, o czym przekonała się, odczuwając skradające się do jej opuszków jak zjawa mrowienie.
Rozejrzała się po okolicy, jakby chciała przyznać, że ta latarnia rzeczywiście jest nadzwyczajna. Rozmasowując boleśnie piekące zakończenia nerwowe o drugą, lodowato zimną dłoń i ugniatając ze skrytą pasją powoli wracające do życia palce, przeklęła siarczyście pod nosem. Dobrze znała rosnącą u stóp ulicznej lampy kępkę chabrów i kamienie o poszarpanych brzegach, które wyznaczały granicę między ścieżką rowerową a opustoszałą teraz jezdnią.
Byli z powrotem tuż za zakrętem jej domu.
– I dlatego właśnie zatoczyliśmy jedno wielkie koło? – wydyszała zirytowana i oparła dłonie o nagie, posiniaczone kolana, jako że w zwyczaju miała wpadać na różne rzeczy, na przykład drzwi, klamki, blaty kuchenne. Jej skóra dodatkowo umazana była mazistym błotem, rozbryzgującym się wraz z każdym uderzeniem ich stóp o ziemię.
Gdyby nie była aż tak zmęczona, z całą pewnością udusiłaby go tą jego bordową muchą.
– Oi! Nigdy nie wiesz, czy wracając tam, gdzie zaczęłaś, nie znajdziesz czegoś zupełnie nowego. Właściwie, to zostawiając za sobą początek, już nigdy nie zastaniesz go takim, jakim był w stanie pierwotnym. – Zatoczył dłonią koło, jakby tłumaczył coś grymaszącemu przedszkolakowi, a przyklejony przez cały czas do twarzy uśmiech zastąpił wyraz głębokiego zamyślenia, któremu towarzyszyły ściągnięte brwi, tak nikłe, że prawie niewidzialne (a więc to jej w nim nie pasowało!). Wydał jej się bardzo stary, a zaraz potem zadziwiająco młody. – Na przykład wracając do początku książki, ignorując jej zakończenie. – Zawiesił spojrzenie na skonsternowanej twarzy Marigold, jakby czegoś w niej szukał. – Niedługo dojdzie do takich rzeczy jak Winston Churchill sprawujący swój urząd w dwudziestym pierwszym wieku... Bo mamy dwudziesty pierwszy wiek prawda? Jeden z moich ulubionych! – klasnął w dłonie, a brunetka, widząc, że przymierza się do dalszego biegu, odskoczyła od niego na krok i uniosła dłonie w obronnym geście, usiłując zdobyć sobie jeszcze parę sekund swobodnego oddechu. Oczywiście, że nie miała przy sobie inhalatora, akurat wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowała.
Przesunęła dłonią po nagle zmęczonej twarzy. Jeszcze niedawno spała smacznie w łóżku, z książką ułożoną grzbietem do góry na szafce nocnej i kotem zwiniętym w kulkę u jej bosych stóp. Gdzie się podziała jedna z najlepiej przespanych nocy w całej dekadzie?
– Jesteśmy śledzeni – zauważył, wskazując na odciski dwóch par butów, jednej zdecydowanie większej od drugiej. W jego dłoni znowu spoczął śrubokręt soniczny, a Marigold zaczynała się przyzwyczajać do obecności cicho buczącego urządzenia, które wciąż zdawało się jej dziwnie znajome.
– Chyba nie czytałeś nigdy „Kubusia Puchatka". – Jej głos przypominał świszczącą, niewydolną kserokopiarkę. Widząc, że Doktor zamrugał szybko i opuścił uniesiony w górę palec, nic nie mówiąc, kontynuowała. – Puchatek i Prosiaczek śledzili swoje własne ślady. Przekonani, że podąża za nimi coś potwornego, ba, stado potworów! To nie ma sensu!
Doktor poruszył nosem i skrzywił usta w grymasie wyrażającym niepewność, po czym jego twarz rozświetlił uśmiech godny pięciolatka.
– Marigold o zupełnie małym rozumku, jesteś genialna! – Ucałował jej czoło z pewną niezręcznością i roześmiał się głośno, wyglądając, jakby w istocie chciał zawołać „eureka". – Jak już mówiłem, nic nie będzie takie samo, nawet jak wrócimy do początku. A ja jestem przekonany, że tego budynku wcześniej tutaj nie było. – Obrócił się w stronę opuszczonej willi, która wciąż była rozświetlona krwistoczerwonym blaskiem niczym upiorna latarnia morska.
– Ta rudera? Jest tu od zawsze. Bawiłam się tam jako dziecko.
– Na pewno? Czy aby na pewno? – zapytał drugi raz, jakby jedno pytanie nie wystarczyło, zasiewając w brunetce ziarno niepewności.
Po kręgosłupie Marigold zsunął się lodowaty dreszcz. Czy to ona balansowała nad krawędzią rozpadającej się ze starości studni w wieku siedmiu lat? Czy to rozwieszone na lince pranie rzeczywiście łopotało na wietrze od niepamiętnych czasów? Czy opuszczona posiadłość z zardzewiałą, chyboczącą się w zawiasach furtką, wcześniej opatrzoną ciężką kłódką, zawsze tam stała?
– Ja...
Doktor rzucił w stronę skrępowanej brunetki nieodgadnione, roziskrzone spojrzenie, po czym przeniósł je w stronę ruiny roztaczającej karmazynową aurę. Uniósł dłoń ku górze, sygnalizując jej, by nie ruszała się ze swojego miejsca i zbliżył powolnie – jakby był baletnicą na polu minowym – w stronę wiszącej na ostatnim włosku furtki. Z jego gestów wyczytała, że swobodą swoich ruchów, chce ją zapewnić, że doskonale wie, co robi, ale tak naprawdę działa bez jakiegokolwiek planu, nie wspominając o opcjach b, c i d. Marigold nie wiedziała tylko, czy stara się ją pocieszyć, czy jest pełen pychy.
– Mijam to miejsce codziennie. – Odpowiedziała jej głucha cisza. Marigold z irytacją przestąpiła z nogi na nogę.
Przecież to był obłęd.
Zanim jej starsza siostra się wyprowadziła, spędzały całe popołudnia na tej zapomnianej przez Boga posesji. Marigold to wiedziała. Jej wspomnienia były przyćmione jak ściszona do najniższego progu głośności ulubiona piosenka i wyraźne jak jej wersety i szarpanie strun gitary, wyryte na zawsze w umyśle. Dlaczego teraz poddawała to w wątpliwość?
Skwierczące od przepływającego prądu latarnie uliczne i ich światło rozrzedzone czerwonymi smugami, do którego powoli się adaptowała, zapewniały ograniczoną, ale wystarczającą widoczność. Marigold wiedziała, że powinna nosić zalecane jej przez okulistę okulary, ale za wszelką cenę z uporem małego rozkapryszonego dziecka, starała się tego unikać. Wpatrując się ze zmrużonymi powiekami w brudne, zmatowiałe szyby okiennic z łatwością przywołała w pamięci, jak z Jillian, jej siostrą, próbowały podważyć okno nożem do masła, podwędzonym z kuchennej szuflady, w której oprócz sztuców walały się świeczki urodzinowe, zapałki i zapalniczka z uroczymi pieskami, na których punkcie ich mama miała obsesję. Do dzisiaj pamiętała wysunięty koniuszek języka patykowatej, wysokiej siostry, która chroboczącymi, głębokimi ruchami próbowała odsunąć zasuwę przylegającą do okna od wewnątrz. Zżerała je dziecinna ciekawość i wiążąca się z nią podniecająca ekscytacja. Chichotały, kiedy Jillian raz po raz podnosiła upuszczony, wyszczerbiony nóż i z rezygnacją kładła ręce na wąskich biodrach.
„Nie dzisiaj" – mówiła wtedy i związywała włosy mysiego odcieniu, sięgające jej do pasa w wysokiego kucyka, a Marigold odpowiadała jej, kręcąc żartobliwie głową: „Nie dzisiaj".
– Może pan w płaszczu nam pomoże! – Jillian zawsze nawiązywała do opowieści snutych przez Marigold i nigdy nie robiła tego, by jej dokuczyć. Wyśniony mężczyzna stał się postacią legendarną, która towarzyszyła im podczas zabaw i pieszczotliwych przekomarzanek. – Może to miejsce, w którym chowa się rudowłosa dziewczyna, która potrafi latać!
Później, kiedy Jillian nie miała czasu, ucząc się do egzaminów, by zyskać kolejne stypendia i dostać się do lepszej szkoły, a w końcu na uniwersytet w Szkocji, jej miejsce zajęła Claire, która z niewypowiedzianych na głos powodów, za nic nie chciała postawić stopy na terenie posesji. Dlatego historia łącząca Marigold z tą upiorną ruderą urwała się niespodziewanie, kiedy dziewczyna osiągnęła wiek trzynastu lat.
– Trenzalore.
Dla uszu Marigold zabrzmiało to, jak słowo przekształcone przez podmuchy wiatru, zupełnie pozbawione sensu. Dla Doktora było ono ziszczeniem najgorszych koszmarów.
– Co? – Marigold wykręciła szyję w jego stronę.
Klękając na jednym kolanie, dziewczyna pozwoliła żwirowej nawierzchni odbić misterne wzory na nagiej skórze, a jej palce brodziły w błocie, jakby to w nich szukała odpowiedzi na nadszarpujące jej racjonalne myślenie pytania. Zupełnie jakby chciała się upewnić, że to miejsce rzeczywiście istnieje. Od tego wszystkiego zakręciło się jej w głowie: powietrze na tej wysokości było jakby lżejsze, a jej płuca rozluźniły się w głośnym westchnieniem.
– To nie czas.
– Jeszcze przed chwilą twierdziłeś, że czasu nie ma – wytknęła mu złośliwie, ale po chwili gorzko tego pożałowała, widząc, że jego zgarbione pod niewidzialnym naporem plecy pochyliły się bliżej ziemi. Ile on miał tak naprawdę lat?
Po chwili, która dla Marigold zdawała się wiecznością, podczas której wirujące wśród nich liście opadały u jej stóp, jakby zawieszone w gęstej lawinie deszczu, Doktor uniósł głowę i ściągnął łopatki, prężnie się prostując. Brunetka była przekonana, że go rozjuszyła, ale kiedy obrócił się w jej stronę, ze zdziwieniem odnotowała, że jego usta wygięte są w zwyczajowy, promienny uśmiech, zupełnie nieadekwatny do mrożącego krew w żyłach tonu głosu, który słyszała niespełna minutę temu.
Jeżeli w dalszym ciągu czas mogła odmierzać w minutach.
– Doktorze? – Wyprostowała się i po raz pierwszy wymówiła na głos imię, którym się jej przedstawił i wcale nie czuła się z tym głupio, czego się wcześniej obawiała. Nie wiedziała, dlaczego wcześniej zrodziło się w niej pytanie, jakim było: Doktor kto?
Jej uwagę przykuł leżący u stóp przegniłych ze starości schodków zwitek materiału, malujący się w tle za oczekującym na dalszą część pytania Doktorem. Wcześniej wzięła ją za zwiany z okolicy worek na śmieci. Dopiero teraz wydobyła z niej szczegóły, jakimi były wyhaftowane przy ściegu pasma maków. Dobrze wiedziała, do kogo należy porzucony, bawełniany szal.
O co chciała wcześniej zapytać Doktora?
Claire.
W przełyku poczuła kwaśną żółć.
– Claire.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro