Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ten: the improbable dream


Ciężki zakonny kaptur opadł na ramiona rudowłosej.

– Claire. – Imię przyjaciółki wyfrunęło z ust Marigold, nie prześcigając jednak ramion, którymi przycisnęła do siebie smukłe, zadziwiająco twarde i zimne ciało. Oczy cyborga zajaśniały metalicznym, turkusowym blaskiem, rzucając świetlne echa na kamienne ściany oblepione grubymi włóknami pajęczyn.

Fakt, że rudowłosa stała przed nią, cała i zdrowa, był wystarczający, by puściła mimo uszu słodko-gorzki komentarz cyborga, który oskarżał dziewiętnastolatkę o podduszenie. Kiedyś przez podobne słowa automatycznie kwestionowałaby swoje działania, jak komenda wstukana w oprogramowanie komputerowe, szukająca wadliwiej linijki kodu. Śmiech Marigold, zawieszony na granicy płaczu pełnego ulgi i ciężkiego westchnienia, obił się o wąskie ściany, odnajdując w ustach Claire słowa pełne uczucia i tęsknoty.

Ciężar zatrzymanego czasu wzmógł duchotę zalegającego w podziemiu powietrza. Uciekający tlen wciskał się między cegły, wykurzając z najmniejszych szczelin karaluchy i inne insekty. Dla Marigold, gorsza była świadomość tego, że mogą to być ich ostatnie, wykradzione chwile. Wskazówki zatrzymanego zegara już niedługo miały ruszyć z przeciągłym jękiem zardzewiałego metalu, a ona obrócić się w nic innego jak chwile, które były, których nie było i które miały być.

Dłonie Marigold mimowolnie powędrowały do włosów cyborga, jakby chciała sprawdzić, czy dziewczyna naprawdę jest prawdziwa, a nie jedynie fatum jej przerażonego umysłu. Natrafiając na luźny kabel zwisający z potylicy CL-41-RE, niczym śpiąca żmija, nie cofnęła dłoni, a pogłaskała przewód między kciukiem a palcem wskazującym.

– Nie obchodzi mnie to, że jesteś cyborgiem, wiesz? – wyrzuciła z siebie, kładąc dłonie na obsypanych piegami policzkach, wyrzeźbionych przez rebelię Obscurinate.

– Ale mnie obchodzi – oznajmiła chłodno CL-41-RE, po czym potrząsnęła głową, kłócąc się z prawidłową linią czasu. – To znaczy... – Jej usta rozciągnęły się w ciepłym uśmiechu, a tęczówki na powrót zalał odcień ciepłej zieleni, przypominający świeżo rozwinięte brzozowe liście, którymi wyłożone były sny Marigold. – Witaj, Skrzacie.

– Claire, ja i ty... Ja muszę...

Claire nie zamierzała pozwolić Marigold na rozpoczęcie nieuchronnie zbliżającego się pożegnania.

– Znalazłam mężczyznę, który włamał się do twojej sypialni. – Szturchnęła łokciem Doktora, który do tej pory przyglądał się ich interakcji. Pod wpływem nagłego wyładowania elektrycznego skierowanego w jego żebra, skoczył na piętach, wykrzywiając swoją sylwetkę w ruchu mogącym uchodzić za jedną z pozycji tańca współczesnego. Jack stłumił śmiech w zaciśniętej pięści, przytkniętej do pełnych, różowych ust.

– Ah, tak – przypominał sobie, pocierając bok i zrzucił na ziemię szatę, roztaczającą za sobą duszący zapach pożywki na mole, starych obierków ziemniaczanych i spirytusu salicylowego. Z kieszeni odsłoniętych spodni wyjrzała głowa żaby. – Moja droga, agalychnis callidryas, Marigold wcale cię nie porzuciła. Po prostu zapomniała o twoim istnieniu. Ja sam czasem zapominam o swoim, nie trzeba się tak denerwować – wyszeptał i wydobył płaza z kieszeni, nie zauważając przerażonego spojrzenia, którym obdarzyła go jego wcześniejsza wersja.

Agalychnis callidryas – wyszeptała Marigold. Słowo to zagubione w gorącym, podziemnym powietrzu, nie umknęło uwadze Doktorów. Duża dłoń młodszego Władcy Czasu pogłaskała łopatkę dziewiętnastolatki w pokrzepiającym geście.

– Więc zamieniam się w to? W młodego staruszka rozmawiającego z żabami? – Na nos włożył okulary, a Samuel, jeżeli nie był zagubiony wcześniej, teraz definitywnie nie wiedział, jak odnaleźć się w obecnej sytuacji.

Żołnierz przestąpił nerwowo z nogi na nogę i poprawił chwyt na klindze kryształowego miecza, rzucającego na oświetlone przez pochodnie ściany kaskadę tęczowego światła.

– Chcecie mi powiedzieć – zawahał się, kiedy spojrzenia wszystkich obecnych skupiły się na jego osobie – że ten wariat, któremu groziłem mieczem.... Tak w ogóle to przepraszam za to... I zakonnik, który gada z żabą to jedna i ta sama osoba?

– To skomplikowane, nie zawracaj tym sobie swojej pięknej małej główki – zacmokał Jack i otoczył go ramieniem, lewą ręką zataczając półokrąg, jakby chciał namalować tęczę. – Podróżowanie z Doktorem, nie próbuj nawet się zastanawiać o co chodzi.

– Ale... – Samuel potarł szczękę. – Jak mam się do nich zwracać?

– Doktor Jeden i Doktor Dwa. – CL-41-RE, wyraźnie zniecierpliwiona niepotrzebną wymianą zdań splotła ręce na piersi.

– Który jest Doktorem numer jeden? – dopytał Samuel.

– Oczywiście, że ja. – Doktor przeczesał włosy zmierzwione przez niewidzialny wiatr i wyprostował plecy, górując wzrostem nad wszystkimi zgromadzonymi z ciasnym korytarzu.

– Dlaczego ty? – Oburzyła się jego starsza wersja.

– Zaklepałem to sobie.

– Czy możecie się w końcu wszyscy zamknąć? Ty, dziadek z zamiłowaniem do płazów. – Wskazała kciukiem na oburzonego Władcę Czasu. – Jesteś Jedynką. Playboy w płaszczu to numer dwa. Zrozumiano?

– Nie martw się, dla mnie zawsze będziesz numero uno. – Jack przycisnął Doktora ściśle do swojego boku wbrew protestom Władcy Czasu. – No co, to te jego włosy. – Usprawiedliwił się przed Claire, rzucającą mu zdziwione spojrzenie spod uniesionych drzwi.

– Naprawdę? Jesteśmy tutaj, żeby uratować wszechświat, a ty zamierzasz flirtować z każdą oddychającą istotą w tym pomieszczeniu?

– Wiesz co, lubiłem cię bardziej, kiedy Doktor resetował twoją pamięć na pokładzie TARDIS – mruknął z udawanym przekąsem i posłał uśmiechającej się delikatnie rudowłosej perskie oko. Marigold nie mogła uwierzyć, że Kapitan Harkness skradł sympatię niedostępnego wszystkim cyborga. Dla Jacka nie było rzeczy niemożliwych. – Plan? – Jack zwrócił się do Doktorów porównujących rozmiary swoich śrubokrętów sonicznych.

– Wymyślę wszystko po drodze – odezwali się równocześnie, uśmiechają się do siebie z aprobatą i poklepali po plecach, chowając urządzenia do kieszeni.

– Jeżeli się nie mylę... – odezwała się cicho Marigold, jakby bała się, co przyniosą jej słowa. – Powinniśmy skierować się do wieży zegarowej.

Chcesz zanurkować z wieży zegarowej? – wysyczała CL-41-RE, a przewód, prześwitujący spod kaskady opadających na ramiona włosów, rozświetlił się od turkusowych iskier i zaskwierczał. – Przepraszam, nie zwracaj na mnie uwagi to-

– Tracimy czas – Doktor numer jeden zabrał głos, studiując tęczówki rudowłosej przypominające w swojej fakturze ekran telewizora, o szwankującej antenie satelitarnej. – Marigold ma rację. – Z jego twarzy zniknęła udawana dziecięca radość. – Będzie tylko gorzej. – Wyszeptał i ujął dłonie dziewczyn, posyłając im pokrzepiający uścisk. – Czas zaciera swoje granice. Jeżeli nie uda się nam go uruchomić...

– Allons-y! – Doktor numer dwa nie pozwolił mu dokończyć zdania.

Po szybkiej wymianie informacji ruszyli dalej korytarzem, zwieńczonym schodami prowadzącymi do podziemnych kanałów. Legenda głosiła, że ich rozległe macki sięgały do najdalszych zakamarków stolicy, rozpierzchając się niczym siatka neuronowa pompująca życie w puste powłoki, którymi stała się populacja Obscurinate. Pochodnie przytwierdzone do ściany zatarły swój szlak przy pierwszym stopniu stromych schodów, prowadzących ich w niezbadaną ciemność ziejącą śmiercią.

– Wiele osób straciło w tych tunelach zmysły – Claire przerwała, przyciskając dłoń do kamiennego sklepienia. – Te ściany więżą w sobie życie wszystkich osób, które nie odnalazły wyjścia. Na szczęście – uśmiechnęła się nieskromnie – macie ze sobą rebelianckiego cyborga, który zna je jak własną kieszeń.

Samuel wyciągnął niesławny, kryształowy miecz z pasa przy zielonej jak wiosenne liście zbroi. Pocierając jego ostrzem o skórzaną szmatkę sprawił, że ten zajął się ogniem, a zniechęceni Doktorzy schowali do kieszeni soniczne śrubokręty, które okazały się nieprzydatnym źródłem światła wobec płonącego ostrza.

– Gdybym nie był przeciwko jakiejkolwiek broni – wymruczał Doktor ze zniechęceniem i narzucił na swoje ramiona beżowy płaszcz, jako że temperatura w podziemiach znacznie różniła się od tej panującej na powierzchni – to powiedziałbym, że to nawet... fajne.

– Masz dziwne poczucie tego, co jest fajne – odgryzł się drugi z Doktorów, poprawiając z dumą zawiązaną pod szyją muchę. – Nie martw się, twoje lata bezguścia niedługo miną.

– Musimy dostać się na szczyt wieży. – Władca Czasu nie zarejestrował uwagi Doktora. – Chwila, co...

– Chcesz podpisać własny wyrok śmierci? – wykrztusił Samuel, jakby dopiero teraz zrozumiał, gdzie się kierują.

– Nie. – Głos Marigold przykuł uwagę wszystkich zgromadzonych. – Chce unieważnić mój.

Dziewiętnastolatka zstąpiła na pierwszy stopień, pod podeszwami królewskich sandałów czując ich nierówną i niestabilną powierzchnię. Reszta ruszyła za nią bez słowa.

Po zdającej się trwać godzinami wędrówce w głąb ziemi – pełnej niespodziewanych zakrętów i ukrytych przejść – Marigold zatrzymała się przed włazem, nie widząc go dokładnie, jako że Samuel wciąż znajdował się na ostatnich stopniach kamiennych schodów, kończąc ich korowód.

Członkowie Rebelii i ludzie pamiętający jej czasy dobrze znali sieć połączeń rozciągającą się pod królewską stolicą. Nieużywane od stuleci szyby wentylacyjne i zsypy odpadkowe były najszybszym i najbardziej dostępnym transportem. Oczywiście, istniały tajne zasuwy mieszczące się za obrazami w złotych ramach czy wyżłobione w posągach mechanizmy, które zaprowadziłyby ich do wieży zegarowej bez szwanku, oszczędzając im długiej wędrówki. Jednakże porośnięty pleśnią właz schowany głęboko pod dawną zbrojownią wolny był od wścibskich oczu szpiegów królewskich i innych fanatyków.

– Ten tunel zaprowadzi nas prosto pod wieżę zegarową. To teleport nanotechniczny. Jeden z niewielu, jakie przetrwały wojnę domową. – CL-41-RE kucnęła przy zardzewiałym włazie, opuszkami palców badając żłobienia starożytnego pisma ludu Obscurinate. – Nadzieja, nie oczekiwania. – Uśmiechnęła się sama do siebie i zajrzała prosto w oczy przyglądającej się jej Marigold.

Cyborg z wielkim wysiłkiem uniósł klapę, która wzmogła z sobą nowe tumany kurzu.

– Jak bardzo... niebezpieczne są takie teleporty? – Zapytała Marigold, zanim zdążyła ugryźć się w język. Na szyi poczuła łaskotanie bordowej muchy Doktora, który zaglądał przez jej ramię z fałszywie entuzjastycznym uśmiechem.

– Nie chcesz wiedzieć – odpowiedział i nim brunetka zdążyła zaoponować, wsunął dłonie pod jej pachy i splatając je na klatce piersiowej dziewczyny, skoczył do brudnej czeluści równie dobrze mogącą uchodzić za bramy piekieł.

Roznoszące się echem „Geronimo!" dotarło do uszu pochylonych nad włazem współtowarzyszy.

***

Krótką czuprynę splątanych włosów Marigold pokrywała pajęczyna, a przez twarz ciągnęła się smuga sadzy, oblewająca coraz większą połać skóry z każdym potarciem rękawa o plamę. Oglądając się przez ramię na swoich przyjaciół, skwitowała, że żaden z nich nie wyglądał lepiej.

Samuel, którego miecz w dalszym ciągu stanowił jedyne źródło światła, zgubił płaszcz Gwardii Królewskiej w teleporcie nanotechnicznym, ale przygarnął dwa paskudnie wyglądające draśnięcia okalające biceps, wyrzeźbiony od długich godzin spędzonych w zbrojowni. Jack pocieszył go, obejmując jego ramię w pokrzepiającym geście – według Kapitana wiele razy zdarzyło się tak, że ludzie korzystający z teleportów tracili nogi, palce, śledziony, które lądowały samotnie na drugim końcu galaktyki. Marigold z uśmiechem zauważyła, że nawet umorusany ziemią i dwustuletnim kurzem wyglądał, jak kartka wyrwana z magazynu mody 'avant-garde'.

– Czyli mój płaszcz i wszystkie odznaki... Już ich nie odzyskam? – Upewnił się, pozwalając, by Kapitan obwiązał jego ramię kawałkiem własnej, błękitnej koszuli. Przebranie błazna zniknęło w pewnym momencie podróży, a poza podejrzliwym spojrzeniem Doktorów, nikt nie zdawał się zwrócić na to szczególnie większej uwagi. Jack miał swoje własne tajemnice i nikt nie zamierzał wtykać swojego nosa w jego sprawy.

– Najprawdopodobniej wylądowały w sypialni Królowej Elżbiety na planecie Ziemia – wymamrotała CL-41-RE, przykręcając poluzowaną śrubę przy kolanie. Palce brudne od smaru ślizgały się na stalowej konstrukcji, a Marigold bez słowa zaoferowała rudowłosej wątłe ramię, by mogła się na nim wesprzeć. Pierwsze piętro wieży zegarowej na chwilę zajaśniało synetycznym blaskiem oczu cyborga, by po chwili znowu pogrążyć się w zatęchłej ciemności, której towarzyszył jedynie samotny płomień miecza Samuela.

– Biedna Elżbieta... – Wargi brunetki wygięły się w nostalgicznym uśmiechu. – Zdaje mi się, że dopiero przed chwilą rozmawiałam z nią przez telefon.

– Tak naprawdę to rozmawiałaś z nią dwa dni temu, piętnaście lat temu i... teraz – sprecyzował Doktor numer jeden, poprawiając skręconą na prawo bordową muchę.

Jack parsknął śmiechem, klepiąc Samuela w świeżo zabandażowane ramię, co żołnierz skwitował stłumionym jękiem. Fala światła zatańczyła na kamiennych ścianach, kiedy chłopak poprawił chwyt dłoni na rękojeści miecza.

– Ah! – Doktor numer dwa złapał się za poły płaszcza, obmacując jego kieszenie. – Prawie bym zapomniał. – Na jego ręce zajaśniał wisiorek z dyskiem pamięci. Turkusowe źrenice cyborga się rozszerzyły, dobrze rozpoznając mechaniczną część. – Samuel. Twoja siostra chciałaby żebyś to miał.

– Czy to... – w gardle Samuela zaległ smutek, tłumiąc jego głos.

– W swoim czasie dowiesz się, co oznacza dla ciebie ten wisiorek. Pomoże ci w odkyrciu tego, kim jesteś.

Naszyjnik zajaśniał na szyi chłopaka, z namaszczeniem zawieszony tam przez Doktora.

– Jesteś gotowa? – Wyraz twarzy straszego Władcy Czasu go zdradził. Spokój sięgający ciemnych oczu, wysublimowana taktyka, w jakiej wygięły się jego nikłe brwi, dostrajając się do głębokich zmarszczek rozciągających się na czole. Doktor wcale nie był spokojny. Współczuł Marigold. Bał się.

Jego przeszłe echo nie pozostawała mu dłużne. Dziura wypalona w połach płaszcza, która inaczej zaabsorbowałaby jego pełną uwagę, raziła przypalonym brzegiem, podczas gdy jego burzowe spojrzenie skupiło się całkowicie na sylwetce Marigold, zadziwiająco drobnej i słabej.

– Przepraszam. Tak bardzo cię przepraszam, Marigold – wyszeptał, będąc bardziej bezpośrednim, niż jego młodo-stara wersja.

– Nie wiem, czy mogę to zrobić – wyszeptała Marigold i zrzuciła z ramion królewską chustę, kopiąc ją w ciemny róg pomieszczenia, z którego wybiegł tłusty, zabłąkany szczur. Najprawdopodobniej żywił się resztkami wojny domowej w postaci poległych żołnierzy wyścielających niezliczone piętra wieży.

Brunetka z obrzydzeniem zerwała z włosów kryształową opaskę i cisnęła ją do teleportu. Nie chciała mieć nic wspólnego z królestwem, które lekką ręką skazywało połowę swojej populacji na pewną śmierć, tylko dlatego, że zamiast bijącego serca, napędzała ich elektryczność.

– Boję się. – Przełknęła szloch formujący się w gardle i ze zdziwieniem przyjęła uścisk dłoni ofiarowany przez Claire. Palce cyborga bez problemu odnalazły linię życia wyrzeźbioną w dłoni dziewiętnastolatki, jakby robiły to wcześniej wiele razy.

– Marigold... – zaczął Doktor numer dwa, chwytając jej drugą dłoń. – Wszyscy się boimy.

– Czy jeżeli... Jeżeli uratuję samą siebie, wszystko się naprawi, prawda? – Z oczu obydwóch Władcy Czasu wyczytała gorzką rzeczywistość, która miała nastać po zresetowaniu zegara wszechświata.

– Jack wróci do Torchwood, zyskując kolejną podróż w czasie i przestrzeni. Doktor uratuje CL-41-RE, resetując ją na pokładzie Tardis, ale ona nigdy mnie... Ona nigdy mnie nie pozna, bo wy wszyscy o mnie zapomnicie, prawda?

– CL-41-RE nigdy nie stanie się Claire – wyszeptał cyborg, zdruzgotany słowami opuszczającymi usta przyjaciółki. Spojrzała ze strachem na to, jak brunetka walczy z własnym strachem, a z każdym zdaniem staje się silniejsza, bardziej wyprostowana. Odważniejsza.

– I tak i nie – Doktor wręczył w dłonie Marigold zakurzoną księgę, schowaną do tej pory za marynarką. Skórzana okładka nosiła na sobie znamię czasu, a jej brzegi zwęgliły się od podróży teleportem nanotechnicznym. Żaba wystawiająca swoją głowę zza kieszeni zakumkała z ulgą, ciesząc się z większej przestrzeni, którą mogła zagospodarować w większym-niż-na-zewnątrz wierzchnim okryciu Władcy Czasu. – To księga, którą lud Obscurinate odnajdzie w tej właśnie wieży. Legenda będzie niosła ze sobą słowa o dziewczynce, która była silna jak najszlachetniejszy rycerz, odważna jak księżniczka rozumiejąca mechanizmy kierujące władzą. To historia dziedzica Obscurinate, który przyniósł ze sobą pokój.

– Tyrencius...

– To zawsze miało się wydarzyć, Marigold. Czas zniekształcił legendę. Tak samo, jak zniekształca fakty historyczne. Teraz... To moment, w którym czas nie ma początku ani końca, kiedy narodziny i śmierć są swoimi najlepszymi przyjaciółmi. Kiedy czteroletnia Marigold spotyka swoją starszą wersję.

– Nie ma innego wyjścia? – Głos brunetki mimowolnie się załamał. Do oczu przycisnęła rękaw szaty, skutecznie odganiając z nich łzy. Z ulgą wcisnęła policzek w marynarkę Doktora, który przygarnął ją do siebie, jakby chciał powstrzymać nieuchronny koniec ich przygody chociaż chwilę dłużej.

– Nie – wyszeptał i założył zabłąkane kosmyki za jej osmolone od teleportu uszy.

– Mam dla ciebie ostatnią rzecz. – Doktor numer dwa wydobył z kieszeni płaszcza wełnianą rękawiczkę, przedziurawioną na kciuku. – Już raz byłaś odważna. Musisz w to tylko uwierzyć. Musisz znowu mieć nadzieję, Marigold.

Brunetka kiwnęła głową i z wdzięcznością przywitała dotyk różowego materiału na dłoni.

– Marigold... – Cyborg wykonał w stronę dziewczyny niepewny krok, jakby zatrzymany czas spowalniał jej ruchy. Jej zielone oczy zasłoniło turkusowe widmo.

– Mary nigdy nie nauczyła mnie miłości. Bała się jej. Myślę, że po stracie ojca była jej największym koszmarem. – Splotła palce z dłonią okrytą różową rękawiczką. – To ty mnie jej nauczyłaś, Marigold. Pokazałaś mi, jak kochać. – Rękawy bordowego płaszcza cyborga oblepiała warstwa zielonego błota, którymi otarła zwilgotniałe od łez policzki Marigold. – Kocham cię, wiesz o tym, prawda? – Nanotechniczne struny głosowe nabrzmiały od tłumionego w gardle płaczu. – Nie myślisz chyba, że jestem cyberman'em bez uczuć, co nie? – Upewniła się, opuszkami palców przecierając powieki brunetki, jakby chciała utrwalić na dysku pamięci każdy centymetr jej twarzy. Kabel wystający z potylicy cyborga zasyczał cicho, schowany pod kaskadą wilgotnych, rudych włosów.

– Czy po tym wszystkim... – Marigold nie kryła spazmów płaczu wstrząsających jej ramionami. – Czy po tym wszystkim zjemy lody mango?

– Oczywiście, że tak. – Cyborg odpowiedział jej uśmiechem. Obie wiedziały, że się oszukują, ale snucie nieprawdopodobnych snów było jedynym przywilejem, na jaki chciały i mogły sobie pozwolić. Pozwoliły sobie na to niewinne kłamstwo, nie zauważając tego, że zasługiwały na zdecydowanie na więcej niż niemające się nigdy spełnić obietnice.

Marigold przyjrzała się twarzom przyjaciół. Niewypowiedziane słowo „żegnajcie" obiło się echem po ścianach wieży zegarowej.

***

Marigold niepewnie nacisnęła klamkę i pozwoliła, by cmentarne powietrze wbiło w nią swoje igły. Królewska szata załopotała przy kostkach dziewczyny, a włosy odsłoniły czoło, osmalone od podróży przez tunele. Na blady policzkach skropliła się wilgoć nagromadzona w ciężkich chmurach, gęsto wyściełających niebo. Burzowa atmosfera nadawała mu kolor granatu, skutecznie ograniczający światło, którego nikłe pręgi oświetlały niektóre z płyt nagrobnych i ścieżkę wyłożoną żwirem. Jej stopy zapadły się w miękkim mchu, a drzwi zamknęły z trzaskiem przypominającym płaczliwy, kobiecy krzyk.

Marigold zrobiła pełen obrót, uważnie badając upiorne cmentarzysko. W miejscu, gdzie przed chwilą znajdowały się drzwi, łopotała zardzewiała furtka, ta sama, która rozpoczęła jej podróż z Doktorem zaledwie parę „dni" temu. Drżący oddech podrapał jej krtań.

– Trenzalore. – Brunetka przycisnęła pięść do ust, tłumiąc w sobie nudności. Narastający paradoks rozmył ostre, nagrobne krawędzie, a ziemia przez chwilę zamieniła się miejscem z niebem. W jej uszy wdzierały się skrawki odbytych i nieodbytych rozmów, a zaciśnięte powieki zalała jaskrawa barwa rudych włosów Claire.

Claire. CL-41-RE. Cyborg, z którym spędziła znaczną część swojego życia, był w rzeczywistości namacalnym wspomnieniem i uosobieniem dziecięcej samotności. Dla Marigold był miłością jej życia, zaprzeczeniem wszelkich praw czasu i przestrzeni.

Skupiając się na wyimaginowanym głosie Claire, łaskoczącym jej ucho, rozchyliła powoli powieki i rozejrzała się pośród nagrobków. Jej wzrok przesunął się po umierającej i zawodzącej cicho TARDIS, niknącej w sklepieniu nieba. Grób Doktora – koniec drogi, jedyne miejsce, w którym z całą pewnością by go spotkała.

– Mała? Marigold? – zawołała, osłaniając twarz przed napierającym na nią wiatrem i ruszyła niezdarnie po nierównej powierzchni cmentarza.

Claire. Pamiętaj o Claire – rozkazała sobie, kiedy ciężar własnego ciała po raz kolejny ugiął jej kolana, grożąc upadkiem – Lody o smaku mango.

– Chciałaś zobaczyć gwiazdy prawda? – zapytała niepewnie. – Tata miał pokazać ci gwiazdy. Ty, agalychnis callidryas, on i twoje kalosze.

Odpowiedziała jej cisza.

– Mam coś, co do ciebie należy. Zgubiłaś rękawiczkę – spróbowała drugi raz.

– Rękawiczkę? – zza jednego z nagrobków rozległ się cichy głosik.

Skulona czterolatka przyciskała do siebie kolana, okryta płaszczem Doktora, nieskutecznym w ochronie przed przeszywającym kości mrozem. Jej bose stopy zanurzone były w cmentarnym pyle, a nogawki prążkowanej piżamy umorusane od błota.

Brunetka zrobiła ostrożny krok w stronę dziewczynki, z bólem uświadamiając sobie, jak paradoks obecnej sytuacji wpływa na jej system nerwowy. Z każdym ruchem ból z nieprzyjemnego drapania zamieniał się w agonię wstrząsającą jej ciałem.

Nadzieja – jej umysł zalał kojący głos Doktora.

Z wycieńczeniem opadła u stóp czteroletniej wersji Marigold i podciągając się do nagrobka, wsparła o niego plecy. Ręka brunetki zawisnęła w powietrzu, kiedy zorientowała się, że nad ich głowami rozciąga się imię i nazwisko, wyparte przez żałobę z pamięci dziewczyny. Charles Cummings.

– Dziękuję Doktorze.

Niepewnie ułożyła dłoń na chłodnym policzku dziecka.

– Hej mała. Nie musisz się już bać – wyszeptała, odciągając zaciśnięte piąstki od buzi czterolatki, na której wykwitły czerwone plamy stresu. Dziewiętnastolatka poprawiła rękawy królewskiej szaty, jakby mogła ona uchronić ją przed paraliżującym synapsy cierpieniem. – Przyszłam przeczytać ci bajkę. Mogę? – Przerażone dziecko, jakby w potwierdzeniu, wczepiło w nią rozczapierzone palce. – Tak właściwie to ją dokończę. – Konwulsje bólu wstrząsnęły ciałem Marigold. – Tą, którą, chowałaś pod poduszką. Dobrze?

– Jesteś mną – wyszeptała, a jej głos zatonął wśród brudnych włókien szaty. – Jesteś mną.

– Tak. – Odpowiedziała i objęła mocniej dziewczynkę. – Wiem, że się boisz. Ale dasz wiarę, że ja też się boję? – Oczy zaszklone od łez rozjaśnił uśmiech. – Musisz mnie teraz posłuchać. Zrobisz to dla mnie?

Odpowiedziało jej zdawkowe kiwnięcie głowy.

– „Krzyś kiwnął główką i wyszedł..." – Marigold zaczerpnęła w płuca głęboki oddech, czując, jak kamienne płyty nagrobne wibrują od nasilającego się cmentarnego wiatru. Głośny skrzyp furtki sprawił, że podskoczyła, ale jej głos się nie załamał – „A po chwili usłyszałem jak Kubuś Puchatek – tuk-tuk-tuk – przerwała opowieść by uśmiechnąć się po raz ostatni – właził za nim po schodach."

Chwilę przed zamknięciem powiek Marigold poczuła na języku smak lodów mango.

Nadzieja – wyszeptała.

Trenzalore zalało obce mu światło, a wskazówka zegara przekroczyła ospale niewidzialną barierę.

Gdzieś daleko we wszechświecie, ukryta pomiędzy konstelacjami gwiazd, czteroletnia dziewczynka obudziła się z nieprawdopodobnego snu.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro