Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

seven: shall i compare you to a summer's day?


Oczy Claire, głaskane promieniami pełnego słońca, zawsze łapały nieskazitelny odcień letniego jeziora północnych Włoszech. Po zmierzchu odbijały gwiazdy, zawieszone na cienkich linkach lipcowego wiatru. Tak jakby wypłynęły spod pędzla impresjonistycznego malarza, plasowały się w szerokiej gamie kolorów – przechodząc od wodnistej, wypłukanej zieleni do niezbadanej otchłani hebanu. Claire była chodzącym obrazem Monet'a: zależna od światła i jego nieustannych przemian.

Marigold nie pozostawała obojętna na uczucia Claire; prawdę mówiąc, aż za często brała je do serca. Analizowała jej humor w czysto analityczny sposób: to jak lewy kącik jej ust nie dorównuje wysokością prawemu, to jak skórka przy kciuku jest zadarta od nerwowego skubania. Nie zdawała sobie sprawy, że błądzi w ciemności, gubiąc się w malowanych przez światło cieniach. Nie zauważała, że przy niej tęczówki dziewczyny zawsze odbijały jej własne spojrzenie. Kiedy były razem, stawały się jedną osobą: nazywały się jednym imieniem, ich głos przybierał tę samą tonację, łokcie stykały się w jednym punkcie.

Tego dnia brunetka zaplątała się we własnych myślach, jak w zdradzieckich, śliskich mackach przypominających przesuwające się przy jej potylicy węże ogrodu Eden. Dręczyły ją okulary przeciwsłoneczne spoczywające na delikatnej krzywiźnie nosa rudowłosej. Zastanawiała się, co przyjaciółka może chcieć przed nią ukryć, nie biorąc pod uwagę tego, czego rudowłosa boi się odkryć: tego, że Claire czuła dzisiaj się mniej niż ona sama, a bardziej jak Marigold.

Słońce prażyło niemiłosiernie ich odkryte karki, a jego promienie wydobywały z wybrukowanej ulicy ciepłe odcienie pomarańczy i gorącego piasku. Oparty o rzeźbę astronoma skrzypek wygrywał jak zwykle tę samą, smętną melodię, pochodzącą prawdopodobnie z czarno-białego filmu z lat sześćdziesiątych. Przyjaciółki były już do niego tak przyzwyczajone, że piosenka stała się dla nich tym samym, czym miała być pierwotnie: ścieżką dźwiękową.

- Ciekawe, czy dzisiaj uda mi się kupić lody mango. – Ton głosu Claire był nieobecny, tak samo mechaniczny, jak ruch opatrzonej pierścionkami dłoni, przypinający zabłąkany kosmyk rudej grzywki za uchem.

- Ciekawe, czy dzisiaj uda ci się kupić lody mango – odpowiedziała Marigold i odgarnęła opadającą na czoło grzywkę, nie wiedząc, że zachowuje się jak lustrzane odbicie starszej z dziewczyn.

***

Oczy Marigold były przydymione ze zmęczenia – i nie chodziło tu o malujące się pod opuchniętymi powiekami półksiężycowate sińce. Gwiezdny pył uwięziony wcześniej w jej tęczówkach zasnuła mgła. Tak, jakby ktoś bezwiednym ruchem patyka rozmył przejrzystą taflę sadzawki Moneta, burząc przy tym pełne harmonii odbicie nocnego nieba. Na jej rzęsach osiadł lepki, brunatny muł, odcinając ją od rzeczywistości, zamykając ją pod zamarzniętą taflą wody.

Chwilowo wszystko było dla niej tłem. Tajemnicze pomrukiwanie TARDIS i rozmowy prowadzone przez Doktora i Kapitana Jacka przypominały bardziej przewijaną taśmę magnetowidu niż precyzyjnie wyartykułowane dźwięki zsuwające się z końca języka, głoski obijające się o górną wargę. Swoje spojrzenie utkwiła w skaleczonym kciuku, pozwalając by kolory pomieszczenia rozmyły się w niewyrazisty pejzaż.

Marigold nie przeszkadzała cmentarna ziemia Trenzalore, tkwiąca za krótko przyciętymi paznokciami, nie zdawała się również rejestrować obecności śliskiej żaby, której kończyny zwisały swobodnie po obu stronach jej dłoni. Na przeguby wciąż miała naciągniętą prążkowaną, zadziwiająco ciepłą i wcale nie drażniącą jej karku marynarkę Doktora. Oddychała miarowo wraz z nadymającym się niczym balonik podniebieniem agalychnis callidryas, co było jedynym świadectwem tego, że dziewczyna wciąż żyje. Ktoś postronny mógłby ocenić postawę dziewczyny jako pełną fascynacji – a nie huczącej echem beznamiętności – biorąc pod uwagę to, z jaką skrupulatnością śledziła drogę kropelki krwi, staczającej się po kolejnych zgrubieniach i dolinach skóry.

Stale rozszerzający się wszechświat Marigold – od najlepszej przyjaciółki będącej w istocie nielegalnym, intergalaktycznym robotem, po policyjną budkę większą w środku – skurczył się teraz do jednej kropli krwi niknącej za mankietem przykopconej ziemią marynarki.

– Mogę? – Ciepły głos sprawił, że poderwała głowę do góry, wyrywając się z limbo bycia-i-nie-bycia. Zasypiające w jej dłoniach stworzenie podskoczyło nerwowo i czmychnęło w stronę zgarbionego przy konsoli Doktora. Marigold zamrugała parę razy, starając się odgonić ziarnko piasku wciąż przyklejone do dolnej linii jej rzęs i skupić suche ze zmęczenia oczy na stojącym przed nią mężczyźnie.

Rękawy błękitnej koszuli Kapitana Jacka podwinięte były za łokcie, a między jego palcami znajdował się biały plaster. Gęsta brew mężczyzny uniesiona była w pytającym geście, chociaż mogła też być wyrazem głębokiego zmartwienia. Nie czekając, aż dziewczyna skinie głową, co zrobiła tuż po tym jak klęknął na jedno kolano, odgiął skostniały z zimna kciuk Marigold i delikatnie go opatrzył. Jej drobna dłoń, zaplątana między długimi palcami mężczyzny wydawała się dziwnie krucha, jak dawno niekonserwowana antyczna rzeźba.

– Lepiej? – Uśmiech Jacka wspiął się po kurzych łapkach wyrzeźbionych na jego twarzy, sięgając w swojej wędrówce błękitnych oczu. Swoją postawą chciał dodać jej otuchy; sam pamiętał własny okres dorastania, jego gwałtowne zwroty akcji i następującą po nich gorzką w smaku rzeczywistość. Mógł sobie tylko wyobrazić lądującą w ogródku niebieską budkę telefoniczną i rozpadającą się na kawałki logiczną rutynę, którą Marigold sobie wypracowała. Wszystko, co wcześniej miało swoje miejsce, rozpierzchło się w różnych kierunkach i nie miało już nigdy stanowić spójnej całości.

– Lepiej – wycharczała brunetka i pozwoliła sobie utonąć w ciepłych, pocieszających ramionach mężczyzny. Jej nozdrza uderzyła wyrazista woń oleju silnikowego, a policzek wsparła o miękki materiał niebieskiej koszuli. Coś w jego postawie, włosach zmierzwionych przez uprzedni wiatr i nerwowe przeczesywanie poplątanych kosmyków, przypominało jej o bezpieczeństwie, które czuła jako mała dziewczynka, zanurzona w pikowanej pościeli z Kubusiem Puchatkiem. – Nosiłeś kiedyś trampki? – zapytała mimowolnie, a w jej głosie wybrzmiał długotrwały brak snu.

– Nie, ale znałem kiedyś kogoś, kto je nosił. – Jego pełne usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, a wzrok świadomie lub nieświadomie powędrował w stronę zabieganego Doktora, przeszukującego z rozgorączkowaniem skrzynię o nieznanej zawartości. Wydawał mu się taki obcy i jednocześnie tak znajomy. Starał się przyjmować z entuzjazmem każdą nową odsłonę Władcy Czasu, ale czasem przypominało mu to żegnanie najdroższego przyjaciela.

Za plecami Marigold rozległ się mechaniczny zgrzyt konwertora strumienia nano-cząsteczek, delikatny pomruk śrubokrętu sonicznego i syk skóry syntetycznej odklejanej od potylicy cyborga, wyrywających ich obu ze stanu zamyślenia.

– Blimey!

***

Dłonie Claire i Marigold zetknęły się opuszkami rozgrzanymi od wspierania dłoni na kamiennych schodkach. Stopnie prowadziły w dół pędzącej rzeki, która szkliła się odbiciem swojej siostry bliźniaczki: błękitnego nieba. Sceneria ta była ich prywatnym miejscem, chociaż nie oznaczało to, że nie odwiedzali go inni ludzie. To rozmowy przyjaciółek nadawały mu intymny charakter.

Młodsza z dziewczyn zaciągnęła się żarliwie podanym przez rudowłosą papierosem. Jej paznokcie połyskiwały resztkami obdrapanego czarnego lakieru. Claire często dokuczała jej, że wszystko w życiu Marigold jest starannie poukładane i usystematyzowane, z jednym wyjątkiem, jakim był wygląd dziewczyny, która często nosiła dziurawe skarpetki, czy niewyprasowane koszule.

– To romantyczne – zagadnęła Marigold, wolną ręką wodząc bezwiednie po pęknięciu w kamieniu, z którego wypływały zwartym szeregiem zdeterminowane w pracy mrówki.

– Co jest romantyczne? – Claire parsknęła śmiechem, podsuwając na czubek głowy okulary przeciwsłoneczne. Uniosła w oceniającym geście jedną z wyregulowanych, ciemnych brwi, a język przesunęła po topniejących lodach w wafelku. Brunetka szybko odwróciła wzrok, wiedząc, że to jeden z wielu momentów, w których przyjaciółka zamierza ją osądzić, zachowując dla siebie werdykt, jaki osiągnie. Wszystko w jej postawie o tym świadczyło – od wyprostowanej nonszalancko sylwetki, do podskakującej arogancko zniecierpliwionej bosej stopy, z której stopniowo odklejały się zaplątane ziarenka piasku.

– To jak obie umieramy w tym samym momencie, paląc jednego papierosa – wymamrotała Marigold, obracając niedopałek między kciukiem i palcem wskazującym. Wzrok skupiła na żarzącej się końcówce papierosa, celowo unikając zmierzenia się z tym, jaki wyraz przybrała w tym momencie twarz Claire.

– Znowu oglądałaś „Before Sunrise", prawda? – Rudowłosa pozwoliła sobie na kilka sekund niezręcznej ciszy, zanim udzieliła odpowiedzi na sugestię Marigold. – Zawsze robisz się po tym taka melancholijna.

– Zawsze robię się po tym taka melancholijna – powtórzyła niczym echo dziewczyna i ugasiła dogorywający płomień papierosa.

***

– Możemy stąd... wyjść? – Marigold potrząsnęła głową i poprawiła opinające się na jej udach spodenki od piżamy, których żółte ananasy przetrwały pobyt na Trenzalore bez większej szkody. – Gdziekolwiek. Chciałabym pooddychać. – Skupiła wzrok na zamkniętych, granatowych drzwiach. Zza małego okienka wyzierało ciepłe światło, przerywane raz po raz przesuwającymi się cieniami. Nie wiedząc czemu, po jej kręgosłupie wspiął się dreszcz ekscytacji, uczucie, które znała tylko ze snów, poprzedzających gwałtowne wybudzenie w pościeli o znajomym zapachu.

Doktor, udając, że wcale nie słyszy toczącej się między Jackiem a dziewczyną rozmowy, ukrył twarz pod opadającą na czoło grzywką, pilnując, by Marigold nie zauważyła jego strachu – pod jego powiekami odbijały się prowadzone w głowie obliczenia, kolejne kłamstwa, mające na celu uspokojenie dziewczyny i wciąż opadający pył płonącego Gallifrey. Kiedy dwójka towarzyszy obróciła się pytająco w jego stronę, on zajęty był przeplataniem zwoi między palcami. Przygarbione plecy, spracowane dłonie i ściągnięte w zastanowieniu czoło zarzuciły na niego kurtynę starości, która z łatwością mogła być zburzona promiennym uśmiechem. Dzisiaj jednak Doktor nie miał najmniejszej ochoty się uśmiechać.

Bał się. Bał się, że po całej wędrówce, którą przebył by odnaleźć zagubioną w czasie i przestrzeni Marigold, ona przecieknie mu przez palce. Zagryzł wargę, karząc się za własną hipokryzję: musiał dać jej możliwość ucieczki. Taką, którą sam kiedyś podjął, odwracając się na pięcie i zamykając za sobą drzwi TARDIS.

– Doktorze? – zagadnął Kapitan Jack, na co Władca Czasu machnął ręką, głowę zanurzając do plątaniny przewodów wyzierających z brzucha Claire. – To chyba oznacza „tak". – Kapitan Harkness wytarł poplamione olejem dłonie o ścierkę i otoczył plecy drobnej brunetki umięśnionym ramieniem. – Zapraszam. – Z jego głosu dało się wyczytać niezaprzeczalny optymizm. Znacznie wyższe od niego drzwi pchnął z przyjemnością. Tak jakby ta prosta czynność przypominała mu o starych, dobrych czasach. Uczucie podobne do tego, którego dorosły człowiek doświadcza, odnajdując po latach album z fotografiami z dzieciństwa.

Marigold poczuła na swoim języku smak ulubionych lodów Claire.

– Myślisz, że znajdziemy gdzieś tutaj lody mango?

– Będziemy musieli się przekonać – Jack roześmiał się perliście, ukazując przy tym równe, białe zęby. Razem, ramię w ramię, postawili pierwszy krok na równej, piaszczystej powierzchni. Drzwi TARDIS zamknęły się za nimi z przeciągłym skrzypnięciem, które kojarzył jako jedna z oznak nadchodzącej przygody.

Wokół nich tłoczyły się różnokolorowe istoty, pochłonięte życiem na nieznanej im planecie. Marigold chłonęła wzrokiem ich niecodzienny wygląd. Gdyby mogła, utrwaliłaby na fotografii głęboką porowatość ich skóry, zakrzywione ku dołowi nosy z poprzecznym nacięciem na mostku, burzę kręconych włosów i wielobarwność skóry. Roześmiana uniosła głowę w stronę ciągnących się wysoko baldachimów rozpiętych między straganami, ograniczającymi widoczność pomarańczowego nieba, które nadawało ich skórze ciepłego odcieniu zachodzącego słońca. Wiklinowe koszyki wypełnione były owocami o srebrzystym połysku, tak przejrzałych, że wyciekał z nich szkarłatny sok o woni zwietrzałego, paryskiego wina.

– To jest...

– Niesamowite, prawda? – dokończył za nią Jack. – Nigdy mi się to nie znudzi.

Ocierający się o nich, i o stojącą samotnie budkę policyjną, ludzie albo pędzili przed siebie, ciągnąc za sobą niesforne dzieci, albo wykłócali się ze zirytowanym sprzedawcą, na którego twarzy igrał arogancki uśmieszek rozciągnięty na karmazynowych wargach. Jack i Marigold wiedzieli, że nie mogą dłużej tkwić w miejscu, więc zdecydowali się ruszyć razem z falą przepływającej tu i tam ludzkości.

– Nie licz na to, że znajdziemy tu chwilę spokoju. – Jack zerknął na przyciśniętą do jego boku Marigold, mając nadzieję na to, że spotka jej spojrzenie. Ku jego zdziwieniu, dziewczyna z zafascynowaniem przyglądała się kryształowej chuście rozwieszonej niczym flaga na jednym ze stoisk. Materiał z każdym podmuchem wiatru roztaczał delikatną melodię dzwonków. – Wszędzie, gdzie znajduje się TARDIS, znajdują się też kłopoty. Mniejsze i większe – kontynuował Jack, ciągnąc dziewczynę w stronę wystawy, która przykuła jej uwagę. Chwilę później zerknął na pozostawioną w oddali budkę policyjną, przy której zatrzymywało się coraz więcej ludzi, badając dłońmi strukturę obiektu, który traktowali z niemalże religijnym namaszczeniem.

Tyrencius – o uszy Jacka obiło się imię uwięzione w szeptach kosmitów, ale zbył je wzruszeniem ramion.

– Kim on właściwie jest? – Marigold nie musiała wymawiać imienia Doktora, żeby mężczyzna wiedział o kim mówiła. Przesunęła dłonią po chłodnych kamieniach osadzonych na jedwabnym materiale, chwytając jeden z nich między kciuk a palec wskazujący.

– Czasem wydaje mi się, że go znam, ale to tylko względne pojęcie o jego osobie – mruknął Jack. Lubił myśleć o sobie i o Doktorze, jako o przyjaciołach, którzy skoczyliby za sobą w ogień. W gruncie rzeczy tak właśnie było. Ich relacja była pozbawiona tych mniejszych rzeczy, które stanowiły fundament jakiejkolwiek przyjaźni: ulubiona piosenka, kolor, opowieści o pierwszej miłości. Oni zostali z tego obdarci, wrzuceni w wir płonącego Londynu i upiornej stacji telewizyjnej.

Sprzedawca wyartykułował coś niezrozumiałego do krótkofalówki, przyczepionej błyszczącą opaską do spiczaście zakończonego ucha. Marigold dopiero po chwili zauważyła schowane za błyszczącym materiałem złote tęczówki, wwiercające się w nią z uporczywym zaciekawieniem, a nawet chorą fascynacją.

– Tylko oglądamy – wyjaśnił Jack, odsuwając siebie i dziewczynę parę kroków w bok, potrącając jednocześnie wygrażającą im pięścią kobietę o przebrzmiałych wymionach. Kapitan również zauważył niecodzienne zachowanie mężczyzny, który teraz zaciskał dłonie na metalowej skrzynce, spełniającej zapewne funkcję kasy fiskalnej, a jego policzki nadymały się z ekscytacji.

– Wasza Wysokość – wyjęczał nieznajomy, padając przed Marigold na kolana. – Byłbym niezmiernie wdzięczny za łaskę, jaką Wasza Wysokość by mnie obdarzyła, przyjmując dar w postaci tej chusty. – Sprzedawca przycisnął czoło do pomarańczowego piasku, zanurzając w nim czubek długiego nosa, co utrudniało mu oddychanie.

– Niech pan wstanie! – krzyknęła zszokowana Marigold, chwytając skulonego mężczyznę za ramiona i stawiając go do pionu. Skwierczące niemiłosiernie słońce zachęciło ją do zsunięcia z ramion prążkowanej marynarki należącej do Doktora i przewiązania jej w pasie.

– Mój najdroższy Książe...

– Książe? – Marigold przerwała mu, nim zdążył dokończyć swoją wypowiedź, a górujący za jej plecami Kapitan Jack stłumił śmiech, mierzwiąc krótkie włosy dziewczyny.

– Wasza Wysokość, musimy już iść do pałacu, czeka na nas długo planowana uczta. – Jack, wyraźnie rozbawiony sytuacją, podjął grę podsuniętą mu pod nos. Widząc coraz większe zdezorientowanie malujące się na twarzy dziewczyny, uśmiechał się coraz szerzej, a dłonie wetknął za szlufki ciemnych spodni. Już dawno tak dobrze się nie bawił. – Jak mówił kiedyś mój przyjaciel: Allons-y!

***

- Jesteś tego pewna? – Claire trzymała w dłoni maszynkę elektryczną, której mruczenie przypominało drapanego za uchem Huxa, który aktualnie spał zwinięty w kulkę na kolanach brunetki. Obie dziewczyny siedziały przed wielkim lustrem o złotej ramie, opartym pod niebezpiecznym kątem o pomalowane na pomarańczowo ściany. Obok niego leżała opróżniona do cna zielona butelka po winie, które Marigold przywiozła dwa lata temu z Paryża.

– Jestem tego pewna – odpowiedziała Marigold, chociaż nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby zapłakanym oczom dziewczyny i groteskowo rozciągniętym wargom. Zachodzące słońce uwydatniło łzy spływające niczym diamenty po zaróżowionych policzkach dziewczyny. Rudowłosa znała ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że sprzeciw przyniósłby znikomy skutek.

– W porządku. Zaczynamy. – Claire westchnęła, napotykając w lustrzanym odbiciu swoje własne tęczówki. Jej piegowata dłoń, spoczywająca miękko na wyrzeźbionym obojczyku Marigold, przywoływała rudowłosej na myśl starą, zagubioną grecką rzeźbę.

Po spożyciu odpowiedniej ilości alkoholu pozwalała sobie na śmielsze, spychane zazwyczaj na bok myśli. Świętokradztwem wydawało się jej pragnienie, by już na zawsze zastygły w tej niecodziennej pozycji. Nieśmiale marzyła o czymś tak ułudnym, jak muzeum wystawiające ich rzeźbę, opatrując ją jednym imieniem. Byłyby nierozłączne; już na zawsze. Może właśnie tak by je nazwali: Nierozłączne.

– Nierozłączne. To romantyczne, prawda? – zapytała Claire, przesuwając palcem po zwiniętym w niesforną falę kosmyku sięgającym łopatek dziewczyny.

– Zawsze robisz się taka melancholijna, Claire.

***

Marigold przesunęła się niespokojnie po kamiennym tronie, przewieszając prawą łydkę przez dłonie splecione ciasno na udzie – jak zwykle nie mogła znaleźć wygodnej pozycji. Z przedramion dziewczyny spływała miękko zielona chusta, która komponowała barwą się ze złotym wieńcem – koroną tutejszej monarchii. Nakrycie głowy co chwila zsuwało się ze skroplonego potem czoła brunetki. Przez podłużne okna sali tronowej wlewało się światło, padające prosto na nią. Malujące się na jej policzkach różnokolorowe cienie witraży i skrzący kryształowy materiał nadawały jej wygląd leśnego elfa.

– Nie do końca tak to zaplanowałem – wyszeptał Jack, nachylając się do jej ucha. Nieporozumienie, które chciał nagiąć do swoich korzyści, odwzajemniło mu się strojem błazna, na który składała się fioletowa szata i pantofle skrzypiące na ceramicznej posadzce. Spod czapki opatrzonej dzwoneczkami wymykały się niesforne kosmyki ciemnych włosów.

– Trochę na to za późno, nie uważasz? – Do twarzy miała przyklejony fałszywy uśmiech, którym obdarowywała klęczących u jej stóp poddanych. Robienie dobrej miny do złej gry było jedną z rzeczy, których nauczyła się od względnie obojętnej Claire.

Stale rozszerzający się wszechświat zachybotał się chaotycznie od nowych elementów, które zaczęły ją przytłaczać. Z Marigold, zwykłej dziewczyny mieszkającej w wiosce pod Londynem, zamieniła się w wybranego przez lud Księcia planety Obscurinate, dawno niewidzianego Tyrenciusa, który dwieście lat temu, jako dziecko, odfrunął w stronę niezbadanej drogi mlecznej i nigdy nie wrócił. Przynajmniej tak mówiła legenda i związana z tym przepowiednia, o której szeptali poddani.

– Wydaje mi się, że miałam kiedyś... Miałem kiedyś taki sen. – Dziewiętnastolatka szybko się poprawiła, rozglądając się nerwowo na boki. Lekcje, które wyniosła z paru odcinków „Gry o Tron," przypominały jej o tym, że ściany mają uszy. – Moja siostra i ja bawiliśmy się w księcia Tyrenciusa, co kończyło się zazwyczaj na wiecznym odgrywaniu roli sługi i dogadzaniu Jillian...

– To mi przypomina o pewnym przyjemnym śnie – rozmarzył się brunet, wspierając nonszalancko ramiona o nagrzany od słońca tron. – Ja, Doktor, Rose i sala tronowa.

– Wiesz co mi nie pasuje? – Marigold postanowiła zignorować niezbyt przyzwoitą anegdotę. – Sekretarz powiedział, że myślał, że już nigdy mnie nie zobaczy od czasu, kiedy odleciałem – zrobiła dramatyczną pauzę i po raz kolejny poprawiła zsuwający się na wilgotne czoło wieniec – niebieską szafą. Jako mały chłopiec.

– CO?!

Oburzeni poddani wyrwani z transu modlitewnego skupili swój wzrok na dziwacznie wyglądającym mężczyźnie, wspierającym dłonie o kolana. Jego wygięty kręgosłup drżał z wycieńczenia po długim biegu, a z jednego ramienia zsuwał się wykrochmalony przez wiatr beżowy płaszcz. Nie kłopocząc się zebranym na około tłumem, opadł na podłogę, wziął głęboki wdech, po czym przejechał palcem po podeszwie trampka i cmoknął, smakując zebrany na niej brud i kurz.

– Marigold! Znaczy... – chrząknął w zaciśniętą pięść. – Przepraszam, to kaszel, który złapałem podczas burzy w gwiazdozbiorze Ulbertanus. Wasza Wysokość, Tyrenciusu, mam ważną sprawę, którą pragnąłbym z Waszą Wysokością przedyskutować. – Podnosząc się z podłogi, wyślizgnął się z wierzchniego okrycia i poprawił mankiety prążkowanego garnituru. – Po dwustu latach jest tutaj cały czas tak samo gorąco, eh?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro