nine: the girl with the thorn in her side
– Tato, zobaczymy kiedyś razem gwiazdy? – Marigold dotknęła miejsca, w którym pokryty gęstym zarostem policzek mężczyzny przechodził w zmatowiałą połać skóry. Przerwanej przez czterolatkę ciszy towarzyszyła szemrząca w tle płyta Joni Mitchell, mrucząca o gwiezdnym pyle rozsianym w krwiobiegu każdego człowieka.
– Obiecuję ci, maleńka. – Pocałował wierzch dłoni córki i podniósł wspartą o brzuch książeczkę, której zakładka przypominała o nieubłaganym końcu przygody. – Co ty na to, żeby zobaczyć co u Kubusia Puchatka?
Dom na skraju lasu kiedyś był pełen nadziei. Teraz po sam brzeg rdzewiejącego dachu wypełniało go oczekiwanie na śmierć, na koniec żałoby i ostateczny powrót do normalności. Wysokie ściany, naznaczone piętnem czasu, nie skrywały już w swoich szczelinach i krzywiznach dziecięcego śmiechu. Nie chyliły stropów, słuchając kolejnych stron baśni czytanej przed snem. Nie czuły miękkiego ojcowskiego dotyku, który pnąc się po schodach, głaskał je, udając, że wcale nie walczy z ciałem trawionym przez raka trzustki, a jedynie żegna się z każdym zakamarkiem i kątem dwupiętrowej budowli. Biała farba, pokrywająca grubo wnętrze dwupiętrowego budynku, przeżyła lepsze dni, a gęste brzozowe gałęzie, rzucające rozpierzchnięte cienie przez zamglone okiennice, tego lata wcale nie obrodziły nasionami, by wiatr zasypał nimi drewniane, zakurzone podłogi. Zaciągnięte zasłony, szorstkie dywany przypominające w fakturze sierść niemytego psa, stos naczyń obrośniętych zaschniętym jedzeniem, zwiędłe rośliny chylące swoje kielichy ku ziemi były jedynie potwierdzeniem żałoby. Efektem śmierci spodziewanej przez domowników, ale i tak boleśnie dotkliwej.
Charles Cummings wydał swoje ostatnie tchnienie przeszło trzy miesiące temu, a jego rodzina żyła na bezdechu, od kiedy maszyna monitorująca jego puls westchnęła głośno i zawyła przeciągłym piskiem, sygnalizującym zatrzymanie akcji serca. Marigold nie musiała bać się zakapturzonych czarownic, krwiożerczych wilkołaków i innych stworów zamieszkujących strony jej ulubionych książek: szpitalne narzędzia tortur skutecznie spędzały sen z dziecięcych powiek, nawiedzając ją każdej nocy. Nienawidziła przewodów, kroplówek i strzykawek wbijających się w miękkie ciało ojca, zamieniając go w ludzką powłokę napędzaną elektrycznością i lekami na receptę. Kiedy pierwszy raz wylądował w szpitalu, z maską tlenową nakrywającą sine usta – niczym kopułą oddzielającą go od reszty świata – oskarżyła matkę o to, że razem z lekarzami krzywdzą ojca.
– Jestem jak Śpiąca Królewna szykująca się do snu, maleńka. – Wyjaśnił, kiedy spod napuchniętej jak przejrzała śliwka powieki, dostrzegł filigranowe paluszki majstrujące przy kroplówce. – Wszyscy chcą dla mnie jak najlepiej. To trochę jak pakowanie walizek przed długą podróżą. Te „narzędzia tortur," których tak nie lubisz, są jak strój kąpielowy, parasolka, sweter na ciepłą pogodę. Na tak długie wakacje trzeba być dobrze przygotowanym, nie uważasz?
Marigold wetknęła kciuki do kieszeni sztruksowych, różowych spodni i spuściła głowę, pozwalając zabieganej pielęgniarce poprawić poduszkę, zwilgotniałą od zimnego potu skraplającego się na ciele mężczyzny. Blond włosy wymykającego się z ciasnego koka kobiety zasłoniły zmartwiony wyraz oczu, a szorstkie od płynu dezynfekcyjnego dłonie objęły wypełnioną do połowy kroplówkę. Dzięki sprawnemu ruchowi nadgarstka była w stanie ocenić, kiedy przypadała kolejna dawka leków przeciwbólowych. Czterolatka wiedziała to, bo już wcześniej przesłuchała całą służbę zdrowia, wypytując ich o bardziej i mniej intymne rzeczy.
– Czy tam, gdzie tata się wybiera, jest ciepło? Myślę, że oprócz ośmiornicy, przydałby mu się szalik. – Rączką wskazała na metalową konstrukcję kroplówki. – Morze jest nieprzewidywalne. Pirat z ośmiornicą wzbudzi szacunek, ale bez szalika zamarznie na śmierć albo jeszcze gorzej... Dostanie kataru i nikt nie będzie brał go na poważnie.
– Nie wiem, mała. – Cienkie, różowe wargi pielęgniarki ułożyły się w delikatny uśmiech. Marigold wiedziała, że tego typu uśmiechy są najgorsze, bo ich źródłem jest smutek. – Zajrzę do was za pół godziny. – Czterolatka odprowadziła wzrokiem białe adidasy znikające za przeszklonymi drzwiami. Kiedy do uszu dziewczynki dobiegło ciche kliknięcie zamka, sprawnym ruchem wskoczyła na miękki materac i rozpoczęła własne, bardziej rzetelne w jej mniemaniu, badanie stanu zdrowia rodzica.
– Boli cię tutaj? – Dziecięcymi palcami pogłaskała wierzch dłoni, z którego rozkwitał świeżo założony wenflon. – A tutaj? – Dopytywała po zaprzeczającym mruknięciu i przenosiła swoją uwagę na przedramię pokryte siniakami przypominającymi benzynę iryzującą na wilgotnym betonie.
Charles nie oponował, kiedy na jego kruchych żebrach wylądowały kolejne książki, maskotki, kamyki zebrane przy strumieniu, żaba złapana za rogiem domu. Otulał dłonią każdy zdobyty przez córkę drobiazg, łowiąc uchem opowieści pełne grozy i nadziei, z których czterolatka zawsze wychodziła zwycięsko. W żółtych zabłoconych kaloszach zdobywała zardzewiałe ogrodzenia, pokonywała stosy liści i czające się za brzozami gnomy. Gdyby miało to oznaczać uśmiech na wyniszczonej chorobą twarzy ojca, Marigold ukradłaby nawet księżyc.
– Nazywa się agalychnis callidryas! Jillian pomogła mi sprawdzić w książce. – Wyjaśniła, rozprostowując nogi i układając się wygodnie na szpitalnym łóżku, kołysała żabę w różowych wełnianych rękawiczkach. Odmawiała zdjęcia okrycia dłoni, wbrew prośbom matki, twierdząc, że to część rycerskiej zbroi, tak samo, jak para kaloszy.
– Naprawdę? – Oddech mężczyzny urwał się raptownie, wcale nie za sprawą ciężaru zdobyczy przyniesionych w błękitnym plecaku Marigold.
– Tato, zobaczymy kiedyś razem gwiazdy? – Marigold dotknęła miejsca, w którym pokryty gęstym zarostem policzek mężczyzny przechodził w zmatowiałą połać skóry. Przerwanej przez czterolatkę ciszy towarzyszyła szemrząca w tle płyta Joni Mitchell, mrucząca o gwiezdnym pyle rozsianym w krwiobiegu każdego człowieka.
– Obiecuję ci, maleńka. – Pocałował wierzch dłoni córki i podniósł wspartą o brzuch książeczkę, której zakładka przypominała o nieubłagalnym końcu przygody. – Co ty na to, żeby zobaczyć co u Kubusia Puchatka?
Kiedy zapowiedziana wcześniej pielęgniarka przyszła zerknąć na kroplówkę, schował żabę do kieszeni piżamy. Nie zamierzał dzielić się sekretami swoimi i córki z całym szpitalem, nawet jeżeli naginały one wszelkie reguły sanitarne. Gdyby miało to oznaczać kolejny pocałunek na jego skroni przerzedzającej się z włosów, sprowadziłby do szpitala cały staw wbrew zaleceniom onkologa.
– Czy to przez żabę? Czy to przez żabę?! – Zasłoniła uszy, broniąc się przez zawodzącą przeciągle maszyną.
Pielęgniarka była zmuszona oderwać dziecięce rączki od sinych, strawionych przez raka policzków mężczyzny. Odszedł, a jego ostatnimi słowami było przedostatnie zdanie ze zbioru opowieści o Kubusiu Puchatku.
– NIE! Nie skończył jeszcze czytać! NIE! – Czterolatka krzyczała, wierzgając nogami w powietrzu, jej buzia oblana była rumieńcem złości, brązowe oczy zalane łzami rozczarowania. Stolik stojący nieopodal szpitalnego łóżka zatrząsnął się od mocniejszego kopnięcia dziewczynki, a stojący na nim wazon ze słonecznikami poleciał w powietrze, by w zwolnionym tempie roztrzaskać się na kafelkach. Jak za dotknięciem różdżki zastygła bez ruchu, obserwując jak świeże płatki kwiatów, zebranych przez nią tamtego poranka, nasiąkają od wody, przyprószone kryształkami szkła.
Charles Cummings nigdy nie przeczytał ostatniego zdania ulubionej bajki Marigold, a ona zamierzała dopilnować, by już nikt inny nie mógł jej dokończyć. Wyrywała ostatnią stronę książeczki i schowała ją pod poduszką przed wścibskim wzrokiem odwiedzających ją ciotek i kuzynek, a nawet skruszonych pielęgniarek, lekarzy, z zapiekankami przynoszonymi w przepastnych żaroodpornych naczyniach. W ten sposób historia nigdy nie mogła się zakończyć. Nawet piętnaście lat później. Nawet dzisiaj.
Piętnaście lat temu i dzisiaj
Marigold przetarła oczy sklejone płytkim snem i rozejrzała się leniwie po pomieszczeniu zacienionym nocnym niebem. Odziane w różowe rękawiczki dłonie musnęły włącznik lampy nocnej, która mrugnęła żółtym światłem, by na powrót zgasnąć.
– Muszę myśleć jak potwór. A potwór myśli w ciemności – mruknęła i zmrużyła oczy, przyzwyczajając je do ciemności zalewającej każdy zakamarek pokoju.
Cichą inspekcję pokoju rozpoczęła od skierowania wzroku na niedomknięte drzwi, które zamknęły się głośno wraz z gwałtownym świstem wiatru wpuszczonym przez okno. Poprawiając się na poduszkach, dziewczynka nadstawiła ucha, jakby chciała się przekonać, czy hałas obudził matkę lub starszą siostrę śpiącą w pokoju obok. Cisza wyściełająca korytarze domu ciążyła jej jak koc świeżo wyciągnięty z pralki, akumulujący pomiędzy swoimi włóknami litry wody. Skrupulatnie zaplanowany bałagan, sposób, w którym ustawiła kubek z herbatą na brzegu parapetu, kamyk przyniesiony znad rzeki, był niczym innym jak polem minowym – czterolatka w mgnieniu oka zauważyłaby, że któryś przedmiotów nie jest ustawiony tak, jak powinien.
Czterolatka wiedziała, że nie obudziła jej deszczowa pogoda. W ostatnich sekundach snu, pod jej powieki wdarło się jasne światło, a uszy zalał dźwięk przypominający dławiący się silnik zmęczonych maszyn. Rudy kot śpiący u jej stóp błysnął leniwie żółtą źrenicą i zamachał ogonem.
Odkleiła pasmo włosów przylepione do policzka warstwą śliny – wojownicy nie ślinili poduszek – i poprawiła każdy palec wełnianych rękawiczek, jakby na dłonie naciągała rycerskie rękawice. Napędzana dziecięcą ciekawością i granatowym blaskiem rzucanym na północną ścianę sypialni, zrzuciła pościel ze zdrętwiałych od snu kończyn i opuściła zimne stopy na drewnianą podłogę. Pięta Marigold musnęła porzuconą na podłodze książeczkę z obrazkami, z której uśmiechała się do niej ilustracja Kubusia Puchatka, umorusana grubą warstwą miodu. Nie tracąc czasu na dalsze przeszukiwanie pokoju, wbiła pięty w kalosze, z których podeszw osypała się zeschnięta warstwa ziemi. Wspinając się na skórzaną walizkę, wypełnioną po brzegi zdobyczami ze spacerów z ojcem – zasuszonymi liśćmi, kamykami, patykami o abstrakcyjnych krzywiznach – przetarła jeszcze raz zaspaną buzię i wyjrzała niepewnie zza zasłony, wspierając pulchne dłonie o parapet.
Zza szyby pomachał do niej dziwaczny mężczyzna, którego płaszcz załopotał od wiatru. Do jego ramion, zwilgotniałych od tnącego niebo deszczu, przylgnęło parę zabłąkanych liści. Różowa rękawiczka powędrowała do okna zaparowanego od gorącego oddechu Marigold i odmachała przybyszowi, który pstryknięciem palców zamknął uchylone drzwi niebieskiej budki telefonicznej. Dziewczynka nie wiedziała, skąd wziął się granatowy prostopadłościan i dlaczego miażdży zmarniałe nasturcje jej matki, ale była przekonana o tym, że musi zajrzeć do jego środka. Słyszała śpiew zapadających w głęboki sen maszyn, które korzystały z chwili odpoczynku.
Nie zaoponowała, kiedy w kilku następnych chwilach wysoki – zdecydowanie wyższy od jej matki – mężczyzna wspiął się po winorośli, a czubek jego nosa pogłaskał mokrą od deszczu szybę. Brązowe oczy i gęste brwi tańczące na jego czole upewniły ją ostatecznie w przekonaniu, że nieznajomy nie może mieć złych zamiarów. Nikt, kto życzył ci złego, nie wyginał swoich brwi w ten sposób.
– Witaj Marigold, słyszałem, że mnie wołałaś. – Włosy nieznajomego przylgnęły do jego czoła. – To od ciebie? – Przekrzywił głowę, oczekując potwierdzenia ze strony czterolatki, a z kieszeni płaszcza wyłowił dokument, na którym rzeczywiście dziecięcymi literami, przypominającymi dziewczynce jej własne bazgroły, widniało słowo „Pomocy".
– Mama zabrania mi rozmawiać z obcymi. Jesteś obcy? – Dłoń dziewczynki zastygła na okiennym zamku.
– Obcy, kosmita, Władca Czasu... ale wolę Doktor.
Dziewczynka przygryzła dolną wargę i oglądając się przez ramię na poduszkę, spod której wystawała wyrwana stronica, podjęła ostateczną decyzję.
– Pomożesz mi? – Policzki Marigold oblał dziecięcy rumieniec. – Pomożesz mi zobaczyć gwiazdy?
***
Pomarańczowe niebo Obscurinate rozwarło się nad ich głowami, a deszcz pocisków usiał dach Rebelianckiej bazy mieszczącej się w opuszczonej aptece. Zabłąkana kula odbiła się od rynny i zagrzebała posuwającego się pod ścianą cyborga w posłaniu z cegieł. Krzyk wypełniał każdy zakątek ulicy, a oderwane od reszty korpusu mechaniczne dłonie wystawały spod gruzu, jakby chciały pozdrowić cyborga i biegnącą przez ulicę dziewczynę, życząc im dobrej drogi. Poległego żołnierza Gwardii Królewskiej przygniotły odłamki ukruszonego posągu starożytnego boga planety, o którego czci zapomniano z polecenia królowej. Na ustach piętnastolatka rozciągał się ekstatyczny uśmiech, a przez ramię przewieszony miał pas z dyskami pamięci, wyrwanymi z potylic nielegalnych cyborgów plądrujących ulice stolicy.
Mary wyrwała dłoń z uścisku CL-41-RE i obrzuciła cyborga agresywnym spojrzeniem, atakującym każdy centymetr syntetycznej skóry rudowłosej. Sylwetka Rebeliantki była przygarbiona, uwydatniając szereg uwypukleń budujących jej kręgosłup, prześwitujący spod cienkiego podkoszulka, ubrudzonego smarem i błotem.
– Jeśli chcesz odpocząć, znam jedno potencjalnie bezpieczne miejsce. – Tęczówki CL-41-RE rozjaśniło niebieskie światło. Bez trudu pokonała gęsty kurz i pył scalony z gorącym powietrzem jak gęsta zawiesina. Biegły nieprzerwanie od ostatnich czterdziestu minut, z ledwością wyrywając się spod diamentowych ostrz Gwardii Królewskiej.
– Wynoś się. – Mary splunęła na ziemię, a mieszanka żółtej śliny wymieszanej z krwią uderzyła o resztki pomnika. Głośnym kaszlnięciem wyrzuciła ze swoich płuc zalegający w nich piach. – Wynoś się, CL-41-RE.
Cyborg przekrzywił głowę, badając szeroko rozstawione nogi Mary, jej ciężki oddech, napuchniętą od uderzenia dolną wargę, przez którą przebiegała szrama sięgająca lewej skroni dziewczyny. Ciemna grzywka Rebeliantki zesztywniała od zaschniętej krwi. Rdzawa ciesz kończyła swój bieg w misternych wzorach opatulających jej twarz i dolinę szyi. Co prawda, CL-41-RE miała trudności z odczytywaniem ludzkich emocji, nie wspominając o ich wysublimowanej replice, ale noce spędzone w pracowni ze swoją „siostrą," wryły się głęboko w jej dysk pamięci. Delikatne krzywizny twarzy Mary, gęste brwi ściągające się na głęboko osadzonymi oczami, kwaśny uśmiech niesięgający tęczówek nie mogły jej oszukać. Cyborg wiedział, że dziewczyna kłamie.
– Pozbywasz się mnie jak najgorszego psa, tylko po to, by mnie chronić – zarzuciła jej, chwytając smukłe, ale wyrzeźbione od ciężkiej pracy ramiona brunetki. Wiedziała, że ściska je za mocno, ale nie zamierzała zwolnić uścisku. – Boisz się. Powiedz mi, że się boisz i się nie mylę. – W swoich przewodach wyczuła przyśpieszony puls przyjaciółki. Ciężkie ukłucie pod żebrami przypomniało jej, że ona nigdy nie doświadczy luksusu, jakim jest adrenalina szumiąca razem z krwią w żyłach rozszerzonych od głębokiego wysiłku. Cyborg jeszcze tego nie wiedział, ale jej siłą napędową były nie hormony, a coś o wiele cenniejszego: miłość, której Mary nigdy nie pomogła jej zdefiniować.
– To nie jest kwestia strachu! – Krzyk dziewczyny sprawił, że cyborg wypuścił ją z ciasnego uścisku. – Jesteśmy zbiegami, czeka na nas kara śmierci. Chcesz zanurkować z wieży zegarowej? Droga wolna! Nie mogę... – zachłysnęła się nagłym płaczem – nie mam siły cię dalej chronić. Jesteśmy... Ty jesteś zdana na siebie. – Uderzyła z wściekłością w osmaloną od wybuchów ścianę. – Spowalniam cię, nie rozumiesz tego? Nie przeżyjesz ze mną. Jestem tylko człowiekiem, CL-41-RE. Przyszedł czas na to, żebyś widziała mnie jako takiego.
– Problemem jest i zawsze było to, że nie byłam dla ciebie wystarczająco ludzka, Mary.
Szok oblewający ostre krawędzie wychudzonej twarzy dziewczyny dodał cyborgowi odwagi.
– Ja też jestem słaba, to ty mnie tego nauczyłaś. – CL-41-RE nie zatrzymała się, by przetrzeć łzy wzbierające się pod powiekami. Wcześniej płakała tylko raz, odnajdując ciało Anniki, głęboko wierząc, że nie jest zdolna do tak skomplikowanych uczuć. – Ty jesteś moją słabością, Mary. To, jak bardzo mi na tobie zależy. – Wydusiła z siebie, łykając tlen, którego wcale nie potrzebowała, z powietrza cuchnącego od spalin, krwi i smaru. Mary momentami przerażały ludzkie nawyki, od których cyborg nie mógł się odzwyczaić.
– Przepraszam...
Obydwie obróciły się w stronę uliczki zawalonej resztkami świątyni, zza której wybiegł mężczyzna. W ramionach niósł opatuloną w beżowy płaszcz dziewczynkę. Burza brązowych włosów dziecka prześwitywała zza kołnierza, a podeszwa żółtego kalosza przypominała cyborgowi o tym, jak piękna była kiedyś stolica Obscurinate, zanim zatopiła je wojna domowa.
CL-41-E zaklęła, dobrze znając liczbę dzieci, którą zginęła pod murami zamku – nie zamierzała pozwolić na jej zwiększenie. Mary odruchowo uniosła schowany za paskiem spodni blaster i wymierzyła go w środek czoła nieznajomego.
– Mary, to dziecko. – Głos cyborga był powolny i spokojny.
– Każdy był kiedyś dzieckiem – wycedziła dziewczyna, ale broń, będąca zazwyczaj przedłużeniem jej ręki, zadrżała od dreszczu, który wstrząsnął nadgarstkiem Rebeliantki.
Różowa rękawiczka mocniej ścisnęła rękaw marynarki mężczyzny. CL-41-RE zauważyła duże rozdarcie, którego wystawał blady, drobny, dziecięcy kciuk.
– Potrzebuję pomocy – wydyszał, spuszczając głowę. Jego klatka piersiowa falowała od urywanych oddechów. – Nie powinno nas tu być. Pomylono nas z księciem tej planety, Tyrenciusem. TARDIS... mój transport... Mój transport jest na szczycie wieży. – Spojrzał na naruszoną konstrukcję budowli i zbitą tarczę zegarową.
W tym momencie nie wiedział jeszcze, jakim przywilejem są poruszające się płynnie wskazówki. Ich zastygnięcie już niedługo miało przeciąć czerwoną wstęgę, rozpoczynającą celebrację dnia potępienia. Chwili, w której czas zaprzeczył wszelkim prawom fizyki.
***
– Pięćset siedem, pięćset osiem...
Obiecała mu, że na niego zaczeka. Zamknięta w komnacie na szczycie wieży zegarowej, wyjrzała ostrożnie przez zakurzoną od nieustannych eksplozji szybę, drgająca od walk toczących się na obrzeżach stolicy. Pajęczyna rozbitego szkła, rozciągająca swoje nitki na spróchniałej, drewnianej ramie, zastygła w limbo trwałości i nietrwałości. On i rudowłosa dziewczyna – zwłaszcza ona przypadła Marigold do gustu, a najbardziej jej ciepły uśmiech – zapewnili ją, że wszystko będzie dobrze. Okaleczona na twarzy brunetka, Mary, nie była do końca przekonana co do oferty pomocy złożonej przez nieznajomego mężczyznę, który odpowiadał na imię Doktor. Obscurinate od przeszło dwóch lat było zostawione samo sobie. Innych cywilizacji nie interesował rozlew krwi mający miejsce na ulicach stolicy. Pomoc była dla Mary czymś abstrakcyjnym, enigmą.
– To nie twoja walka – Mary przerwała ciszę ciężką jak powietrze gęstniejące przed burzą, kiedy truchtem pokonywali kolejne strome stopnie. – Ale nie zamierzam obserwować śmierci kolejnego niewinnego dziecka.
Wojna starła z twarzy Rebeliantki ostatnie ślady niewinności i nadziei, którą kierowała się zaledwie parę miesięcy wcześniej. Cyborg dobrze wiedział, kiedy nieodwołalnie stracił łaskę, jaką był uśmiech przyjaciółki i tęskniła za nim w każdej możliwej sekundzie, z każdym krokiem i uliczką, w której chowały się przed kryształowymi mieczami Gwardii Królewskiej. Od kiedy jej ojciec zginął nic nie miało już być takie samo. A raczej Mary już nigdy nie miała być taka sama. Nosiła na sobie piętno żałoby, a na barkach dźwigała poczucie winy, którym nie powinien być obarczony żaden człowiek.
– Zrobię, co będę mógł. Proszę tylko o gwarancję bezpieczeństwa dla niej. To tylko dziecko. Dziewczynka, która chciała zobaczyć gwiazdy.
– Nie będą jej tu szukali. Masz moje słowo. Od kiedy prawie wszystkie cyborgi zostały wytępione, mało ludzi jest zrzucanych z wieży. – Głos Mary zgęstniał przy słowie „ludzie," jakby w nawyk weszło jej podkreślanie człowieczeństwa sztucznej inteligencji. Obrzuciła spojrzeniem Marigold przyciśniętą do ściany, opatuloną po sam czubek nosa płaszczem o kolorze piasku. Poprawiła blaster wciśnięty ciasno za pasek spodni, a czubkiem buta kopnęła odznakę królewską przykrytą grubą warstwą kurzu. – Nie wiem czemu wam ufam. Skoro wzięli ją za królewskiego dziedzica, to na pewno mieli ku temu powody. Obscurinate jest obłąkane, ale nie do tego stopnia.
– Kierują się przepowiednią spisaną w starożytnych księgach. To mój błąd. Nie powinno nas tutaj być. Powinienem wiedzieć. – Nozdrza Doktora rozszerzyły się od głębokiego wdechu, sygnalizującego jego strapienie. Zaraz po tym rozluźnił ramiona i uśmiechnął się miękko, chwytając delikatnie dłoń Rebeliantki, przyprószoną różnej głębokości rozcięciami i brudem wciskającym się w pory jej skóry. – Chcesz wiedzieć dlaczego nam ufasz?
Mary kiwnęła niepewnie głową, brązowymi źrenicami śledząc powolne muśnięcia kciuka mężczyzny. Przyglądająca się im CL-41-RE na powrót zobaczyła w Rebeliantce dziewczynę, która kochała swojego ojca do bólu, kobietę, która oddała wszystko, by dać jej życie. Osobę niepokonaną przez wojnę.
– Nadzieja – wyszeptał tak, by tylko brunetka mogła go usłyszeć i złożył na wierzch jej dłoni ciepły pocałunek.
Po rozciętych wargach Rebeliantki przebiegł cień nieśmiałego uśmiechu.
– Hej, mała. W bazie mamy parę litrów lodów o smaku mango. Na myśl o tym robi mi się niedobrze, ale żywimy się tym, co wpadnie nam w ręce. Kiedy to wszystko się skończy, zjemy miskę na spółkę, co ty na to? – Cyborg klęknął przed przerażoną czterolatką, której dzikie oczy śledziły każdy minimalny w komnacie wieży zegarowej. – Musimy teraz iść. Ale wrócimy po ciebie. Tam na dachu znajduje się jeden z niewielu aktywnych teleportów nanotechnicznych. Wrócimy, zanim zdążysz policzyć do tysiąca.
– Marigold, zaczekasz tu na mnie? – Doktor klęknął przed dziewczynką i ścisnął jej dłoń ukrytą w różowej rękawiczce.
Marigold kiwnęła głową i pozwoliła gałce drewnianych drzwi przesunąć się z cichym zgrzytnięciem.
– Jeden, dwa, trzy...
Niecałe pół godziny później za szybami komnaty dostrzegła dwa spadające ciała. Zanim zacisnęła oczy, jej umysł napiętnował płomienny kolor rudych włosów.
***
Tak jak ujął to kiedyś słynny autor Neil Gaiman, strach jest zaraźliwy. Jest jak bakteria czekająca na ludzką pożywkę, czy pasożyt szukający nosiciela, gnieżdżąc się w jego narządach, pełzając pod oblaną zimnym potem skórą. Wszystko, czego potrzebuje to proste potwierdzenie stanu faktycznego: Boję się. Były to dwa słowa, których Doktor nigdy nie odważyłby się zbagatelizować. Wspinając się po żebrowaniu klatki piersiowej, przenosiły swój ciężar na dolinę między łopatkami. Sprawiały, że dobry człowiek wybierał się na wojnę, a utracone pokolenia traciły swoje dni.
Z wszystkich rodzajów strachu – przed przeszłością, trudnym egzaminem, przyszłością, opuszczeniem, teraźniejszością... – strach dziecka był najgorszym z nich. Przerażenie uwięzione w okrągłych oczach odbijało koszmary niczym powierzchnia wypolerowanego zwierciadła, wskrzeszając letargiczne trupy pogrzebane głęboko w ludzkiej podświadomości.
Kiedy dziecko się bało, sam Doktor był przerażony.
Dziecięca wyobraźnia, często tępiona i szlifowana, dopóki nie zatrze w sobie ostatnich okruchów kreatywności i wyjątkowości, jest bagatelizowana przez większość dorosłych. Ale nie przez Doktora, który był przecież najstarszy z nich. Może nawet zbyt stary, by jego osąd był sprawiedliwy. Chciał być bohaterem odpowiadającym na ciche łkanie, zduszone w dziecięcej poduszce, pod którą ukryta była wyrwana z książki strona z zatartym przez mokre plamy wizerunkiem Kubusia Puchatka. Zamiast tego okazał się katem wydającym na nią wyrok, na który nie skazałby żadnego dopuszczającego się najgorszych zbrodni człowieka.
Dzieci boją się niedomkniętych drzwi szafy, krzywizny zgarbionego cienia przemykającego po ścianie sypialni, skowytu nienaoliwionego zamka, gałęzi kołyszących się na wietrze, wyciągających swoje ręce jak wykrzywione artretyzmem członki. Kołysanka, czy obietnica słodkich lodów, nieważne jak namacalna, nie były w stanie zaprzeczyć fizyczności strachu Marigold, zastygłej między wskazówkami zegara. Zwłaszcza kiedy jego uosobienie przyjęło postać opuszczonej willi z furtką łopoczącą na wietrze. Bramy Trenzalore, będącą kulminacją strachu, niezaprzeczalnym pożegnaniem z mężczyzną wysnutym z nieprawdopodobnych snów.
Marigold wiedziała, że jeżeli kiedykolwiek ma odnaleźć Doktora, zrobi to u końca jego drogi. W jego dniu ostatecznym. Dniu, w którym wszechświat spowije ciężki, gorzki cień, a życie stanie się mniej przyjemne, mniej znośne. Dniu, w którym nie tylko Ziemia, ale też inne galaktyki stracą swojego opiekuna.
„Wrócę po ciebie, poczekaj tu, schowaj się, wrócę. Obiecuję. Nie zostawię cię tutaj."
Z każdym nienadchodzącym zachodem słońca obserwowała, jak jej dłonie nikną, rozpływają się w gęstym, zimnym powietrzu, wsiąkają w cmentarną ziemię Trenzalore.
Marigold przycisnęła szczupłe kolana do klatki piersiowej, a twarz oblaną łzami przetarła różową rękawiczką. Tkwiła w tym pokoju już od... piętnastu lat? Może więcej. Od kiedy czas się zatrzymał, została pozbawiona nawet rozbitego zegara o misternej tarczy mierzącej czas na Ziemi, Obscurinate i innych nieznanych jej planetach. Uwięziona w dziecięcym ciele nie mogła się doczekać, kiedy jej zmęczona wiecznym łkaniem głowa zasnuje się sennością, a ona przeniesie się w świat, który nie był jej przeznaczony.
Na początku czuła się samotnie, dorastając w dwupiętrowym domu, zdecydowanie za dużym na nią, jej siostrę i matkę. Potrzebowała przyjaciółki, kogoś z kim mogłaby dzielić swoje przygody. Wiedziała też, że dla Jillian opuszczona willa była niczym innym, niż miejscem do zabawy. Marigold musiała podzielić się z kimś swoim strachem. Niedługo później w jej snach zawitała Claire.
Polubiła jej poczucie humoru, niesprawność w okazywaniu uczuć i niezamierzone tiki. Rude włosy, piegi obsypujące sklepienie jej czoła i krzywiznę nosa poznała już wcześniej. Były miękkim wspomnieniem, obietnicą chłodnych lodów o smaku mango. Kimś, w kim mogła się zakochać.
Pod osłoną nocy nie była już czteroletnią dziewczynką, ale jej dziewiętnastoletnią wersją, która bała się świata o wiele bardziej, niż czteroletnia Marigold, niegdyś zdobywająca wzgórza i stawy, łapiąca żaby. Mimo wszystko, w oczach dziecka była największą wojowniczką, z którą przyszło się jej spotkać – którą przyszło jej wyśnić.
Tylko ona mogła odnaleźć Doktora. Tylko ona mogła uratować siebie samą.
– Uratuj mnie. Uratuj mnie. Uratuj mnie – szeptała pod nosem, a jej głos niknął z każdą kolejną prośbą.
Strach prowadzi dorosłego człowieka na wojnę, skłania go do kłamstwa, czyni z niego tchórza. Kiedy dziecko się boi, woli pogrążyć się w nieprawdopodobnych snach. W marzeniach, które przy odrobinie szczęścia stają się rzeczywistością, która wbrew wszelkim znanym prawom i zasadom zatrzymuje czas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro