Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

four: trenzalore


Moment — składniowa jednostka życia.

Parę sekund utrwalonych na kliszy, mętna para oddechu rozpływająca się na świecącym srebrzyście lusterku. Czas jest niczym innym niż chaotyczną rozsypanką, czy zawieszonymi na linii czasowej polaroidami, które z czasem bledną. W niewielu przypadkach odbitki wspomień utrwalone z przerażającą ostrością nawiedzają nasze teraźniejsze i przyszłe myśli. Tak jak perfumy mamy, których używała, kiedy byliśmy dziećmi, kolor szminki babci, która odeszła już dobrych parę lat temu.

Marigold lubiła myśleć o sobie jako o więźniarce kalejdoskopu, otoczonej przez te same elementy, które po chwili zniekształcane były przez inne, zamazujące ich prawdziwy wyraz w wyjątkowy sobie sposób. Pierwszy mleczny ząb, który zaczął się ruszać, zniekształcał założony na szczękę korekcyjny aparat do zębów, obtarte przy upadku z roweru kolana rozmywał wesoły różowy gips, którego właścicielką stała się, podkradając słodycze skryte w pudełku z „Piotrusiem Królikiem", znajdującym się poza jej zasięgiem. Inne detale, takie jak atlas płazów, różowe wełniane rękawiczki, płomiennie rudy odcień włosów, zapiaszczone trampki, czy łopoczący na wietrze płaszcz utonęły w głębi kalejdoskopu, wyłuskiwane pod osłoną nocy, zaginające prawa zatrzymanego czasu.

– Jedno, niepozorne drgnienie, niedostrzegalna gołym okiem wibracja, wywołana odruchowym przesunięciem łokcia, powoduje kaskadę nieodwracalnych zmian. Każde wydarzenie ma ilość rozwiązań równą nieskończoności. – Matematyk o niecodziennej, delikatnie ekscentrycznej, osobowości posłużył się tym porównaniem, wykładając kolejny dział opasłego podręcznika, by zachęcić swoich podopiecznych do rozwiązywania zadań, w których główną rolę grały wkładane do szuflady skarpetki, czy losy na loterii. Z niewiadomych powodów wygłoszone przez profesora Butterscotch zdanie stało się jedną z wyraźniejszych pamiątek, które brunetka przechowywała w kalejdoskopie pamięci i często wyciągała na wierzch, przecierając z kurzu i innych oznak starości, by na nowo błyszczało tęczą szkiełek uwięzionych w mirażu.

Marigold nie należała do osób, które by się oszukiwały – możemy mydlić sobie oczy, odganiać słone, szczypiące łzy i udawać, że przecież będzie kolejny poniedziałek, kolejny dzień, kolejna godzina. Styczeń powróci za dwanaście miesięcy, nowy rok zaczniemy ze świeżym startem, zapominając o gorzkich, uwierających nas porażkach. Okłamujemy się, że czas jest zapętlonym cyklem, który w każdym momencie możemy przewinąć jak odcinek serialu nagrany na kasetę wideo. A tak naprawdę uchwycona w dłonie chwila kończy się niepostrzeżenie, zanim jeszcze zdąży się zacząć, więdnie natychmiastowo po rozkwitnięciu. Rzeczy się psują, ludzie odchodzą, przyjaźnie się kończą.

Tak samo, wyciągnięta z przepełnionej szafy, zwinięta w kulkę świąteczna skarpetka nie znajduje się w naszych dłoniach przez przypadek. Nigdy nie wydobędziemy jej w ten sam sposób po raz drugi. Na jej drodze stoją jeszcze inne, dziurawe towarzyszki pozbawione pary, które czekają na swoją kolej.

Marigold spędziła wiele, nieprzespanych nocy, rozmyślając nad zadaniami z prawdopodobieństwa, gryząc pięść z frustracji nad permutacjami i innymi, stosowanymi w tej ścisłej dziedzinie zabiegami. Teraz w głowie przeprowadzała niekończące się rachunki, zadając sobie tylko jedno pytanie:

Jaką mamy szansę na to, że zobaczę Claire po raz kolejny?

– Zobacz! – Doktor schylił się do kępki trawy rosnącej u jego stóp i niemalże dotykając ją czołem, wydobył z wilgotnych zarośli coś, co skrył w ułożonych w miseczkę dłoniach. Jego policzki przybrały różowy kolor dziecięcej radości, a nieśmiałe kumknięcie tylko ją wzmogło. – Agalychnis callidryas!

– Doktorze. – Marigold przeskoczyła z nogi na nogę, rozprostowując i zaciskając dłonie.

– Cóż, biorąc pod uwagę warunki pogodo- Hej! – Doktor ściągnął swoje nieegzystujące brwi, marszcząc chwilowo pochmurne oblicze. Jak bardzo trzeba być niewychowanym, żeby tak po prostu sobie odbiec, kiedy on jest w trakcie wnikliwej analizy zagubionego przy drodze płaza? – Z żabą mam chociaż pewność, że zawsze stosuje się do moich zasad. Czyli: Doktor ma zawsze rację i trzeba go słuchać. Prawda, Calli? – fuknął, tak naprawdę wcale się nie złoszcząc i delikatnie wsunął zadziwiająco spokojne stworzenie do kieszeni marynarki.

Odruchy warunkowe Marigold po raz pierwszy w życiu zadziałały tak, jak powinny. Drżące spazmatycznie jeszcze chwilę temu mięśnie i świszczący oddech odeszły w niepamięć. Teraz istniał dla niej tylko szal, zatopiony w czerwonej poświacie rozlewającej się z porzuconego domu.

– Hej, to ja mówię, kiedy biegniemy! – zaoponował Doktor.

Nauczyciel od wychowania fizycznego, którego widziała raz do roku, wręczając druczek zwalniający ją z zajęć, w jego ogromne dłonie o odcieniu gorzkiej czekolady, byłby teraz pod wrażeniem. Marigold nie miała jednak teraz czasu nad tym rozmyślać. Uczepiła się gorączkowo jednej myśli, jednej sylaby, imienia – Claire. I w żadnym wypadku nie zamierzała pozwolić wyślizgnąć jej się z dłoni.

Wszystko działo się zdecydowanie zbyt szybko, ale tym razem to nie Doktor – zdziwiony tym faktem – wymusił na nich zastraszające tempo, którym mógł się poszczycić zawodowy sprinter.

– Oferujesz komuś podróż i to ty musisz za nim biegać, a nie on za tobą, wyobrażasz sobie, Calli? – mruczał z niedowierzaniem, klepiąc pokrzepiająco kieszeń, która odpowiedziała mu skrzekiem pełnym zrozumienia.

Marigold była nieokiełznaną zapałką. Wzniecanym z każdym podmuchem wiatru płomieniem, który rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie, swoje macki zaciskając w pierwszej kolejności na porzuconym przez Claire szalu. Z każdym, kolejnym wbiciem pięt w podłoże, z ziemi podrywały się ciężkie krople mazistego błota, którego zeschnięty powierzchniowy kożuch oblepił podeszwy kremowych trampek brunetki. Skryte w trawie pasikoniki z przestrachem zerwały się do ucieczki byle dalej od przerażającego olbrzyma, którym stała się dosyć niska Marigold.

Gdyby nie fakt, że czas z całkowitą pewnością stał w miejscu – czego świadectwem był nie tylko każdy zegarek w Wielkiej Brytanii; zegarmistrze na całym świecie nagle mieli pełne ręce roboty – Marigold przyrzekłaby na zdrowie matki, że jej serce, zamiast miarowo uderzać, pompując krew w dwa obiegi, tyka jak ogromny zegar, który podszedł jej do gardła i swoim wahadłem miażdży żebra, burząc jej układ kostny jak byle jaki, chwiejny domek z kart.

– Claire!

Nie liczył się dla niej protestujący Doktor, opuszkami palców usiłujący dosięgnąć wymykającą mu się brunetkę, która jeszcze chwilę temu nie potrafiła złapać oddechu, łykając bezwartościowe powietrze, przesiewając je bezskutecznie przez astmatyczne płuca. Podeszwy skórzanych butów Doktora prześlizgiwały się przez kałuże, a długie, zamaszyste kroki nie były w stanie zrównać kroku z pędzącą Marigold. Powoli zaczynał odczuwać te tysiąc-ileś lat na karku.

Może to rzeczywiście był czas, by odwiedzić Trenzalore?

– Nie – odpowiedział sobie na głos, machając lekceważąco dłonią.

Brunetka w ułamkach sekund pokonała dystans dzielący ich od zjedzonej przez starość werandy. Szarpnęła za rozpaloną do czerwoności klamkę, w ogóle nie zwracając uwagi na jej temperaturę. W głowie miała tylko płomiennie rude włosy Claire, jej porzucony samotnie szalik, którego maki nagle wydawały się więdnąć i blaknąć. W czarny materiał wczepiony był długi, rudy włos powiewający na zrywającym się wietrze, zupełnie jak sunąca w powietrzu kobieta z jej snów. Podnosząc go z ziemi, owinęła sobie nim szyję i zacisnęła szczękę.

Drzwi uderzyły z hukiem o zapleśniałą ścianę, dołączając do wietrznego tańca, w którym uczestniczyły gnące się drzewa, wirujące liście i tnące powietrze krople deszczu. Wnętrze korytarza z pewnością nie powinno tak wyglądać.

– Marigold, nie robiłbym tego! – Głos Doktora był oddalony, a Marigold usłyszała go jedynie jako szept zagłuszający gmatwaninę jej panicznych myśli. Złośliwa podświadomość podpowiedziała jej, że nikt inny, a właśnie Doktor pierwszy zabrałby się za otwieranie drzwi, których nie wolno było pod żadnym pozorem nawet uchylić.

Skąd mogła to wiedzieć? Przecież dopiero go poznała – dokuczała jej inna, równie wyraźna myśl.

Ale to było Trenzalore.

A teraz było już za późno.

– Do odważnych świat należy! – warknęła z sarkastycznym zacięciem. – W końcu umiera się tylko raz!

– Jeżeli masz szczęście, ja robiłem już to... – Doktor, odginając kolejne palce u dłoni, zwolnił tempo kroku, skupiony na skomplikowanych obliczeniach, którym całkowicie się poświęcił. – Dziesięć razy!

– Claire! – wykrzyknęła po raz ostatni, a imię przyjaciółki rozniosło się echem po głuchej przestrzeni, by nigdy nie dotrzeć do miejsca swojego przeznaczenia. Marigold nie wiedziała, jak to wytłumaczyć, ale zdawały się po prostu zawisnąć w powietrzu i wyparować. Tak jakby atmosfera powietrza składała się teraz z zupełnie innych gazów, które przenoszą fale akustyczne, rządząc się swoimi własnymi prawami fizyki.

Zrobiła jeden, niepewny krok.

Pięta Marigold, skupionej na pokrytym burzowymi chmurami, fioletowym niebie, które sprawiało wrażenie tkwiącego w zawieszeniu pomiędzy zmierzchem a nadchodzącą nocą, ześlizgnęła się z przekraczanego progu, a ona sama z wrażeniem tracenia gruntu pod nogami przygniotła butem rozplątane sznurowadła i runęła na ziemię, uderzając łokciami o stwardniałą od zimna nawierzchnię. Na policzku poczuła brutalnie wpijające się w niego drobinki żwiru, kaleczące płonącą od biegu skórę.

– To na tyle z dobrej koordynacji ruchowej. – Sapnęła z rozgoryczeniem.

Jej priorytetem było uspokojenie nierównego oddechu mogącego prowadzić do kolejnego ataku astmy i wyciszenie rwącego się niczym uwięziony ptak w klatce serca. Dopiero później mogła zacząć myśleć racjonalnie, co w gruncie rzeczy nigdy nie było jej mocną stroną. Planowanie i gospodarowanie czasu? W tym była mistrzem. Bycie spontanicznym? Nie do końca.

Odkaszlnęła rzęsiście osiadły w krtani kurz. Czuła się dziwnie. Nieważka, nieobecna.

Odwróciła głowę w stronę teraz zamkniętych drzwi, zza których przed sekundą wyzierał Doktor pędzący za nią ze śrubokrętem sonicznym, wymierzonym w przejście niczym broń. Na jego twarzy malowało się boleśnie prawdziwa panika i przygniatający smutek.

Unosząc się na przedramionach, wsparła kolana o palące z zimna podłoże i podniosła się z klęczek. Ku swojemu zaskoczeniu, jej oddech przybrał formę wypływających z ust obłoczków pary. Zupełnie jakby wrażenia optyczne pobudziły odpowiednie synapsy, zauważyła, że gdziekolwiek teraz była, było tu zdecydowanie zimniej. Oraz że odsłonięte nogi, na których wciąż miała jedynie krótkie spodenki w żółte, wesołe ananasy, zdobi biegnąca przez całą długość uda szrama, którą nabyła wraz z upadkiem.

Nie pasowała jej jedna rzecz. Karmazynowy blask rozpłynął się w powietrzu, a jego miejsce zajęła niezmącona ciemność—może poza nieokreślonym źródłem światła, którego jeszcze nie zlokalizowała.

Rozciągająca się przed nią przestrzeń była ogromna, na pierwszy rzut oka nieograniczona, jeśli zignorować wielką, granatową, niemal czarną ścianę, która pochyle wrastała w chmurzaste niebo, przenikając kolejne warstwy sklepienia, miażdżąc je na drobne kawałeczki. Przywodziło jej to na myśl kryptę, grobowiec na wolnym powietrzu. Chwilę zajęło jej dostrzeżenie, że z ziemi wyrastają rozmieszczone nieregularnie płyty nagrobne, rzeźbione w różnych stylach. W normalnych warunkach zabierałaby się stąd w zastraszającym tempie, w głowie mieląc każdy obejrzany pod osłoną nocy i ciepłego koca horror, ale teraz miała ważniejsze zadanie: odnaleźć Claire.

– Claire? – zawołała niepewnie, wspinając się po pochyłej ścieżce niknącej w matowej mgle. Kierowała się wodnistą poświatą, która nieuchronnie przybliżała ją do obdrapanego fundamentu granatowego bloku. Zachowywała się zapewne jak każda potencjalna ofiara horrorów z lat dziewięćdziesiątych, ale nie miała teraz czasu na rozważanie innych możliwości, permutacje, rachunek prawdopodobieństwa. Musiała odnaleźć rudowłosą—plan, w którym wyjdzie z tego cała i zdrowa zostawiała na później.

Zadzierając głowę do góry, doszła do jednego wniosku: potężna ściana nie była wcale ścianą, a przymkniętymi drzwiami, u których szczytu widniał napis Public Police Call Box. Gdzieś już to widziała, tylko teraz rząd liter, zamiast wypełniać ją spokojem, zamienił jej głęboki oddech w krótkie urywane hausty powietrza.

Odwróciła się gwałtownie, rejestrując prześlizgujący się pod jej stopami szelest, a grzywka skręcająca się w małe sprężynki pod wpływem wszechobecnej wilgoci, przylgnęła do jej czoła. Marszcząc nos, przeczesała zlepione kosmyki skostniałymi z zimna palcami i strząsnęła z dłoni ciemny włos, który zazębił się między paznokciem a odchodzącą od niego zaczerwienioną skórką.

Czas ucieka jak ofiara, uwięziony pomiędzy zamrożonymi rączkami zegara. Nawet Doktor stanie się prochem, niewspomniany żadnym szlochem.

Marigold nie mogła powiedzieć, że przeraziły ją wypowiedziane słowa, jako że nie zostały one w ogóle wyartykułowane. Nie w dosłownym sensie. Dusząc w sobie szloch przerażenia, z trwogą i fałszywym uśmiechem przyklejonym do twarzy – może radość Doktora, to coś w rodzaju blefu, który nabył zbiegiem lat? – odnotowała, że smukłe postacie, które utworzyły wokół niej coś w rodzaju kręgu, nie posiadały ust. Ani oczu. Ich głowy zdobiły za to staroświeckie cylindry, dodając ich niebosiężnym figurom zbytecznego wzrostu.

Marigold zagryzła wargi, a jej żołądek stał się ciężki, jakby na śniadanie zjadła stos rzecznych kamieni, których nie brakowało w okolicy jej małego domku. Postacie, którym stawiła czoło, przynależały raczej do kart książek upchniętych w jej biblioteczce, niż do rzeczywistości. Chociaż ta druga rzecz z każdą zastygniętą minutą coraz bardziej przypominała kosmiczną baśń wydartą z tomu historyjek Braci Andersen.

– Wyglądacie raczej... – zawahała się, przestępując z nogi na nogę, a rozplątane sznurowadła zakopały się w zimnym prochu, zdającym się przykrywać całą, ograniczoną przez pomniki cmentarne przestrzeń – Blado. – Strach zostawił cierpki posmak na jej języku.

– To właśnie dzieje się z ludźmi, którzy nie jedzą brukselki i groszku, dzieci. Tak przynajmniej przeczytałem w jednym z magazynów, które zostawiła w toalecie twoja mama. – Marigold wczepiła paznokcie w marynarkę Doktora, nie zastanawiając się nawet, skąd u licha wziął się tutaj w tak krótkim czasie, nie wykonując przy tym najmniejszego szelestu. – Muszę jednak przyznać, że cylindry są... raczej fajne. – Mrugnął zawadiacko do otaczających ich kreatur, które szepnęły coś na kształt przeciągłego syku, z którego brunetka nie wydobyła ani jednego słowa.

- Dokto-

– Co ci przyszło do głowy, wychodząc w takie zimno bez płaszcza? W innych czasach albo na innej planecie uznaliby twoje śmieszne spodenki za nagość. – Cmoknął niezadowolony, nie pozwalając jej dokończyć pytania, po czym z trudem odklejając jej zaciśniętą w pięść dłoń od rękawa, zarzucił na drżące ramiona dziewczyny swoje wierzchnie okrycie. – Uważaj na żabę – zwrócił się do niej, po czym wzrok przeniósł na elegancko odziane upiory. – Nie istnieje nic lepszego niż dobry humor na własnym pogrzebie! Niestety, moi drodzy – roześmiał się i z dziecięcą manierą klasnął w dłonie, skupiając coraz głośniej warczące potwory na sobie – trochę pomieszał mi się czas i nie zobaczymy się jeszcze ze sobą przez... cóż, dopóki nie stwierdzę, że już na mnie pora. Na razie mam inne rzeczy do naprawienia więc...?

– C-

– Ciao! Dokładnie tak, ciao! Widzisz, co ja bym bez ciebie zrobił? Żaba tylko by zakumkała – poczochrał jej włosy. – Jak podkreśliła moja... – otoczył osłupiałą Marigold ramieniem – towarzyszka. Musimy się zbierać. ASAP, pronto, LOL!

– Marigold Amelia Cummings! – Z oddali nadbiegł rozdzierający powietrze wrzask. – Po co ci do jasnej cholery telefon komórkowy, skoro nie potrafisz go odbierać!

Marigold nie przypuszczałaby, że jej przyjaciółka zawędruje do innego wymiaru, tylko po to, żeby wygłosić kazanie i zbesztać ją za porzucony na stoliku nocnym telefon.

Bardziej jednak zdziwiły ją błyszczące w ciemności, błękitne oczy i strzępek przewodów, który zwisał z rękawa swetra, w miejscu, z którego powinna wystawać blada dłoń pokryta piegami. Oraz to, że zbliżająca się w jej stronę powłóczącym krokiem przyjaciółka z chrobotem podrdzewiałego metalu osunęła się bezwładnie na ziemię, zasypiając wśród fajerwerków strzelających iskier.

Nie bez powodu Marigold dostała jedynkę ze sprawdzianu z prawdopodobieństwa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro