Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

eight: just this once

Kalejdoskop rozmytego, złotego światła TARDIS, przywodził Claire coś, co Van Gogh mógłby stworzyć za pomocą paru, skłóconych ze sobą pociągnięć pędzla. W grubych warstwach farby olejnej kryła się nadzieja, obietnica skryta w gwiazdach będących oddechami własnego upadku; dnia, w którym przestały świecić. Dla CL-41-RE była to – nieudolna? – kopia obrazu, który zobaczyła w pierwszych chwilach po narodzeniu – iskry lecące spod lutownicy Mary. Wnętrze niebieskiego pudełka było przerysowane, jego kreska była wysoce abstrakcyjna, zawieszona pomiędzy miękkością a surowością, ale to nie w tym leżała istota jej krytycyzmu. W oczach cyborga nic nie równało się z uczuciem, które żywiła do rebeliantki z planety Obscurinate. W obliczu tej więzi nawet geniusz impresjonizmu, mistrz faktury i barw, był dzieckiem stawiającym pierwsze, nieporadne kroki. Ciepła oczu Mary nie oddałaby żadna z farb, a miękkich fal włosów nie odwzorowałaby najbardziej precyzyjna linia. Była czymś nieuchwytnym, rozmazaną postacią obserwowaną zza bursztynowej szklanki whisky. Nawet ona, CL-41-RE, nie była teraz w stanie przywołać dokładnej barwy jej tęczówek. Teraz dziewczyna była dla niej tylko rozmytą plamą tego, co kiedyś było pełne wyrazu i smaku: gwiazdą wydającą z siebie ostatni oddech przed upadkiem.

Przysunęła dłonie do twarzy, dopóki smugi mające służyć za palce, nie przemieniły się w coś, co w istocie mogłoby uchodzić za członki z „krwi i kości". Trzepot gęstych rzęs pomógł cyborgowi w wyostrzeniu obrazu przyciemnionego kotarą półprzytomności. Kończyny, którym przyglądała się z głęboką konsternacją, zdawały się należeć do kogoś innego. Smukłe palce, po których ślizgały się za duże pierścionki, obgryzione paznokcie, nie wspominając o szlaku piegów zatartym przez otulające jej przedramiona cienki, bordowy płaszczyk. Kark rudowłosej równie dobrze mógł być napiętnowany metką Marca Jacobsa. Zacisnęła i rozprostowała pięści, które wydały z siebie serię strzyknięć, jakby dawno tego nie robiła.

To były dłonie Claire, nie CL-41-RE, której paznokcie kryły za sobą warstwy zaschniętej krwi i pyłu osiadłego na upadłych żołnierzach Obscurinate. Rebelianci walczyli o przydzielanie sprawiedliwych racji żywnościowych, podczas gdy Ziemianie przebierali z obojętnością pomiędzy wachlarzem ulotek jedzenia na dowóz, pobrudzonych zaschniętym sosem słodko-kwaśnym, nie zważając na to, że ich lodówki przepełnione były żywnością o nieuchronnym terminie przydatności. Kiedy Mary miesiącami szukała właściwego przewodu umożliwiającemu CL-41-RE widzenie w kolorze, głupiutkie nastolatki lata świetlne od nich zmieniały kolory włosów tak samo jak ludzi, których śmieli nazwać przyjaciółmi.

„Gardzę nimi," kwaśne słowa zaległy na dnie przełyku cyborga. Tak bardzo chciała by opuściły jej usta, jak za długo wstrzymywane powietrze rozdymające klatkę piersiową, pełną przewodów stanowiących imitację serca. Była tym, kim oni – człowiekiem, Claire. Dziewczyną, która kochała momenty, w których usta Marigold zastygały między niepewnością a uśmiechem, w których mogła wejrzeć w jej ciemne oczy i odgadnąć każdą z jej myśli. W momentach, w których chociaż przez ułamek sekundy przypominała jej Mary – walczącą w pierwszych szeregach Rebeliantkę, której nie powinna pamiętać.

CL-41-RE nigdy nie miała wybaczyć sobie przeistoczenia się w swój najgorszy koszmar. Człowieka odczłowieczonego przez konsumpcjonizm.

Przewody cyborga zalała fala gorącej elektryczności, cząsteczki dodatnie i ujemne zderzały się w zastraszającym tempie, powodując chwilowe braki światła we wnętrzu TARDIS, która zaskowyczała przeciągłym szumem. Z każdym rozwarciem powiek rudowłosej, ciemność, w której już na zawsze miała tkwić stłamszona rebelia, przeistaczała się w blask, który ludzie z planety Ziemia traktowali jak coś, co im się należy.

– CL-41-RE. – Przetarła spierzchnięte wargi i podniosła się do pozycji siedzącej. – Claire. – Spojrzała z dziecięcym zagubieniem na bose stopy i poruszyła palcami lewej nogi, jakby chciała sprawdzić czy wszystkie członki wciąż spełniają jej polecenia. Syntetyczna skóra naokoło kolana ziała otchłanią przepalonych zwojów i siateczki nerwowej wykonanej z włókien najszlachetniejszych kamieni na Obscurinate.

– Co powiedziałaś? – Doktor oderwał dłonie, płasko przyciśnięte do konsoli, i klękając przed zagubioną rudowłosą, ułożył kciuki na brzegu szczęki dziewczyny, tuż pod płatkami jej uszu, jakby była niespotykanym okazem, zagrożonym gatunkiem. Pod opuszkami placów wyczuwał wyładowania elektryczne zachodzące tuż przy powierzchni cienkiej skóry otulającej jej policzki.

Odczytywanie emocji nigdy nie było mocną stroną cyborga. Dlatego nagłe przejaśnienie oczu Władcy Czasu odebrała jako odbicie światła we wnętrzu TARDIS, a nie nadzieję w swojej najczystszej postaci. Zatrzymanie czasu stało się niczym innym jak spełnieniem nieprawdopodobnych snów. Marzeń nocnych podobnych do tych, w których odwiedza cię długonogi właściciel trampków, by potem ujawnić swoją realność szesnaście lat później.

Doktor dobrze wiedział, że gdy wskazówka zegara drgnie, przekraczając zastygniętą granicę, wszystko wróci na miejsce, a to, co się wydarzyło, zamieni się w ornamenty przeszłości, szepty osób, które napotkali na swojej drodze: głosy, których nie będą w stanie dopasować do twarzy, twarze pozbawione właściciela. Nawiedzony dom z postukującą furtką będący bramą do Trenzalore zamieni się w łąkę, na której starsza para zechce wybudować swój przytulny dom z białym płotem. Jack Harkness wróci do Torchwood, za zagubione wspomnienia obwiniając noc o niepamiętnym końcu, ale rozpoczętą w barze. Nawet on, Władca Czasu – pozostający bezsilnym wobec jego ponownego uruchomienia – stanie się na powrót jedynie wyśnioną postacią i dołączy do kolekcji bohaterów ze snów Marigold, wraz z żabą przyglądającą się mu z zaciekawieniem z kokpitu.

– Nie jestem do końca pewna, której z nas powinnam pozwolić mówić pierwszej. Gdzie jest Mary? Gdzie jest Marigold? – Cyborg wykrzywił usta, których jeden kącik opowiedział się za grymasem bólu, a drugi za szczerym uśmiechem. Dziewczynie ciążył jej własny język. – Trenzalore. – Zachłysnęła się powietrzem by po chwili potrząsnąć głową, smagając samą siebie wilgotnymi kosmykami włosów. – Gdzie jest Mary? – wydyszała.

– To niesamowite. – Dłonie Doktora, zdrętwiałe od nieustannej pracy nad siatką neuronową starej daty i nieposłuszną syntetyczną skórą siódmej generacji, wciąż nieudoskonaloną, fruwały naokoło jego twarzy, przypominając do złudzenia trzepot motylich skrzydeł – To zegary, czas, sekundy, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość w tym samym momencie. Ale teraz, ten jeden raz... – Odwrócił się od cyborga i przytknął wyprostowany palec do ust, by ukryć wzruszenie. – Ten jeden raz wszystko jest tak, jak powinno być. Cóż, nie do końca: jesteś dwoma osobami na raz. Istniejesz w dwóch liniach czasowych jednocześnie. – Blade wargi Władcy Czasu rozciągnęły się w uśmiechu. Dziewczyna dopiero teraz dostrzegła jakim szaleńcem był naprawdę Doktor. – Fantastic.

On też pamiętał. Wciągając nosem powietrze, czuł na przedramionach zapach skórzanej kurtki okrywającej jego ramiona stulecia temu, przebierając palcami, czuł krwistoczerwony piach Gallifrey wbijający się boleśnie pod jego paznokcie. Jeżeli skupiłby swoją uwagę jeszcze bardziej, bez trudu wyszeptałby liczbę dzieci, która zginęła dnia kiedy Wojna Czasu osiągnęła swój kres, zobaczyłby zapłakane oczy Donny, która błagała go, by jej nie opuszczał, zasmakowałby gorzkiej mgły Bad Wolf Bay.

– Mary, Marigold. CL-41-RE. Claire. – Rudowłosa testowała każde z kolejnych wymienionych słów. Tęczówki dziewczyny znienacka zalała fala zieleni. – Doktorze?

– To ja. – Obrócił się, jakby zawstydzony, a palce wetknął za bordowe szelki. Cyborg przysuwając się do niego na jednym kolanie, a drugą nogę ciągnąc bezładnie za sobą, poprawił obróconą w lewą stronę muchę, a on, jakby nie wiedząc co zrobić, pocałował ją w czoło. – Ten jeden raz. Ten jeden raz – mamrotał, zanurzając twarz w burzy jej rozczochranych włosów. – Uratuję was obie.

Obscurinate odnalazło swój dom na Ziemi, a on odnalazł swój utracony świat w nieprzystosowanej do życia brunetce pozbawionej nadziei i rozdartemu pomiędzy dwoma tożsamościami cyborgiem.

***

Marigold nie wiedziała kto jest bardziej oburzony: poddani wyrwani z transu modlitewnego – podczas którego kołysali się na piętach wyszorowanych przez zepchniętych na margines członków społeczeństwa – czy Doktor, którego gardło łaskotał wysadzany szkarłatnymi klejnotami kryształowy miecz, więżący tęczę w swoich karatowych konstelacjach. Ostrze odbijające nitki zachodzącego słońca, wkradające się przez żłobione w szlachetnych metalach okiennice, nadawało jego twarzy odcień energii regeneracyjnej. Młody mężczyzna zaciskający pobielałe palce na alabastrowej rękojeści wiedział, że wystarczy tylko jedno zgrabne pociągnięcie, by wyrok wydany na Władcę Czasu został pozbawiony jakiejkolwiek apelacji. Mimo wszystko się bał. Była to emocja, której nie odczuwał od dzieciństwa, chociaż często, z chorą fascynacją, próbował wykrzesać ją głęboko w swoich kościach. Jego umysł zalewało wtedy wspomnienie dziewczyny zmywającej mural propagandy królewskiej, wymalowanego na wysokim na siedem metrów murze. Rekonstruował w głowie jej pokaleczone dłonie zmywające z żarliwością smugi farby przedstawiające oblicze władczyni, paznokcie, które zniknęły całkowicie pod warstwą zakrzepłej krwi, brudne włosy przylepione do spoconego czoła. Kiedy był małym chłopcem, opozycja nie zeszła jeszcze do podziemi, a używała ostatek sił by walczyć.

A ta dziewczyna była jego starszą siostrą.

To wydarzyło się dzisiaj i jednocześnie dwieście lat temu. Nie – zaprzeczył sam sobie. To po prostu jego pamięć kolejny raz szwankuje, zalewając jego umysł fałszywymi faktami i obrazami. Annika nie istniała, od dziecka szkolony był na rycerza Królewskiej Gwardii. Jednocześnie, Annika żyła, za czasów panowania Królowej, ginąc pod jej pomnikiem.

W jego lawendowe oczy wkradła się niepewność, którą Doktor przyjął z pomrukiem zadowolenia. Strażnik mógł dostrzec w jego twarzy zdeterminowaną minę Anniki, na którą wydany został wyrok publicznej egzekucji. Odkryta przez własnych rodziców uciekła z domu przyłączając się do jednego z obozów rebelianckich i żyła na ulicach. Królewska Gwardia nie mogła jej schwytać. – Jeden fałszywy ruch i po tobie. – Strażnik wycedził każde kolejne słowo przez zaciśnięte zęby, eksponując swoje różowe dziąsła niczym hiena szykująca się do ataku. Jedynie jego oczy zbuntowały się przeciwko przyjętej wyuczonej pozycji strażniczej, która dała mu przepustkę do grupy o wysokim stopniu zaawansowania w Klasie Bojowej. Gdyby jego mentor zauważył teraz niepewność na dnie lawendowych tęczówek, wyrzuciłby go ze szkoły na zbity pysk.

Brew Władcy Czasu zastygła w wymownym geście, informującym chłopaka o tym, że dobrze zdaje on sobie sprawę z paraliżującego go strachu. Zanim uniósł dłonie w geście kapitulacji, mrugnął do niego i skupił swoje przeszywające na wskroś, wszechwiedzące spojrzenie na Marigold, która mimochodem zerwała się z tronu, a jej szata załopotała przy nagich kostkach.

– Dwóch Doktorów, to musi być mój szczęśliwy dzień. – Usta Jacka rozciągnęły się w radosnym uśmiechu, ale nic nie mogło zatuszować flirciarskich iskierek wirujących w stalowoniebieskich tęczówkach. Oparł się nonszalancko o kamienny tron, pozwalając, by jego postać skąpała się w płynnym jak złoto słońcu, a czapka położyła tajemniczy cień na jego obliczu. Był w końcu Kapitanem Jackiem Harknessem, musiał wyglądać najlepiej w całym pomieszczeniu i dobrze zdawał sobie sprawę z tego pod jakim kątem wygląda najlepiej. Nie zapominając o tym, że tylko on mógł pozować na Apolla tkwiąc w przebraniu błazna, w którym każdy inny człowiek wyglądałby na... zwyczajnego błazna.

Przypomniała sobie wszystkie zabawy z Jillian, jej starszą siostrą, w których udawały wojownika z jej snów, uzbrojone jedynie w długopisy o świecących końcówkach. Noce, w których liczyła na to, że jej ciche nawoływania zbudzą śpiącą w pokoju obok matkę, podczas gdy przytykała czubek nosa do narzuty łóżka, wypatrując za drzwiami szafy bezgłowego cyborga. Poranki, kiedy skrupulatnie spisywała wyśnione w ciągu nocy przygody, zapełniając dziennik nieprawdopodobnymi snami.

Pomijając fakt, że ich ucieleśnienie stało u stóp królewskiego tronu.

– Jesteś... Z moich snów. – Język Marigold mimowolnie zaplątał się w bezkształtny mokry węzeł, zamieniając słowa w bełkot. Usta Doktora uformowały się w chłopięcy uśmiech, jakby zupełnie nie przejmował się wysokim prawdopodobieństwem tego, że sytuacja w której się znalazł skończy się dla niego śmiertelnie. Marigold pomyślała, że kształtem zmarszczek formujących się naokoło jego oczu mogłoby poszczycić się jedynie dzieło Michała Anioła. Tylko tego pokroju geniusz pokusiłby się na wyrzeźbienie ekstazy czerpanej z niezaprzeczalnego niebezpieczeństwa. – To znaczy – zająknęła się, zstępując niepewnie z jednego ze stopni wiodących do tronu. Tłum poddanych wydał z siebie oburzony okrzyk. Czyżby ich władca spoufalał się z tym odzianym w dziwaczne ubrania szarlatanem? – Pan w trampkach.

– Wolę Doktor – sprostował mężczyzna i zerknął na szkarłatny miecz wciąż wymierzony w środek jego gardzieli, wywracając ostentacyjnie oczami. – Doceniam miłe powitanie.

– Mam nadzieję, że powitasz mnie równie miło – zagadnął Jack, posyłając Doktorowi cmoknięcie. Jego błazeńska czapka podzwaniała z każdym krokiem stukoczącym o biały marmur.

Nadgarstek strażnika zadrżał pod wpływem ciężaru miecza, chociaż nie powinien tego robić już po wstępnym miesiącu w Gwardii Królewskiej. Był rozkojarzony. Myślał o siostrze, wyklętej z drzewa genealogicznego, wymazaną z akt, martwą u stóp pomnika, z kręgosłupem prześwitującym przez bawełnianą płachtę służącą jej za ubranie. Dziewczynę ze swoimi czarnymi lokami związanymi w ciasnego koka, przekłutym lewym uchem oraz wiecznie zapiaszczonymi oficerkami. Osobę uważającą za niemal święty rytuał wieczory, w których wymykała się przez okno na spotkania z opozycją. Parę minut przed wyślizgnięciem się przez odpowiednio szeroką szczelinę w oknie z religijnym nabożeństwem spuszczała igłę na porysowaną od częstego używania płytę winylową. Relikt zamierzchłych czasów – singiel Davida Bowiego „Heroes" – służył jej za podkład do śmiesznego, pełnego wygibasów, tańca podczas którego Rebeliantka unosiła swojego młodszego brata pod sam sufit. Nawet jako mały chłopiec wiedział, że jest to artysta nielegalny, pochodzący w dodatku nie z ich planety, śpiewający o zakazanych rzeczach potępianych przez królową. Kiedy przytykał dłonie do ust, bojąc się, że rodzice usłyszą, co robią, Annika przykładała palec o roześmianych ust i kontynuowała swój cudaczny taniec. Tylko po to by usłyszeć perlisty, szczery śmiech brata.

Prawo Obscurinate nie zabraniało się śmiać. Chociaż było tego bliskie.

Chłopak potrząsnął głową i usztywnił chwyt na rękojeści miecza.

– Przypomina mi to ten jeden raz, kiedy pokonaliśmy syna Hitlera. – Jack przekrzywił głowę niczym zaciekawiony szczeniak i potarł szczękę, lustrując uważnie pewną i wystudiowaną pozycję, którą przyjął strażnik. Dla Doktora oczywistym było, że interesują go wyrzeźbione mięśnie, które skrywała zbroja Gwardii Królewskiej, a nie wyważona elegancja z odpowiednią dozą agresji, którą wyrażał chłopak.

– Hitler nie miał syna – odburknęła Marigold, rozglądając się zdawkowo po sali tronowej. Posłała poddanym parę niezręcznych uśmiechów i „wystudiowanych" kiwnięć dłonią. Nie wiedzieć dlaczego salę tronową ogarnął okrzyk przypominający skowyczenie zbitego psa. Ktoś w kącie zwymiotował.

– Oczywiście, że miał. Nieudany związek z Sontaranaką – wyjaśnił jej Doktor, a dziewczynie nie umknęło, że objaśnianie oczywistych dla niego rzeczy sprawia mu wyraźną radość. – O, i nie rób tego. Pozdrowienia Królowej Elżbiety ci się tutaj nie przydadzą, na tej planecie to gest ofensywny. Właśnie im powiedziałaś, że-

Służka królewska osunęła się z rozdzierającym powietrze płaczem na ziemię, czoło przyciskając płasko do marmuru, ustami głaszcząc posadzkę i zdobiąc ją kryształowymi łzami. Marigold chyba nie chciała wiedzieć, co dokładnie im przekazała tym z pozoru niewinnym kiwnięciem.

– Vladimir Putin to jebany chuj – Kapitan nachylił się do jej ucha.

– Za to nie zamierzam przepraszać – obruszyła się i uniosła pewnie brodę. – Tak w ogóle, to rozmawiałam z Królową Elżbietą przez telefon – napomknęła, chcąc pokazać, że ona również zasmakowała przygód u boku Doktora.

– Naprawdę? Czy jej akcent zamienił twoje ciało w galaretkę? Uwielbiam jej przemowy świąteczne.

– Książe oszalał! – Białowłosa kobieta zerwała się z klęczek. Jej delikatna dłoń, która nie zaznała ani jednego dnia pracy wachlowała błyszczące od rumieńca oblicze. Kolorowe pierścienie na smukłych palcach kobiety rzuciły na wysokie ściany kaskadę świateł.

– Przepowiednia! Przepowiednia się spełni! Tyrencius zostanie nam ponownie odebrany przez szaleńca w niebieskiej fortecy! – Kolejna osoba podniosła głos, dorzucając parę groszy do wszechobecnego poruszenia. Parę niemowląt, zmęczonych upałem albo nagłą nerwowością atmosfery, zaniosło się płaczem, do którego dołączyło się po chwili parę wrażliwszych kobiet i mężczyzn. Chaos według jego podręcznikowej definicji.

Ta z poddanych, która pierwsza podniosła głos osunęła się na ziemię w omdlewającym geście.

– Moja wysokość. – Królewski strażnik pilnował, by jego głos się nie załamał, kiedy Marigold pośpiesznie pokonała resztę stromych stopni i położyła dłoń na rękojeści miecza.

Brunetce zasmakowała odwaga, dźwięk krwi szumiący w tętnicach, adrenalina rozszerzająca jej źrenice.

– Kto nauczył cię takiego brzydkiego języka? – zagadnął Doktor, kołysząc się na piętach i poprawiając podwinięte mankiety koszuli. Jego przedramienia błyszczały od potu.

Zlustrowała pośpieszenie mężczyznę. Nie mogła zaprzeczyć, że nigdy nie zapomniała niesfornie najeżonych kosmyków włosów, które nie mogły zdecydować się czy powinny lśnić odcieniem ciepłego brązu czy może siostrzanych, ciemniejszych tonów tego koloru. Piegi obsypujące jego fantazyjnie wyrzeźbiony nos i policzki były równie niepowtarzalne. Znajomy zapach ciepłej pościeli, palonego kadziła i skórki pomarańczy uderzył jej nozdrza, a ona wiedziała, że jeżeli tylko spojrzy w jego oczy, odnajdzie w nich siebie, o paręnaście lat młodszą, a raczej jej chodzące echo – wyrośnięte i nieporadne, rozdarte między ekstatyczną radością a łzami nostalgii.

– Marigold. – Jego głos był zduszony, ton, który znała tylko Rose, czy Wilfred widzący jego zmagania po stracie Donny.

Te słowa były skierowane tylko do Marigold, nie dla wścibskich obruszonych poddanych, Królewskiej Gwardii, czy nawet przyglądającego się im ciekawie Kapitana Jacka, którego rozchylone usta mówiły o głębokiej konsternacji. Miał być wszechwiedzącym przewodnikiem Marigold, a tymczasem zagubił się w toku teraźniejszych wydarzeń. Zalety podróżowania z Władcą Czasu, tak cholernie za tym tęsknił.

Doktor zamknął ją w ciasnym objęciu, by resztę słów wyszeptać w jej owleczone zieloną, królewską chustą ramię.

– Moja Marigold. – Dziewczyna ku swojemu zdziwieniu zatonęła w rękawach jego koszuli, czując, że wszystkie brakujące do tej pory elementy wróciły na swoje miejsce. W końcu była cała. Pełna. Pełna nadziei, nie oczekiwań. – Czy wiesz dlaczego tu jestem?

Dziewiętnastolatka oderwała brodę od jego ramienia i przytknęła palce do drżących ust. Wiedziała. Pamiętała.

– Jesteśmy tu by uratować młodszą wersję mnie.

***

Claire – czy też CL-41-RE – nie sprawiało trudności dotrzymanie Doktorowi kroku. Jej szczupłe łydki poruszały się w zwinnym tempie, lawirując po ciasnych uliczkach, których ściany sięgały szczytu samego nieba, wzniesione ku chwale dawno martwej Królowej. Alejki i niezliczone ślepe zaułki odrywające się w nieskończonym labiryncie od głównej ulicy były zapylone od fabryk piaskowych, wytłaczających sprawnie kolejne rzędy zielonych jak żmijowa skóra klejnotów, z których znana była planeta. Nie stanowiły one wielkiego bogactwa, nie tutaj, przynajmniej teraz. Kiedyś za jeden taki migoczący kamyczek głowa domu mogła wyżywić rodzinę przez pół roku. W jeszcze cięższych czasach ludzie toczyli o nie wojny, mając do wyboru pogrążenie się w upadlającej nędzy lub wykupienie sobie immunitetu u królowej.

Dziewczyna ignorowała zaniepokojone spojrzenia sprzedawców i matek z dziećmi, których fiołkowe lub płowe oczy wbijały się w żelazną konstrukcję jej prawej nogi i kabel wydostający się spod potylicy, smagający jej łopatki z każdym krokiem. Parę z nich nachyliło się do siebie jak zboże zginane przez wiatr, dzieląc się przerażonymi szeptami, których Claire i nie miała czasu i nie chciała usłyszeć.

Nie mieli czasu na kosmetyczne poprawki, przynajmniej tak powiedział jej Doktor, a ona nawet nie pomyślała o tym, by się z nim spierać. Gdyby mogła, nie czekałaby nawet na ostateczne dokręcenie śrub w kolanie i rzuciła się w nieporadny bieg do królewskiego miasteczka skrytego za niebieskimi drzwiami TARDIS. Pod jej powiekami przesuwały się fotografie, obijające się o podświadomość duchy przeszłości. Takie jak zapadnięty z wychudzenia brzuch Mary, jej tęczowe skarpetki i blizna ciągnąca się przez długość twarzy, czy Marigold podająca jej papierosa, nieomal gasząc go perlistym śmiechem.

Obydwie potrafiły się śmiać. Gdyby musiała wybrać pomiędzy nimi...

– Okłamałem was. – Doktor nie pozwolił rudowłosej na dokończenie tej myśli i była mu za to niezmiernie wdzięczna.

Klatka piersiowa Władcy Czasu unosiła się jak pomarańczowe fale obijające się o brzeg południowej części miasta, a krzywiznę jego podbródka otuliła chłodna kropla potu, wytyczając sobie szlak na jego zapylonej twarzy. Claire wbiła pięty w miękkie podłoże, rozbryzgując naokoło strumienie piachu skwierczącego pod różowymi adidasami ze skrzydłami pegaza. Doktor znalazł je porzucone pod kokpitem i wręczył je z najpoważniejszym wyrazem twarzy jaki widziała. Według niego przestępstwem było bieganie w butach do tego nieprzeznaczonych.

Wspierając dłonie na kolanach, cyborg obrócił głowę w stronę nieodgadnionej twarzy Doktora, a spod jej postrzępionej przez pustynny wiatr rudej grzywki dojrzał mordercze spojrzenie oczu – jednego niebieskiego, a jednego brązowego; była o wiele bardziej rozszczepiona pomiędzy dwoma osobowościami niż Władca Czasu wcześniej przypuszczał.

– Kłamstwo okej, mocne słowo, – obrócił się na pięcie i zadarł głowę w stronę wieżyczki wystrzeliwującej w swoim pełnym majestacie w przestrzeń żółtego nieba – po prostu nie powiedziałem całej prawdy. Claire – jego ręka sięgnęła niepewnie zaciśniętych pięści cyborga – spójrz.

Rudowłosa mimowolnie osunęła się na ziemię, wbijając zęby w wierzch dłoni, zduszając w sobie rozdzierający powietrze krzyk. Tak łatwo umknęły jej stalowe konstrukcje teraz przykryte prochami poległych Rebeliantów. Rozglądając się panicznie po przepełnionej ulicy, nie dostrzegła nikogo poza królewską warstwą społeczeństwa. Tych uprzywilejowanych, tych, którzy chcieli zrównać wszelkie cyborgi z ziemią.

Przed jej oczami malowała się wieża zegarowa. Ta, z której spadła w objęciach Mary, ofiarując Marigold ich własne oddechy i chwile, których już nigdy nie przeżyją. Jej gasnące gwiazdy.

– To Obscurinate. Dwieście lat po twoich narodzinach.

***

Ruszył za nimi, kiedy panika ogarniająca Salę Tronową osiągnęła apogeum. Ktoś wezwał posiłki mające za zadanie przywołać księcia Tyrenciusza do porządku i pojmać skrywanego za jej sylwetką – zastygniętą w bojowej pozycji – Doktora. Inna osoba wystrzeliła w blastera, który był bronią dostępną tylko dla najwyższej warstwy społeczeństwa, w żyrandol o średnicy pięciu metrów, wiszący nad ich głowami. Wszelkie zabiegi przywołania porządku legły z kretesem.

Samuel przesunął dłonią po spoconym czole i przystrzyżonych przy skórze głowy włosach. Armia zezwalała jedynie na parę milimetrów długości, przymuszając ich do obowiązkowych wizyt u królewskiego golibrody, mając na uwadze schludność ćwiczonej młodzieży tak samo jak ich wyćwiczone ciała. Tylko cyborgi są brudne – słyszał wielokrotnie z ust swojego mistrza. Zerkał wtedy na swoją ciemną skórę i studiował szeroki nos w lustrze, jakby dopatrywał się w niej cech cyborga. Dobrze wiedział, że sztuczna inteligencja może wyglądać jak każdy, ale jako chłopca i tak dręczyły go koszmary, w których okazywało się, że jest jednym z nich. Potem w jego sny wkradła się Annika, by już nigdy ich nie opuścić.

Golibroda z milczeniem ignorował blizę ciągnącą się u podstawy czaszki chłopca. Miejsce, w którym kiedyś tkwił dysk pamięci.

Stopy Samuela przeskakiwały spod jednej ściany do drugiej, nie wykonując przy tym żadnego szelestu. Rytm jego serca również pozostawał niezmienny, nienaturalnie spowolniony, czego uczyli ich na czwartym roku szkolenia Akademii Królewskiej Obscurinate.

– Przyłączysz się do nas, czy będziesz się bawił w bycie cieniem przez cały dzień? – Doktor wynurzył swoją głowę zza narożnika, do którego Samuel przylgnął niczym druga warstwa farby. Wyglądająca zza jego ramienia dziewczyna – wcale nie książę Tyrenciusz; teraz to widział – uśmiechnęła się do niego nieśmiało, wyciągając swoją drobną dłoń w jego stronę.

– Chcę zrobić to, czego chciałaby ode mnie moja siostra. Annika. – Powiedział twardo, chwytając ją w mocny uścisk, co nie obyło się bez lekkiego skrzywienia ze strony dziewczyny. – I chyba... zagubiłem się trochę w czasie.

– Nie tylko ty. Niezły... chwyt. Myślę, że się nam przydasz. – Jack dotknął lewego profilu strażnika i studiując uważnie kształt jego kości policzkowych, rozchylił usta. – Jak dla mnie nadaje się w sam raz do naszego grona.

Dwie postacie na końcu ciemnego korytarza, oświetlonego jedynie przez pochodnie, wyhamowały gwałtownie i zrzuciły płócienne kaptury z głów. Doktor oderwał spojrzenie od Samuela, zdziwionego zachowaniem Jacka, i przyjrzał się uważnie nowoprzybyłym.

– Samuel, witaj w drużynie. To jest Claire, znana też jako CL-41-RE, ostatni z nielegalnych cyborgów, a to ja. Z przyszłości. Tak wiem, mam inną twarz, ale to długa historia, a my nie mamy na nią czasu.

– Czas stoi w miejscu, ale jednak ucieka. Zabawne, prawda? – Starsza wersja Władcy Czasu klasnęła z radością w ręce i wykonała pełen obrót, którym mogłaby poszczycić się balerina. – Marigold, będę potrzebował z powrotem swojej marynarki. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro