I will wait
Alabastrowa cera mocno kontrastowała z jego kruczoczarnymi włosami. Oczy miał duże, chyba szare, które zdradzały, ile było w nim młodzieńczego lęku przed życiem, jednak skutecznie ukrywał to za okularami z ciemną oprawką. Usta zaciśnięte w cienką linijkę sprawiały wrażenie, że jest myślami całkowicie gdzie indziej. Policzki były lekko rumiane, co dodawało mu niezwykle dziecięcego uroku, nawet pomimo tej całej powagi malującej się na jego twarzy. Jak na swój wiek, wyglądał powściągliwie, ale i dostojnie. Wydawał się ponad wszystkim i wszystkimi. Nawet przerażał ją samą.
A potem nieznacznie uniósł kąciki swoich ust, które ułożyły się w bladym uśmiechu, tylko uśmiechu, skradając jej serce na zawsze.
Siedział na ławce, w Central Parku i sączył gorącą kawę prosto ze starbucksowego, papierowego kubka i czytał nowego New York Timesa. Wyglądał przy tym tak niesamowicie, że samo patrzenie na niego sprawiało jej ból. Za chwilę miały zacząć się zajęcia, a przeciśnięcie się przez masę ludzi zazwyczaj zajmowało jej jakieś dziesięć minut, ale jako że była zima, musiała dodać do tego jeszcze pięć minut na pokonanie zasp przed uczelnią. Jednak w tej chwili nie liczyło się nic oprócz niego; nic, oprócz ideału siedzącego na ławce przed nią i pijącego ciepły napój w to kurewsko zimne popołudnie. Wyglądał na miejscowego, jednak jej serce napełnił strach przed tym, że nigdy więcej w życiu go nie zobaczy. Nabrała lodowatego powietrza w płuca, próbując uspokoić swoje rozszalałe emocje. Nigdy nikt w jej życiu nie sprawił, że w ciągu kilku chwil miała tak ogromny chaos w głowie. Wskazówki nieubłaganie posuwały się do przodu, a na zajęcia nie mogła się spóźnić, bo inaczej wylaliby ją z uczelni, a i tak z ledwością się tam dostała. Wzdychając cicho, podniosła się z ławki i zawiesiła plecak na ramieniu. W tym samym momencie jej spojrzenie i mężczyzny siedzącego naprzeciw skrzyżowały się, a ona sama prawie zapomniała o oddychaniu, jednak nie dała po sobie poznać ani jednej emocji, mocno zaciskając wargi i brnąc do przodu, w zaspy nowojorskiego śniegu.
I nawet gdyby minęło milion lat, a nawet miliard, z jej głowy nie dałoby się wymazać wspomnienia o jego bajecznym uśmiechu i lękliwych oczach. Jej serce wciąż na nowo i na nowo próbowało wyrwać się z jej piersi, gdy go widziała na tej cholernej ławce w tym przeklętym parku. Pojawiał się codziennie, więc i ona tam przychodziła. Każdą przerwę na lunch spędzała na gapieniu się na niego i wyobrażaniu sobie rzeczy, które byłyby genialnym materiałem na książkę. Ona, poważna studentka prawa, Lillian Anne Flowers, pozwoliła swoim uczuciom wziąć górę i nie mogła już w żaden sposób nad nimi zapanować. Po prostu nie potrafiła. Podczas każdej prostej czynności jej myśli krążyły wokół niego. Była ciekawa, jak się nazywa, skąd jest, czy coś studiuje albo gdzie pracuje, jakie filmy lubi, jakiej muzyki słucha, co je na śniadanie i czy ma psa. Wszystko, co było związane z nim, okropnie ją interesowało. Po dwóch tygodniach dowiedziała się, że studiuje na tej samej uczelni, więc już nie musiała wciąż biegać do Central Parku, żeby go ujrzeć. Czasami wystarczyło iść do czytelni i zobaczyć, jak siedzi zaczytany w książkach. Zazwyczaj w jego szczupłych dłoniach spoczywały powieści Flanagana, ale zdarzało się, że czytał coś jeszcze innego. Przychodził tam w piątki, więc Lillian podporządkowywała cały swój dzień dla kilku chwil. Dla paru minut spędzonych w zatłoczonej bibliotece była w stanie poświęcić naprawdę wszystko. Siadała wtedy gdzieś niedaleko, ale tak, aby nie było jej widać. Lubiła go obserwować, lubiła patrzeć na jego proste gesty i blade uśmiechy. Był trochę samotny, podobnie jak ona, sunął po uczelni ze słuchawkami w uszach i rozmarzonym wzrokiem. Kilka razy Lillian miała ochotę go zaczepić, ale za każdym cholernym razem brakowało jej na to odwagi. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego stronę i przestawała oddychać, jej serce stawało w miejscu, a ona sama zapominała, jak się nazywa. Jego perfekcja uderzała ją równie mocno, co fale odbijające się od falochronu. Nie była w stanie odwrócić wzroku, ale gdy on spontanicznie patrzył gdzieś w jej stronę, no bo oczywiście nie na nią, Lillian zamykała się na chwilę w swoim świecie, idealnie udając, że jej nie ma. Czasami miała wrażenie, że on też się jej przygląda, ale szybko zabijała w sobie tę myśl, bo ktoś tak idealny, jak on, nie mógł zwrócić uwagi na kogoś takiego, jak ona. Ten fakt bolał cholernie, naprawdę, niczym tysiące małych igiełek wbitych w serce, ale panna Flowers już dawno się z tym pogodziła i z dnia na dzień przestawało to boleć tak bardzo. Momentami wracało ze zdwojoną siłą, ale i z tym Lillian dawała sobie radę. Nie z takich rzeczy wychodziła. Jednak to było dla niej coś całkowicie nowego. Nigdy nie czuła tak szalonego pociągu do kogoś, kogo nawet nie znała. Wiedziała tylko, że ma na imię Ezra i studiują razem na tej samej uczelni. Jednak cholernie za nim szalała i czasami marzyła podczas bezsennych nocy, aby on zwariował na jej punkcie. Było to marzenie, o którego spełnienie nocą się modliła, a rano wstydziła się do tego przyznać nawet przed samą sobą. Wiedziała cholernie dobrze, że nie może go mieć i nawet nie śmiała o tym myśleć, ale czasami zdarzało się jej w myślach nazwać go kimś swoim. Taka już była mała Lillian Anne Flowers.
Lubiła patrzeć na to, jak się uśmiecha, bo robił to kurewsko pięknie. Nawet sama myśl o jego uśmiechu sprawiała, że mimowolnie jej kąciki ust się podnosiły. To była taka rzecz, która potrafiła rozjaśnić nawet najbardziej zachmurzony dzień, bez względu na to, jak źle było, wystarczyło tylko to i panna Flowers czuła się o wiele, wiele lepiej. Jednak każdy jego uśmiech łamał też jej serce na nowo. Serce, które on w przenośni miał, choć niewiele brakowało, a mała Lillian wyrwałaby je sobie z piersi, włożyła do słoika i dała mu w prezencie. Żeby miał jej serce nie tylko mentalnie, ale i fizycznie. Na półce, w pokoju, pomiędzy doniczką z więdnącym kwiatkiem a figurką, którą przywiózł z zeszłorocznych wakacji. Przynajmniej wtedy Lillian miałaby tę gwarancję, że o niej myśli; czasami budząc się w środku nocy, czasami rano, czasami podczas oglądania ulubionego filmu, a czasami podczas jedzenia obiadu czy kolacji. Że myśli o niej zawsze, tak jak ona o nim, trzymając jej serce w swoich szczupłych i mlecznych dłoniach.
***
Lillian wróciła do domu i ciężko wpadła w ramiona Ezry. Zimną dłonią przesunął po jej rozczochranych włosach i uśmiechnął się szeroko. Był taki piękny, że aż serce panny Flowers zabiło mocniej. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz rozmawiali, jakiś miesiąc po tym, jak zobaczyła go w Central Parku. Wymienili zaledwie kilka słów, prawie nieistotnych, chyba coś na temat fotografii pani Leibovitz, zaraz po jej krótkim wykładzie na ich uczelni. Lillian była zaskoczona – nie sądziła, że ktoś taki jak on zwróci na nią uwagę. W tamtym momencie chyba nawet odebrało jej mowę, ale na czas zdążyła coś szepnąć, coś, co okazało się zgodne z jego myśleniem. Flowers często zastanawiała się nad tym, czy to był przypadek, czy przeznaczenie. I mimo że nie była w żaden szczególny sposób religijna, wierzyła w to, że to Bóg sprawił, że się poznali, bo w przypadek uwierzyć nie mogła. Nic na świecie nie dzieje się przypadkowo. Potem, zamiast spojrzeń zaczęli wymieniać słowa. Krótkie, wypowiadane szeptem, chwilami pozbawione jakiegokolwiek sensu. Rozmawiali na temat uczelni, ludzi do niej uczęszczających, później o sztuce czy literaturze. Z dnia na dzień przestawali mówić o przyziemnych rzeczach, a zaczęli rozmawiać, dzielić się swoimi poglądami. Każda wspólnie spędzona chwila zbliżała ich do siebie coraz bardziej i bardziej, aż w końcu dotarli do tego momentu, w którym byli teraz. Lillian nie do końca była pewna czy są już parą, czy jeszcze tylko przyjaciółmi, ale nie przeszkadzało jej to. Jego słodkie pocałunki i sposób, w jaki wypowiadał jej imię, sprawiały, że zapominała na chwilę o całym świecie.
Była tylko ona i on. On i ona. Byli oni.
Razem, gdzieś pomiędzy bladymi uśmiechami i wspólnie spędzonymi nocami.
Lillian często nie mogła uwierzyć w to, że on jest obok. Że rozmawia z nią, wpada do niej na kolację i zostaje na śniadanie, że śpi obok niej i śmieje się razem z nią. Nie mogła uwierzyć w to, że on istnieje.
A jednak był. Jej ideał istniał i żył razem z nią. To nie było realne, Lillian nie mogła znaleźć żadnego logicznego powodu, dla którego on przy niej trwał; ale trwał i to było najważniejsze.
Lillian głęboko westchnęła, lekko wtulając się w Ezrę i upewniając się, że jest. Leżeli na kremowej sofie w jej domu, a za oknem sypał śnieg. Koenig, bo tak brzmiało jego nazwisko, często robił pannie Flowers takie niespodzianki w postaci niezapowiedzianych odwiedzin. To zawsze poprawiało jej humor, bo on był jej prywatną definicją szczęścia. Lubiła te leniwe godziny spędzone z nim na słuchaniu niszowych zespołów, których w Nowym Jorku było mnóstwo. Leżeli na podłodze, trzymając się za dłonie i w milczeniu słuchali. Jedyną rzeczą, o której w tamtych chwilach marzyła to to, aby takie momenty trwały wiecznie.
Przymknęła lekko powieki, co było wywołane wykładami z historii prawa, które były tak nudne, że trzy czwarte sali przysnęło na większą część czasu. Lillian tylko lekko znużyły i nawet hałas metra nie zdołał ją do tego momentu przywrócić do żywych. Dryfowała gdzieś pomiędzy snem a rzeczywistością. Ezra milczał, co oznaczało, że nagadał się dostatecznie dużo na zajęciach. Z panem Koenigiem tak było – albo mówił za dużo i nie potrafił przestać, albo milczał całe godziny, oddychając cicho i bawiąc się jej włosami. Czasami w rytm ciszy, a czasami w rytm gitary Mumfordów.
– Mam coś dla ciebie – szepnął Ezra, zsuwając dłoń Lillian ze swojego uda. – Przesuń się, leniu! – dodał rozbawiony, całując ją w czubek jej zmarzniętego nosa.
– Wiesz, że nie lubię prezentów. – Panna Flowers oburzyła się odrobinę. – Nigdy nie będę mogła ci się odpowiednio zrekompensować.
– Daj spokój. – Machnął dłonią, otwierając swoją beżową teczkę. – To nic takiego.
Lillian wzięła przykład z Koeniga i podniosła się z kanapy, a następnie podeszła do niego, obejmując go od tyłu. Oparła swój policzek na jego plecach, oddychając cicho. Ezra usilnie szukał czegoś w swojej szkolnej torbie, mrucząc przy tym i klnąc, że w niej zawsze panuje taki bałagan. Jednak większego bałaganu niż w życiu małej Lillian Anne Flowers, Koenig zrobić nie mógł. W końcu triumfalnie sapnął i delikatnie odwrócił się w jej stronę. Z szerokim uśmiechem na ustach, patrzył prosto w jej brązowe oczy, doprowadzając ją do stanu przedzawałowego. Lillian kochała ten uśmiech chyba jeszcze bardziej niż jego samego, ale pewna tego nie była. Trzymał w dłoni jakiś kawałek papieru, ale Lillian widziała go tylko przez ułamek sekundy, bo natychmiastowo schował go za siebie. Dziewczyna zrobiła minę zawiedzionego dzieciaka, a Koenig roześmiał się tylko.
– Dlaczego się ze mnie śmiejesz? – Lillian uniosła brwi, próbując zachować powagę. Nie chciała przerywać jego melodyjnego śmiechu, który był najpiękniejszym dźwiękiem na świecie, ale była cholernie ciekawa tego, co on znów wymyślił.
– Jesteś taka słodka, jak się gniewasz – odparł wesoło.
– Jak mi nie pokażesz tego, co masz za plecami, to dopiero się zezłoszczę!
Ezra wywrócił oczami, a Lillian pocałowała go przelotnie w policzek. Jego twarz na chwilę rozpromieniła się, aż flowersowskie serce zabiło mocniej. Może minęło kilka minut, a może sekund – nigdy nie była tego pewna, bo czas przy Koenigu miał w zwyczaju płynąc o wiele inaczej niż normalnie. Wspólnie spędzone godziny zamieniały się w minuty, a wspólnie spędzone miesiące – w dni. Wszystko przy nim było tak nierealnie piękne. Życie u jego boku było najpiękniejszą przygodą, jaką Lillian mogła sobie kiedykolwiek wymarzyć. Gdybyście chcieli znaleźć najszczęśliwszego człowieka na świecie, nie musielibyście szukać daleko – była nim Lillian Anne Flowers, definitywnie.
– Może jakieś magiczne słowo, hm?
Każdy wypowiadany przez niego wyraz był tak piękny. W jego ustach wszystko brzmiało na tyle cudownie, że przez chwilę rozpływała się w swojej małej przestrzeni. Czasami zdarzało się jednak, że owe słowa do niej w ogóle nie docierały, więc Lillian machała twierdząco głową i uśmiechała się głupkowato. Ezra wiedział wtedy, że jest lekko zdezorientowana i pstrykał ją w nos albo całował w czoło. Tak bardzo ją kochał, chociaż to ona już pierwszego dnia oddała mu swoje głupie serce. Obydwoje byli od siebie uzależnieni, choć żadne z nich nie potrafiło się do tego przyznać. Nocne telefony Koeniga do Flowers, aby tylko usłyszeć jej głos i powiedzieć Dobranoc były na to najlepszy dowodem. Lillian już nie pamiętała nawet swojego życia, zanim go poznała. Jakby ono nigdy nie istniało, jakby znała go od zawsze. A znała go, znała, chyba bardziej niż samą siebie. I mocno dziękowała Bogu za to, że ten mały potwór wydukał w jej stronę kilka nieistotnych słów. Jakie jej życie zrobiło się piękne dzięki niemu. Och, takie piękne.
– Dziękuję, Ezra – uśmiechnęła się lekko, prawie niewidocznie. – A teraz, proszę, daj mi tę cholerną kartkę!
– Za co?
– Za to, że jesteś. – Lillian wzruszyła ramionami. – Tylko tyle. Teraz kartka.
Ezra uśmiechnął się nieznacznie, a potem triumfalnie podał jej to, co trzymał w swoich szczupłych dłoniach. Były zimne, co sprawiło, że panna Flowers na chwilę zadrżała. A może to tylko przez ten dotyk? Każdy taki gest sprawiał, że jej uczucia szalały, jednak w tym momencie nie była w stanie dokładnie określić, czym ten dreszcz był spowodowany.
– Kto to? – Lillian uniosła brew, kurczowo przyglądając się postaci namalowanej akwarelami na kremowym papierze. Przesunęła palcem po obrazie, a następnie przeniosła wzrok na Koeniga.
– Ty.
– Żartujesz sobie, prawda? – Flowers o mało nie zachłysnęła się powietrzem.
– Jestem śmiertelnie poważny. Jak nigdy wcześniej.
– Ale to nie jestem ja, na Boga, Ezra! – Lillian była tak cholernie zaskoczona, że aż łzy napłynęły jej do oczu. Tak bardzo kochała tego idiotę.
Tak bardzo kochała Ezrę Koeniga.
A Ezra Koenig kochał Lillian. Lillian Anne Flowers.
– Namalowałem cię tak, jak cię widzę.
– Jest piękna – szepnęła. – Ale to nie jestem ja.
– Och, Lilly, to cała ty. Moja, w dodatku.
***
Przekraczając próg uczelni Lillian nie sądziła, że Koenig to zrobi. Że tak beztrosko ujmie jej twarz w swoje mleczne dłonie i na oczach wszystkich, na przywitanie, ucałuje jej zmarznięte wargi. Tego po prostu się nie spodziewała, więc gdy Ezra całował jej usta, ona stała niczym słup soli, ledwo oddychając. I mimo że często to robili, za każdym razem przeżywała mini-szok z tego powodu, ale właśnie ta chwila uświadomiła pannie Flowers, że ten cholerny facet ją kocha i, że są razem. Lillian nawet w snach nie śmiała myśleć o nich, jak o parze, a tutaj pan Koenig zrobił jej taką niespodziankę. Niespodziankę, która uczyniła z niej najszczęśliwszą osobę we wszechświecie.
Przez chwilę myślała, że zemdleje z natłoku tych wszystkich uczuć, ale silny uścisk dłoni Ezry sprowadził ją z powrotem na ziemię. Znów była w Nowym Jorku, na swojej uczelni, czując jego dotyk, który był cholernie kojący. Koenig odprowadził ją na zajęcia i obiecał, że w przerwie na lunch pójdą razem coś zjeść, a po zakończonych lekcjach weźmie ją w jakieś miłe miejsce. Lillian kochała te jego obietnice, dlatego tylko przytakiwała głową i uśmiechała się szeroko, a jej oczy wprost tryskały szczęściem. Sama Flowers miała wrażenie, jakby wygrała milion na loterii, a to był tylko zwykły facet, zwykły facet uszczęśliwił ją bardziej, niż ktokolwiek inny mógł. Jej pieprzony ideał.
Już dawno uzależniła swoje szczęście od niego, każdy jego gest decydował o jej samopoczuciu. Kiedy się uśmiechał od ucha do ucha – Lillian definitywnie była cała w skowronkach, ale gdy posyłał jej choćby jedno zimne spojrzenie – Flowers traciła wiarę w sens ich wspólnego bycia, czując, że on jej wcale nie chce. Koenig mnóstwo razy tworzył chaos w jej głowie, sama często nie wiedziała, na czym tak naprawdę stoi i dopiero od jakiegoś niedługiego czasu wszystko zaczęło nabierać kolorów. Lillian i Ezra byli parą. I obydwoje uważali to za najlepszą decyzję, jaką mogli wspólnie podjąć. Ona szalała za nim – on szalał za nią. To było tak absurdalne dla Flowers, że często nie wierzyła w to wszystko, uważając to za piękny sen, z którego za chwilę się obudzi. Jednak się nie budziła, a cudowna iluzja jak trwała, tak trwała. Czasami chciała się obudzić. Marzyła o tym, żeby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody, ale z drugiej strony – pragnęła, aby to trwało wiecznie i nigdy się nie kończyło. Z dnia na dzień ta druga koncepcja wygrywała z racjonalnym myśleniem Lillian, a ona sama pragnęła więcej i więcej, wiedząc, że w którymś momencie ją to zgubi.
Och, przecież ona już była zgubiona, a mapę zabrał jej Ezra i oddać nie chciał.
Flowers była też trochę zmęczona tym całym szaleństwem związanym z miłością do Koeniga. To wszystko powoli pozbawiało ją sił. Kładąc się spać, miała wrażenie, że kona, ale budząc się, czuła się jeszcze bardziej wyczerpana. Do wstawania z łóżka motywował ją tylko fakt, że zobaczy Ezrę. Ten facet naprawdę ją uszczęśliwiał. I czasami zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest tak odważna, jak na początku, ale starała się, jak mogła, aby ta odwaga do niej wróciła. Chwilami wracała, a innym razem szlag ją trafiał. Tak to już był z Lillian Anne Flowers – zmienna niczym pogoda, prawdziwa kobieta.
Czasami Lillian zastanawiała się, jak wyglądałoby jej życie, gdyby nigdy nie poznała Ezry. Na pewno byłoby łatwiejsze i prostsze, z mniejszą ilością bólu i przepłakanych nocy, ale także nie byłoby tak cudowne, pełne szczęścia i perfekcji Koeniga. Sama już nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, że się pojawił, ale skoro to zrobił, to znaczy, że miał jakiś cel. Miał uszczęśliwić Flowers. I robił to każdego dnia, nieświadomie, ale robił i to było najcudowniejsze uczucie na świecie, bo dzięki temu kochała go jeszcze bardziej. Prawdę mówiąc, to Lillian nawet nie wiedziała, kiedy zakochała się w Koenigu. To po prostu się stało, a ona nie miała nad tym żadnej pieprzonej kontroli.
Idąc ulicą, która prowadziła do miejsca, w którym spotykała się nowojorska elita młodych artystów, Ezra mocno trzymał dłoń Flowers, jakby bał się, że mu ucieknie, że zniknie jak sen i nigdy więcej jej nie zobaczy. Lillian nie wiedziała, czego się tak obawia, bo przecież bardzo dobrze wiedział, że ona należy tylko i wyłącznie do niego. Wystarczyło tylko słowo, a umarłaby dla niego, gdyby trzeba było. I on był tego świadom, ale czasami sprawiał wrażenie, że w to wszystko nie wierzy, więc Lillian musiała przysięgać na wszystko, co jej znane, aby go przekonać. Ezra wbrew pozorom był człowiekiem o bardzo ciężkim charakterze, z którym Flowers żyło się coraz ciężej, ale starała się dla niego z całego serca. W końcu był jej szczęściem. Jej prywatnym szczęściem, od którego była piekielnie uzależniona i nie mogła się wycofać, nawet gdyby chciała. Może nie przyznawała się do tego, nawet przed samą sobą, ale taka była prawda, trochę przerażająca. Mówiąc o nałogach, najczęściej przychodzą nam na myśl takie proste rzeczy jak papierosy, alkohol, seks, internet, ale od człowieka można być równie mocno uzależnionym, jak od innych rzeczy. I to jest chyba najgorszy rodzaj uzależnienia, bo najtrudniej się z tego wyleczyć. Flowers nie widziała dla siebie innego wyjścia, więc brnęła dalej, zakochując się i uzależniając od Ezry na nowo i na nowo, każdego dnia coraz bardziej.
– I co o tym myślisz? – zapytał Koenig, wskazując na ścianę pełną różnych obrazów.
***
Droga do destrukcji Lillian i Ezry rozpoczęła się dwie jesienie później. W środku nocy rozległ się dźwięk telefonu dochodzący z salonu. Flowers obudziła się jako pierwsza i lekko mrużąc oczy, zaczęła szturchać leżącego obok Koeniga, aby podniósł się z łóżka i sprawdził, kto dzwoni o tak śmiesznej porze. Ezra niechętnie uwolnił się spod ciepłej karmelowej pościeli, w którą był owinięty i z na wpół zamkniętymi powiekami ruszył do sąsiedniego pokoju. Lillian za to obróciła się na drugi bok, przypominając sobie o tym, że tego dnia czeka ją cholernie dużo pracy. Jednak kiedy miejsce obok niej pozostawało puste na długie minuty, a głos w salonie ucichł, zaczęła zastanawiać się, co się stało, że Koenig nie wraca. Wsunęła stopy w puchowe kapcie, założyła na siebie bordowy szlafrok i poszła do salonu, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Weszła bezszelestnie do środka i zobaczyła Koeniga, siedzącego na rogu kanapy, jednak było zbyt ciemno, aby dostrzec, co maluje się na jego bladej twarzy.
– Ezra? – szepnęła, podchodząc do niego.
Milczał. Flowers słyszała tylko jego płytki oddech, a gdy przesunęła dłonią po jego policzku, poczuła, że są mokre od łez. Bez zastanowienia mocno go objęła, a on wtulił nos w puchowy materiał jej szlafroku.
– Kochanie, co się stało? – zapytała, patrząc prosto w jego oczy. W pewnym momencie samej Lillian zachciało się płakać, bez powodu, po prostu jego smutne spojrzenie tak na nią zadziałało.
Ezra zaczął zbierać myśli, robiąc przy tym tę standardową, uroczą minę, która jednak w tym czasie nie sprawiła, że się uśmiechnęła. Robiło jej się naprawdę coraz ciężej na sercu, a zwlekanie z odpowiedzią Koeniga potęgowało to uczucie.
– Nie żyje – wydukał po kilku długich i pustych minutach, biorąc głęboki oddech.
– Kto? Kto nie żyje? – Flowers zmarszczyła brwi.
– Moja matka... – wydusił z siebie resztkami sił, a potem po prostu wybuchnął głośnym płaczem, wtulając się w swoją ukochaną.
Lillian pogładziła go po jego kruczoczarnych włosach, które w tym momencie żyły własnym życiem i w żaden sposób nie dało się ich ogarnąć. Wiedziała, że powstrzymywanie jego łez nie ma sensu, więc po prostu była, mocno tuląc go do siebie. Matka Koeniga miała mieć niezbyt skomplikowaną operację oka, następnie podczas powrotu do domu dostała wylewu i zapadła w śpiączkę. Lekarze dawali jej osiemdziesiąt procent szans na przeżycie, więc ta wiadomość i dla Flowers była wielkim zaskoczeniem. Bardzo lubiła matkę Ezry, była to ciepła i serdeczna osoba, która kochała swojego syna najmocniej na świecie, a teraz jej nie było. Ezra czuł w sobie pustkę, taką samą, jaką nosiła w sobie Lillian po śmierci swojego ojca, więc rozumiała go doskonale. Wiedziała, jak źle się teraz czuje i, że musi przy nim być. Trzymając go swoich ramionach, nie mówiła ani słowa, po prostu pozwoliła mu płakać.
Ezra na nowo i na nowo wybuchał niepohamowanym płaczem, po kilku godzinach zaczął coś szeptać do Flowers, jednak robił to tak cicho, że nie słyszała ani słowa.
– Wiem, że nie będzie tak samo, jak było kiedyś – mówiła spokojnym tonem. – Jednak z czasem wszystko się ułoży, przywykniesz do tego chaosu, który potem stanie się dla ciebie całkowitą normą. Ale na to potrzeba czasu, tak? – Koenig pomachał twierdząco głową. – Będzie ciężko, ale ci się uda.
– Nie wierzę – wyszeptał. – Nic nie będzie takie jak kiedyś.
– Oczywiście, że nie będzie, głuptasie, ale z czasem się do tego przyzwyczaisz. Zaufaj mi.
– Nie wierzę.
– Uwierz we mnie. Tak jak ja wierzę w ciebie.
– Kocham cię, Lillian.
– Ja też cię kocham, skarbie.
To był ostatni raz, kiedy Flowers usłyszała te dwa słowa od Ezry. Nigdy więcej tego nie powiedział, chociaż Lillian doskonale wiedziała, że ją kocha. Z czasem jednak zaczęli się od siebie oddalać, choć nie docierało to do żadnego z nich. Koenig tego nie widział, a ona nie chciała tego widzieć. Kochała go najmocniej na świecie, była w stanie zrobić dla niego dosłownie wszystko, ale zaczęła wątpić w to, że on ją kocha równie mocno. Nawet przestała wierzyć w słowa przyjaciółek, gdy mówiły, że mimo wszystko, Ezrze nadal piekielnie na niej zależy. Wszystko się zmieniło i nie było już powrotu.
Ta noc rozpoczęła koniec.
Koniec pana Koeniga i panny Flowers. I żadne z nich nie było tego świadome.
***
Minęło kilkanaście miesięcy, zanim Ezra oswoił się ze stratą, ale przestał być tym człowiekiem, którego Lillian znała. Po śmierci matki Koenig stał się oziębły, złośliwy, humorzasty i cholernie depresyjny. Potrafił spędzać po kilka godzin w swoim pokoju z pędzlem w dłoni, a gdy Flowers wchodziła do środka, widziała tylko gęste plamy farby, najczęściej czarnej, zdobiące panele ich mieszkania i samego Ezrę, który nawet nie zwracał na nią uwagi. Po prostu siedział, czasami agresywnie machał pędzlem, a innymi chwilami po prostu tępo patrzył przed siebie. Lillian wiedziała, że cierpi, cholernie cierpi, tak jak ona po utracie ojca, ale czasami odnosiła wrażenie, że przez te wydarzenia jego miłość do niej po prostu... zniknęła. Rzadko rozmawiali, bo Ezra najwięcej czasu spędzał w pracowni, a o zwykłym pocałunku czy przytuleniu nie było co wspominać. Panna Flowers już całkowicie zapomniała, jak smakują usta jej ukochanego i wiedziała, że jeszcze minie sporo czasu, zanim posmakuje ich na nowo. Miała w sobie mnóstwo cierpliwości i wiary, ale gdy z dnia na dzień zaczęła dostrzegać, że ona i Koenig oddalają się, nie potrafiła już wierzyć w to, że wszystko będzie takie, jakie kiedyś. Może i potrafiła okłamywać Ezrę i szeptać wieczorami, że wszystko będzie dobrze, ale nie potrafiła oszukiwać samej siebie w ten sam sposób. Wiedziała, że on ma swoją pasję, którą kocha bardziej niż cokolwiek innego na świecie i wcale nie miała mu tego za złe, ale po prostu zaczęła dostrzegać, że nie jest dla niego tak ważna, jak na początku. W ogóle nie była dla niego ważna, chwilami traktował ją jak powietrze, co sprawiało jej ogromny ból. Ich piękna bajka powoli zaczynała się psuć i nie dało się tego dłużej ukrywać. Oczywiście, że nie zawsze było tak źle – czasami szli razem na spacer albo wspólnie oglądali telewizję, ale ta cała normalność była tak udawana, że Lillian nie potrafiła jej znieść. Kochała Ezrę z całego serca, jednak związek z nim nabrał takiego destrukcyjnego wymiaru, że nie było nocy, której Flowers by nie przepłakała, walcząc ze swoimi myślami.
Zostać czy odejść.
Może i Ezra po śmierci matki potrzebował wsparcia, i owszem, Lillian przy nim była w tamtych chwilach, ale teraz ewidentnie widziała, że nie jest mu potrzebna. Czuła się cholernie niepotrzebna. Dlatego też krótko przed Nowym Rokiem podjęła decyzję o odejściu, a że Koenig rzadko bywał w domu, mogła bez problemu zacząć się pakować i nie musieć odpowiadać na niewygodne pytania. W międzyczasie wynajęła jakąś skromną kawalerkę kilkanaście przecznic dalej i każdego dnia zanosiła tam karton czy dwa, który zawierał jej ubrania czy ulubione książki. To postanowienie sprawiło jej wiele bólu i doprowadziło ją do oceanu łez, ale wiedziała, że inaczej nie może.
Jej czas się skończył, Ezra jej nie potrzebował, a ona sama musiała wrócić do brutalnej rzeczywistości. Nic, co jest piękne, nie trwa wiecznie, Lillian wiedziała to od początku, ale uparcie wierzyła w to, że ich miłość nigdy się nie skończy. I zawiodła się, cholernie się rozczarowała, ale teraz już było za późno na rozpamiętywanie przeszłości. Mogła tylko sprawić, że przyszłość będzie lepsza.
Któregoś z wieczorów panna Flowers już w ogóle nie wróciła do domu, do ich domu. Zostawiła klucze pod wycieraczką, jak to zawsze miała w zwyczaju i po prostu opuściła Koeniga. Wyniosła się z jego życia i akurat w to, że to była dobra decyzja, nie zwątpiła ani razu. W swoim nowym mieszkaniu dławiła się łzami, nie mogąc złapać oddechu i wciąż słuchała ich ulubionych piosenek, ale wiedziała, że wrócić nie może, bo to już koniec. Zastanawiała się czasami, czy na pewno zabrała wszystko z jego mieszkania i chwilami, pod tym pretekstem, chciała iść i go zobaczyć, ale wiedziała, że nie powinna, więc szybko upewniała się w tym, że wzięła każdą swoją rzecz, choć pewna nigdy nie była.
Lillian liczyła też na to, że Ezra zawita do niej. Stanie w drzwiach, uśmiechnie się do niej, tylko do niej i wszystko wróci do normy, ale wiedziała, że to niemożliwe. On nawet nie miał jej adresu, zapisała go tylko raz – w swoim dzienniku. Poza tym skoro minął już tydzień, a jego nadal nie było, to już nie przyjdzie. Kto wie, może nawet ucieszył się z tego powodu, że ona go opuściła i teraz ma od niej święty spokój? Śmieszne, ale wiedziała, że tak będzie. Jak szybko się zaczęło, tak szybko się skończyło, powtarzała sobie podczas bezsennych nocy, kiedy potrafiła tylko gapić się w sufit i płakać. Nawet nie powstrzymywała łez. Wiedziała, że one muszą płynąć, że zatrzymywanie ich nie ma sensu. Skoro boli, to znaczy, że to ma sens, miało sens, jedna cholera. Wiedziała, że skoro tak bardzo cierpi, to naprawdę szczerze kocha tego ciemnowłosego chudego bruneta, nawet jeśli on nie kochał jej. Może przez chwilę ona naprawdę była dla niego ważna i może przez chwilę on naprawdę nie widział świata poza nią, ale to już minęło, dawno temu przestała się liczyć.
I nagle, podczas pewnej bezgwiezdnej nocy, usłyszała pukanie. Pukanie do jej drzwi, pukanie do jej serca. Ostrożnie odłożyła metalowy garnek na gazowy palnik, który chwilę potem zgasł i ruszyła na korytarz. Zawsze, gdy nie mogła zasnąć, parzyła sobie miętę, ale nawet ona już nie pomagała. Lillian, stawiając niewielkie kroki i oddychając cicho, spojrzała przez wizjer.
Stał tam. Ezra, Ezra Koenig. W całej okazałości.
Z lekko rozczochranymi kruczoczarnymi włosami, niepewnym spojrzeniem zza ciemnych oprawek, nieśmiałym uśmiechem i rumieńcem na policzkach. Jego szalik w paski, który niedbale spoczywał na jego szyi, ukazywał, w jakim pośpiechu się ubierał. Guziki od kurtki były nierówno zapięte, a on sam wydawał się w szoku. W dłoni trzymał coś, jakiś zeszyt, notatnik, ale w tak słabym świetle ciężko było określić, co to dokładnie było.
– Lilly? – szepnął Ezra, gdy dziewczyna delikatnie otworzyła drzwi. Tak bardzo miała ochotę go pocałować czy choćby przytulić, ale tak cholernie wiedziała, że nie może.
– Czego ode mnie chcesz? – mruknęła, starając się przybrać tak obojętny ton, na jaki tylko było ją stać.
– Dlaczego się wyprowadziłaś? – zapytał z rozpaczą w oczach, a jego dłonie trzęsły się niesamowicie. Jak jej, gdy pierwszy raz go zobaczyła.
– Minął tydzień od tamtego momentu, a ty zjawiasz się dopiero teraz...
– Zasiedziałem się w pracowni – przerwał jej gwałtownie.
– Tak jak zawsze – wzruszyła ramionami. – Od roku siedzisz tylko tam, nie zwracając uwagi na to, że masz też inne życie, rodzinę, przyjaciół, mnie... – Zagryzła wargi, aby nie wybuchnąć płaczem.
– Chodzi o to, tak? Odeszłaś, bo siedzę i maluję? – Spojrzał na nią z taką pogardą, że Lillian aż na chwilę zakręciło się w głowie od jej nadmiaru.
– Nie. Tak. Nie wiem. – Wzięła głęboki oddech. – Powiedz mi, kiedy ostatni raz normalnie rozmawialiśmy, spędzaliśmy razem czas czy nawet kiedy ostatni raz się kochaliśmy?
– Ja... – zająknął się Ezra. – Nie pamiętam.
– Właśnie – warknęła Flowers. – Ja też.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam...
Lillian spojrzała na niego, stojącego tam, takiego zagubionego i przerażonego. Wybaczyła mu już w chwili, gdy go zobaczyła, ale wiedziała, że dla jego dobra i nawet swojego, nie może wrócić. Po prostu nie może. Niektóre rzeczy muszą się skończyć, a my musimy się z tym pogodzić i pójść naprzód. Przed każdym z nich stały nowe życiowe ścieżki i mogli nimi podążyć tylko wtedy, kiedy zostawią siebie. Lillian wiedziała, że aby Ezra był szczęśliwy, musi zniknąć z jego drogi. Ona nie była tą dziewczyną, na którą on zasługiwał, bo zasługiwał na coś o wiele lepszego.
Flowers wzięła głęboki wdech, a następnie, gdy poczuła, że łzy napływają jej do oczu, po prostu pchnęła drzwi do przodu, ale Koenig na czas postawił swoją stopę tak, że uniemożliwił Lillian ich zamknięcie.
– Tak chcesz to skończyć? – szepnął, patrząc prosto w jej oczy, podczas gdy ona uciekała spojrzeniem gdzieś za niego. – Liczysz na to, że powiem ci, że cię nie kocham, prawda?
Ezra zawsze potrafił czytać w myślach Lillian. Zawsze.
– Tak, na to właśnie liczę. Na prawdę, na prawdę z twoich ust – odparła szeptem.
– Nie kocham cię, Lillian Anne Flowers – wycedził przez zęby, ale ona bardzo dobrze wiedziała, że to kłamstwo. Piękne kłamstwo, przez które łatwiej byłoby jej go zostawić.
– Ja też cię nie kocham, Ezro Koenigu – oznajmiła spokojnym tonem, unikając jego spojrzenia.
Nastąpiła chwila kompletnej ciszy, bo żadne z nich nie umiało powiedzieć więcej. Za dużo kłamstw, za dużo bólu, za dużo straconych dni. Lillian ogromnie chciała go pocałować, ostatni raz poczuć jego usta na swoich, jego aksamitną skórę pod jej palcami, ale nie mogła, bo wtedy zakochałaby się w nim na powrót, jeszcze bardziej niż zakochana była teraz. Ezra spojrzał na nią, ostatni raz, tak, jakby chciał zapisać w swojej głowie, jak najwięcej szczegółów składających się na nią i które potem będzie odtwarzał w samotności, płacząc z bezsilności.
Ich spojrzenia spotkały się po raz ostatni.
Potem Koenig zbiegł po schodach, całkowicie zapominając o tym, że w dłoniach trzyma flowersowski dziennik, który miał oddać. Wyszedł na zewnątrz, gdzie uderzyło go chłodne, styczniowe powietrze. Jego oczy błyszczały od łez, a on sam zadawał sobie pytanie. Gdzie popełniłem błąd w kochaniu cię całym sercem, moja droga Lillian? I wiedział, że nigdy nie znajdzie na nie odpowiedzi.
Wiedział, że jeszcze nie raz wróci do tego budynku i jeszcze nie raz będzie błagał na kolanach o to, aby do niego wróciła, aby znów była jego i tylko jego. W tamtej chwili postanowił, że każdego cholernego dnia będzie o nią walczył, a potem... a potem usłyszał huk. Potężny odgłos eksplozji. Odwrócił się i zobaczył ogień, który trawił cały blok, z którego przed chwilą wyszedł. Może minęło kilka sekund, a może kilka minut, dla niego jednak była to wieczność, wieczność, zanim zdał sobie sprawę, że w tym piekielnym ogniu stracił kogoś, kogo kochał nieskończoną miłością. Rzucił się biegiem w stronę budynku, ale tam już uzbierało się mnóstwo ludzi, którzy powstrzymali go przed wejściem do piekła. Wszyscy byli świadomi tego, że nikt nie przeżył. Ezra tylko stał nieruchomo ze wzrokiem utkwionym w okno mieszkania, które należało do Lillian. Po jego policzkach płynęły łzy, których nawet nie zauważył. Po prostu stał tam i płakał, bo utracił sens swojego życia. I owszem, przez długi czas miał nadzieję, że Flowers przeżyła, ale strażacy, którzy dotarli na miejsce chwilę później, dali jasno do zrozumienia, że pomruki ludzi, iż nie było szans na przeżycie takiego wybuchu, są prawdziwe.
Ezra już nigdy więcej nie był tym samym człowiekiem. Stał się poważnym, dziwnym mężczyzną ze smutnymi oczami, które na siłę szukały we wszystkich jej. Jego miłości. Jego Lillian Anne Flowers. Jedyne, co mu po niej zostało to kilka rzeczy, jego obrazy, jej drobiazgi i coś najważniejszego – jej dziennik, który czytał każdego wieczoru przed snem. Nie mówił mu nic nowego, znał jej myśli, ale kochał zagłębiać się w słowach, których używała, pisząc o nim, o swoim życiu i o innych rzeczach. Znał każdą linijkę na pamięć. Gdyby ktoś go o to poprosił, to potrafiłby z miejsca wyrecytować każdy wpis, jednak nie przestawał ich czytać, bo bał się, że zapomni. Był na siebie wściekły, często oskarżał się o to, że to wszystko jest jego winą, że gdyby w tamte dni docenił to, że ona jest obok niego, nigdy by to tego nie doszło. Przez wyrzuty sumienia nie mógł spać w nocy, wiedział, że to on doprowadził do jej destrukcji i wiedział też, że nigdy sobie tego nie wybaczy. To on był powodem, dla którego ona się poświęciła, bo tak bardzo go kochała, a teraz zniknęła, a on czuł się zagubiony wewnątrz, bo stracił swoje światło przewodnie.
Często odwiedzał ją na cmentarzu, ale jeszcze częściej wkurzał się na to, że nie może z nią rozmawiać, że mówi tylko do zimnej płyty nagrobkowej. Tak bardzo pragnął na nowo czuć ją obok siebie, usłyszeć jej śmiech, zobaczyć jej łzy, dotknąć jej policzka i ucałować jej zmarznięte wargi. Spojrzeć na nią i wprawić ją w zakłopotanie, złapać ją za rękę i uciec na koniec świata. Tak bardzo tego pragnął i tak bardzo wiedział, że to tylko marzenia, a jednak czekał, czekał na cud. Czekał na nią, na to, że znów się pojawi i wtedy już będą razem na zawsze. Wszyscy twierdzili, że oszalał i potrzebuje pomocy, ale on wiedział, że nic nie uleczy jego skrzywdzonej duszy. Nic, poza nią. Z dnia na dzień coraz bardziej zamykał się w sobie i czekał, cierpliwie czekał, bo nic innego mu nie pozostało. Ona nauczyła go cholernej cierpliwości i teraz właśnie to wykorzystywał.
Będę na ciebie czekać, Lillian Anne Flowers, szeptał czasami, spoglądając w bezchmurne niebo.
Będę czekać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro