Rozdział 4
Słyszałam pikające urządzenia. Próbowałam otworzyć oczy, ale moje powieki były za ciężkie. W końcu udało mi się osiągnąć cel. Byłam w jasnym pomieszczeniu, wokół mnie siedzieli członkowie mojej rodziny i Leo.
-Gdzie Revia?- wychrypiałam.
-Kochanie obudziłaś się- powiedziała ciocia Karen.
Charlie i Leo poszli po lekarza.
-Gdzie Revia ?- zapytałam ponownie.
Mama zaczęła płakać. Oznaczało to, że stało się coś naprawdę złego.
-Cami, nie denr...- zaczęła.
-Nie ! Powiedz, gdzie jest Revia- teraz to ja płakałam.
-Ona... ona nie żyje- wydukała i wyszła.
Zatkało mnie. Nie mogłam w to uwierzyć. Nie! To nie może być prawda. Nie docierało do mnie to, co usłyszałam. Ona musi żyć!
-Cami...- tato chciał mnie pocieszyć.
-Nie! Wyjdźcie stąd, chcę być sama!- wrzasnęłam.
Zostałam sama w szpitalnej sali. Płakałam. Boże, co ja mówię, ja rozpaczałam i krzyczałam. Mój koń, moja przyjaciółka nie żyje. Po 30 minutach do sali wszedł doktor. Dostałam środki uspokajające. Dowiedziałam się, że złamałam obie nogi, miałam pęknięte żebro i wstrząs mózgu, a poruszać mogłam się tylko na wózku. Po wyjściu doktora pojawił się Charlie.
-Hej młoda, nie martw się, wszystko będzie dobrze- powiedział, próbując mnie pocieszyć.
-Jak możesz tak mówić, do cholery?! Revia nie żyje, nic nie będzie dobrze!- wysyczałam.
-Przepraszam- westchnął.
-Co jej się stało?- zapytałam.
- Złamała obie przednie nogi. Weterynarz uznał, że operacja nie ma sensu. I tylko przedłużyłaby jej cierpienie- powiedział.
Nie byłam w stanie nic powiedzieć. Gdybym zrezygnowała... To wszystko moja wina...
Dziękuję za przeczytanie <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro