57.
Minął tydzień od mojej...
Minęło siedem dni, odkąd Ayden wyłowił mnie z oceanu. Siedem długich dni, odkąd lekarze uratowali mi życie. Podobno przez dwie godziny walczyli o to, żeby moje serce znowu zaczęło bić.
Siedem dni temu Ayden Prescott wyznał mi miłość.
I choć jego wyznanie sprawia, iż moje serce topnieje, ja nie umiem się z tego na sto procent cieszyć. Usłyszeć te dwa słowa od tego jednego człowieka było czymś, czego pragnęłam od tak dawna. Marzyłam o tym, żeby Ay wreszcie odwzajemnił moją miłość. I kiedy to wreszcie się dzieje, ja jestem takim wrakiem człowieka, że nie potrafię otulić się tym uczuciem. Nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu. I chyba stało się to, czego tak bardzo się bałam. Stałam się naprawdę martwa w środku. Wcześniej, choć ból był nie do zniesienia, miewałam momenty, kiedy czułam się naprawdę szczęśliwa. Bywały dni dni, kiedy można było usłyszeć mój głośny śmiech, a ja czułam się na tyle stabilnie, że potrafiłam czerpać szczerą, nieudawaną radość z chwili. Teraz nie czuję nic. A co jest jeszcze gorsze? To, że ani trochę mnie to nie obchodzi...
Siedzę na łóżku szpitalnym i czekam na wypis. W ciągu ostatnich dni zrobiono mi cały szereg badań. Tomografia nie wykazała żadnych zmian w mózgu, z moim sercem też jest wszystko w porządku. Ogólnie mówiąc fizycznie jestem zdrowa jak ryba. Zdrowie psychiczne natomiast, to już całkiem inny temat. I to właśnie nim postanowiła zająć się moja matka, a ja, nie chcąc przysparzać im więcej zmartwień, zgodziłam się na wszystko.
— Hej. — Ciemnooki podchodzi do łóżka, wyrywając mnie z zamyślenia. Chwyta moją brodę, zmuszając mnie tym samym, bym na niego spojrzała. — Mała, uśmiechnij się. No dalej, jeden uśmiech. Specjalnie dla mnie.
Patrzę prosto w te czarne oczy, z których w tej chwili bije troska i zmuszam swoje usta do rozciągnięcia w słaby uśmiech.
— Jakoś nie do końca jest mi do śmiechu — mówię.
Zamykają mnie u czubków. Czy może być gorzej? Czy nie byłoby lepiej, gdyby to moje pieprzone serce jednak nie podjęło pracy?
I właśnie dlatego zamykają cię do czubków, Luna... - Odzywa się cichy głos w mojej głowie, a ja mimowolnie przewracam oczami, na co brunet marszczy brwi.
— Prowadzisz właśnie wewnętrzny dialog sama ze sobą, prawda? — śmieje się. — Słyszałaś swoją mamę? Jeśli nie chcesz, nie musisz tego robić.
Parskam.
— Słyszałam. Niby powiedziała, że jeśli nie chcę, nie muszę jechać do tego szpitala, jednak jej mowa ciała i to, co mówiła między wierszami sugerowały, że jednak wolałaby, żebym nie rezygnowała z przyjęcia na oddział. Dlatego zrobię to. Nie mam pojęcia, czy w czymkolwiek mi to pomoże, ale nie chcę, by jeszcze bardziej martwili się o mnie z tatą. Już i tak wystarczająco się przeze mnie nacierpieli — wyrzucam z siebie.
Ayden łapie moją dłoń i pociąga ku sobie. Wstaję, a on łapie moje policzki w obie dłonie i przykłada swoje czoło do mojego.
— Nie wycierpieli się przez ciebie — mówi. — Cierpią, bo ktoś wyrządził ci krzywdę. Cierpią, bo ty cierpisz. Umierali ze strachu, że cię stracą. Przeszłaś piekło, Lu. A twoja mama chce ci pomóc. Wszyscy widzimy, że nie jest z tobą najlepiej. Potrzebujesz pomocy specjalisty. Mogłabyś odbyć terapię w domu, ale twoi rodzice boją się, że znowu spróbujesz zrobić sobie krzywdę. Mnie samego to przeraża. Nie możemy cię stracić, Lu. Ja nie mogę cię stracić — dodaje z naciskiem.
Przymykam oczy, bo nie jestem w stanie spoglądać w jego ciemne tęczówki, kiedy patrzy na mnie w taki sposób. Nie mam wątpliwości, że Ayden mnie kocha. Nie mam już żadnych wątpliwości, że mu zależy i że jego uczucia i zamiary wobec mnie są całkowicie szczere. Dlatego z jednej strony jest mi cholernie wstyd za to, co zrobiłam. Z drugiej natomiast mam momenty, że żałuję, iż mi się nie udało. Ja chciałam tylko, żeby wreszcie przestało boleć. Chciałam wreszcie zaznać spokoju. I częściowo się udało, bo teraz nie czuję już nic. Z tym, że życie, które odzyskałam nie jest życiem. To tylko jego marna imitacja. Ja zwyczajnie wegetuję.
— Spokojnie — szepczę. — Nie podejmę kolejnej próby... W noc po tym, jak wyciągnąłeś mnie z wody, przyśnił mi się dziadek. Powiedział, że skoro dwukrotnie wywinęłam się śmierci, a byłam już jedną nogą na tamtym świecie, to moim przeznaczeniem jest żyć. Więc skoro tam mnie nie chcą, nie będę się pchać na siłę — próbuję zażartować, ale Aydenowi wyraźnie nie jest do śmiechu. Nic nie odpowiada. Po prostu zamyka mnie w szczelnym uścisku, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi.
Słyszę, jak zaciąga się mocno moim zapachem, po czym odgarnia mi włosy i składa delikatny pocałunek na kawałku nagiej skóry tuż przy obojczyku. Każdy jego gest zdaje się wyrażać obawę, że może mnie stracić, a jednocześnie wdzięczność, że jestem tutaj. Stoję przed nim, cała i zdrowa. Żywa.
A ja mam ochotę gorzko zapłakać, ale nie potrafię. Nie mam już łez. Chyba wylałam już wszystkie. Tak samo jak nie mam już uczuć. Bo jestem zupełnie odrętwiała w środku. Bo choć lekarze przywrócili moje ciało do życia, to dusza pozostała martwa.
***
Żegnam się z Aydenem długim pocałunkiem i wychodzę z samochodu. Z całą resztą pożegnałam się jeszcze pod szpitalem. Mama odprowadza mnie pod samo wejścia na oddział, przed którym czeka już na mnie pielęgniarka.
— Wiesz, że to dla twojego dobra, prawda? — pyta mama, na co kiwam głową. — Są tutaj najlepsi specjaliści. Mają fenomenalne programy terapii, zarówno tych indywidualnych jak i grupowych. Będziesz w cudownych rękach.
— Ilu pracujących tutaj lekarzy znam? — Wymuszam uśmiech.
Kiedy byłam małą dziewczynką, mama często organizowała u siebie spotkania z kolegami po fachu. Wymieniali się na nich doświadczeniami, omawiali przeróżne przypadki, dyskutowali nad najnowszymi badaniami w dziedzinie zdrowia psychicznego. Do większości z tych ludzi mówiłam ciociu albo wujku. Niezręcznie będzie mi spotkać kogokolwiek z nich, będąc już nie córką ich koleżanki, a pacjentką po próbie...
— Jednego. Ale nie musisz czuć się zawstydzona. Pewnie nawet nie poznasz, że to właśnie on. Córciu, ja naprawdę chcę dla ciebie jak najlepiej. Tu nie chodzi tylko o to, że próbowałaś się zabić. Masz traumy, prawdopodobnie cierpisz na PTSD. I jesteś uzależniona...
Sztywnieję.
— Co? — wykrztuszam, spoglądając głupio na rodzicielkę.
— Jesteś uzależniona od Diazepamu. I zanim zaczniesz zaprzeczać, wiem, że tabletki, które brałaś kilka miesięcy temu już dawno ci się skończyły, a ty nie prosiłaś o receptę na kolejne opakowanie. Na początku myślałam, że zwyczajnie już ich nie potrzebujesz. Byłaś przecież takim wrogiem leków... Uważałaś, że cię otumaniają. Jednak kilka tygodni temu zauważyłam zmianę w twoim zachowaniu, a później znalazłam puste opakowanie Diazepamie w koszu i już wiedziałam, że muszę uważniej ci się przyjrzeć. W dzień, w którym trafiłaś do szpitala sprawdziłam system. Na mojego pacjenta została wystawiona recepta, której na pewno nie wystawiłam...
— Mamo, ja...
— Nie tłumacz się, nie musisz. Rozumiem twoje pobudki. Wiem, że potrzebowałaś czegoś silnego, żeby jakoś funkcjonować i mam nadzieję, że zrozumiesz, iż nie możesz dłużej brać ani Diazepamu, ani żadnych innych benzodiazepin. Nie jestem twoim lekarzem, więc nie ja ustalę ci plan leczenia i terapii, ale pozwoliłam sobie na rozmowę z doktorem Sullivanem. Pierwsze dwa tygodnie będą najgorsze. Będziesz czuła się okropnie, ale to minie. Wiem, że jesteś teraz przerażona, ale obiecuję, że wszystko się ułoży. Musisz tylko przez to przejść. Jesteś silna. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką znam. I przetrwasz to. Wyjście z uzależnienia od prochów jest ciężkie. Będziesz krzyczeć, płakać i cierpieć. Cholernie cierpieć, ale przetrwasz to i odzyskasz własne życie. Obiecuję.
Stoję przed matką, całkowicie zdębiała. Nie wiem, co powiedzieć ani jak zareagować, więc po prostu się na nią gapię. Pierwsza myśl, jaka uderza mnie tuż po tym, gdy docierają do mnie jej słowa, to dlaczego ja się na to zgodziłam? A druga... jak ja sobie poradzę bez tabletek? Ukryłam je głęboko na dnie torby, ale po wykładzie Laury już wiem, że ich tam nie znajdę.
Odchrząkuję, przestępując z nogi na nogę i usiłuję powstrzymać cisnące mi się na usta przekleństwa. Jeśli mój skok do oceanu nie doprowadził mnie do grobu, to pobyt tutaj na pewno to zrobi.
— Dziękuję, że mnie wspierasz i za wiarę w to, że sobie poradzę — odzywam się po dłuższej chwili.
Nie wiem, co innego miałabym powiedzieć. Chcę oszczędzić mamie kolejnych zmartwień, ale jednocześnie mam ochotę na nią nakrzyczeć, bo pozbawiła mnie możliwości utrzymania się na powierzchni. A utrzymywałam się na niej właśnie dzięki tym pieprzonym tabletkom.
— Ktoś musi w ciebie wierzyć, kiedy ty sama nie wierzysz — odpowiada, a jej głos załamuje się nieco.
Przytula mnie mocno, ale ja nie jestem w stanie odpowiedzieć uściskiem. Wreszcie odrywa się ode mnie i spogląda na moją twarz. Jej zielone oczy, takie same jak moje, lśnią od łez.
— Kocham cię, córeczko — mówi.
Ponownie zmuszam swoje usta do rozciągnięcia się w uśmiechu.
— Ja też — rzucam na odchodne.
W kolejnej chwili niska blondynka bierze moją torbę, kładzie dłoń między moimi łopatkami i delikatnie popycha w stronę ciężkich, dwuskrzydłowych drzwi, prowadzących na oddział. Zanim jednak zamykają się one za mną, zdołam dostrzec, jak mama ukrywa twarz w dłoniach i wybucha płaczem.
***
— Luno, jeśli już się napatrzyłaś na gabinet, chciałbym z tobą zamienić kilka zdań. — Głos siwiejącego mężczyzny ściąga mnie z powrotem na ziemię.
Przenoszę na niego wzrok, choć nie będę ukrywać, że rozglądanie się po pomieszczeniu było dla mnie o wiele ciekawszym zajęciem.
Doktor Matthias Sullivan jest niewiele starszy od mojej mamy. Mocne rysy twarzy i wyraźnie zarysowana szczęka sprawiają, że wygląda surowo, a intensywne spojrzenie granatowych oczu zdaje się przewiercać człowieka na wylot. Pamiętam go. Zawsze czułam przed nim respekt, choć nie bywał u nas często. Nie widziałam go ładnych parę lat. Nie jestem pewna, co czuję w tej chwili i czy cokolwiek czuję. Jedno jednak wiem: nie zamierzam się przed nim otwierać. Nie zamierzam spowiadać się mu ze swojej krzywdy, ani odpowiadać na pytania co teraz czujesz, jak się wtedy czułaś, nazwij swoje emocje, opisz swoje myśli... Przerabiałam to już po wypadku i ani mi się śni przeżywać to kolejny raz. Tym bardziej, że tak długo próbowałam to wyprzeć. Nie będę rozdrapywać strupów.
— Więc zamieńmy. O czym chce pan ze mną rozmawiać? — Unosząc hardo głowę i posyłam mu zniecierpliwione spojrzenie.
Nie zamierzałam być opryskliwa, ale to chyba jest silniejsze ode mnie. Ta sytuacja jest dla mnie trudna i niekomfortowa, więc uruchamiam mechanizmy obronne.
Doktor Matthias spogląda na mnie, usiłując zachować kamienny wyraz twarzy, choć i tak zauważam, jak kącik jego ust drga nieznacznie.
— Czy wiesz, dlaczego tu jesteś? — pyta.
Odchyla się i odchrząkuje, nie spuszczając czujnego spojrzenia z mojej twarzy. Sprawia wrażenie, jakby moja bojowa postawa w ogóle nie robiła na nim wrażenia.
— Jestem tu, bo moja mama bardzo na to nalegała, a ja nie chcę, żeby martwiła się o mnie jeszcze bardziej. Uważa, że jesteście cudotwórcami i mi pomożecie.
Lewa brew mężczyzny wędruje do góry, kiedy w milczeniu analizuje moje słowa.
— Nie o to pytałem, ale myślę, że doskonale o tym wiesz, Luno — stwierdza, poprawiając się na fotelu. W kolejnej chwili spogląda w swoje notatki i coś zapisuje, po czym na powrót unosi na mnie swój wzrok. — W takim razie pozwól, że zapytam wprost. Dlaczego chciałaś się zabić?
Nagle czuję się tak, jakby brakowało mi tchu. Spuszczam głowę i usiłuję wziąć głęboki oddech. W duchu liczę do dziesięciu i kiedy wreszcie udaje mi się nabrać w płuca kilka poszarpanych wdechów, chrząkam i zakładam nogę na nogę, ukrywając między udami moje drżące dłonie. W mojej głowie odzywa się potrzeba wzięcia tabletki, więc zaciskam mocno powieki i z całych sił staram się zdusić to uczucie.
Muszę wziąć tabletkę.
Nie musisz.
Potrzebuję jej.
Nie potrzebujesz!
— Nie wiem — odzywam się słabo, potrząsając głową.
Wyciągam dłonie spomiędzy ud i na przemian rozprostowuję i zaciskam palce. Próbuję w duchu jakoś się uspokoić, ale nie jestem w stanie spowolnić bicia serca, którego coraz szybsze uderzenia dudnią mi w skroni.
— Nie wiesz, czy zwyczajnie nie jesteś w stanie tego nazwać? — pyta, ale nie uzyskuje odpowiedzi.
Milczę, wpatrując się uparcie we własne dłonie. Usiłuję skupić się na skubaniu skórek, ale wychodzi mi to raczej marnie. Mój Boże, jestem tu dopiero godzinę, a już czuję się przyparta do muru. Odnoszę wrażenie, że mężczyzna siedzący na przeciwko, czyta ze mnie, jak z otwartej księgi. Tak, jakby doskonale wiedział, co dzieje się w mojej głowie.
— Rozmawiał pan z moją mamą, prawda? — wypalam, wreszcie krzyżując z nim spojrzenie.
— Owszem. — Kiwa głową. — Powiedziała mi to, co powinienem wiedzieć, żeby ci pomóc. Wiem, że ciężko będzie ci zacząć współpracować. Jesteś bardzo zamknięta. Zbudowałaś wokół siebie mur, za którym czujesz się bezpiecznie. Jesteś w fazie wyparcia, Luno. Moim zadaniem będzie pomóc ci ten mur rozbić. Musisz zmierzyć się z tym, co cię spotkało, przepracować traumę...
— A co, jeśli ja nie chcę się z tym mierzyć? — przerywam mu gwałtownie, czując nagły przypływ złości.
— Cierpisz na PTSD. Dwa lata temu miałaś wypadek, w którym zginęły dwie bliskie ci osoby. Od twojej mamy wiem, że rozpoczęłaś terapię zaraz po tym, jak doszłaś do siebie, ale zrezygnowałaś z niej po kilku tygodniach. Wiesz, co to oznacza? Że twój zespół stresu pourazowego nie został wyleczony. Przez ostatnie miesiące wiele przeszłaś i twoje objawy zaczęły się nasilać, a traumy nawarstwiać. Luno, cierpisz na przewlekłą postać PTSD i depresję. I możesz od tego uciekać, ale faktem jest, że usiłowałaś odebrać sobie życie. Tak wysoko rozwinięte zaburzenia lękowe, jakie wystąpiły u ciebie, nie są czymś, z czym będziesz w stanie wygrać sama. Twoje nierozwiązane traumy są sytuacją permanentnego zagrożenia życia.
— Nie widzę sensu dalszej rozmowy, skoro pan już i tak wszystko o mnie wie — stwierdzam z przekąsem.
Wciąż patrzę mu w oczy, bo nie chcę, by miał satysfakcję z tego, że z taką łatwością przychodzi mu rozkładanie mojej psychiki na czynniki pierwsze, ale kiedy wpatruje się we mnie tym nieustępliwym wzrokiem, zaczynam tracić rezon. I po raz pierwszy odkąd obudziłam się w szpitalu, coś czuję. Narasta we mnie irytacja, a razem z nią pojawia się przerażenie. Boję się tego, że doktor Sullivan obudzi we mnie emocje, których nie chciałam odczuwać już nigdy więcej. Podskórnie przeczuwam, że coś nadchodzi. Mam przed sobą człowieka, który doskonale wie, co robi. Żadne z jego działań nie są przypadkowe, a ja mam poczucie, że nie jestem dla niego jedynie jedną z wielu pacjentek. Mam wrażenie, że dla niego każdy człowiek, który siada na fotelu w jego gabinecie, jest tak samo ważny. Każde jego słowo, gest i spojrzenie zdają się mówić: pomogę ci, przejdziemy przez to razem. A ja, głupia, gdzieś głęboko w moim umyśle zaczynam słyszeć cichy głosik, który szepcze: zaufaj mu, to właśnie on jest tą osobą, dzięki której odzyskasz swoje życie. Jednak czy ja rzeczywiście jestem w stanie zburzyć mur? Czy wydobędę z siebie jeszcze choć minimum siły?
— Wiedzieć, a usłyszeć to od ciebie, to dwie odrębne historie — uśmiecha się ledwie zauważalnie. — Myślę, że dręczy cię poczucie winy, Luno. Obwiniasz się o to, że jako jedyna przeżyłaś wypadek. Uważasz, że na to nie zasłużyłaś. Czujesz się również winna temu, co przydarzyło ci się w ostatnim czasie, prawda?
Znowu nie mogę oddychać. Chwytam za krawędź bluzy tuż przy szyi i odchylam materiał od skóry, ponieważ odnoszę wrażenie, że ściska mnie tak mocno, iż zaraz się uduszę.
Nie, ten stary, siwiejący idiota wcale nie ma racji.
— Czy możemy... Czy — jąkam się, biorą coraz szybsze wdechy. — Czy możemy już skończyć na dzisiaj? — udaje mi się wreszcie wykrztusić.
W oczach Mathhiasa błyska coś na kształt satysfakcji i podejrzewam, że w duchu właśnie zbił sam ze sobą mentalną piątkę, bo uważa, iż trafił w sedno. I być może właśnie tak było, ale ja nie mam już dłużej ochoty prowadzić tej rozmowy. To dla mnie zbyt wiele.
Potrzebuję tabletki...
— Oczywiście. Możesz iść. Na korytarzu czeka na ciebie pielęgniarka Bethanny. Zaprowadzi cię na twoją salę i wszystko objaśni. Z reguły pacjenci po próbie trafiają u nas na ścisłą, ale nie sądzę, by była potrzeba zamykać tam ciebie. Będziesz na zwykłej obserwacji. I proszę, nie zmarnuj kredytu zaufania, jakim obdarzyłem cię w tej kwestii. Dzisiaj masz czas, żeby się zaaklimatyzować. Jutro przedstawię ci cały plan leczenia . Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, pielęgniarki są w dyżurce, którą również pokaże ci Bethanny. To już wszystko, widzimy się jutro.
Wstaję, nie poświęcając mu już ani jednego spojrzenia i wychodzę na korytarz. I rzeczywiście tak, jak powiedział, czeka na mnie niska, pulchna brunetka, która uśmiecha się życzliwie, gdy tylko pojawiam się w zasięgu jej wzroku. Coś w spojrzeniu jej orzechowych oczu powoduje, że odwzajemniam uśmiech. Bije od niej jakaś taka przyjemna aura, której nie potrafię zidentyfikować.
Kobieta prowadzi mnie wzdłuż korytarza prosto do gabinetu zabiegowego. Staram się ignorować ciekawskie spojrzenia nastolatków, rozproszonych po całym oddziale. W drodze do zabiegówki mijamy coś, co chyba jest świetlicą. Niemal od razu, gdy osoby siedzące tam mnie dostrzegają, odrywają się od swoich zajęć i zaczynają szeptać. I trudno się dziwić. W końcu jestem tu nowa. Pewnie są ciekawi kim jestem, na co choruję i dlaczego trafiłam na ten oddział dla czubków.
Kiedy tylko drzwi zamykają się za mną, inna pielęgniarka każe mi się rozebrać, żeby sprawdzić, czy nie mam przy sobie schowanych żadnych niebezpiecznych przedmiotów. Doskonale znam te procedury. Mam matkę psychiatrę, która trzyma w domu całe półki z książkami z dziedziny psychiatrii. Zbyt wiele się o tym nasłuchałam i naczytałam. Nie sądziłam jednak, że kiedykolwiek ta wiedze mi się przyda.
Na oko pięćdziesięcioletnia blondynka przeprowadza ze mną wywiad, po czym daje mi do podpisania regulamin. Kolejnych dwadzieścia minut później jestem już w swojej sali. Dwa łóżka, dwie szafki nocne, szafa i jakieś krzesło. Ściany są pomalowane na jasno zielony kolor. Nic specjalnego. Nie podoba mi się jedynie fakt, że moją salę, a dwie sąsiadujące, oddzielają szyby. Po lewej znajduje się kolejna sala, za to po prawej dyżurka. No tak, personel musi mieć pacjentów ciągle na oku. Prawie jak w zoo...
Sala wygląda tak, jakby nikt w niej aktualnie nie przebywał, a to oznacza, że nie mam współlokatora. Na jednym z łóżek dostrzegam swoją torbę. Jest na w pół otwarta i już wiem, że została poddana rewizji, choć podejrzewam, że mama, która ogarnia procedury, spakowała tylko to, co jest zgodne z regulaminem. Na sto procent wymieniła mi także bieliznę na sportową. Biustonosz z drutami zostałby mi odebrany. Komórkę odzyskam dopiero za tydzień, a to z tego wszystkiego wkurza mnie najmocniej. Zero kontaktu ze światem, zero kontaktu z Aydenem...
Wsuwam torbę pod łóżko, nie zawracając sobie głowy rozpakowywaniem i kładę się na łóżku. Zaciskam mocno powieki, modląc się o sen, który nie nadchodzi...
***
Przez większą część nocy przewracałam się z boku na bok. W mojej głowie ciągle pojawiał się obraz tabletek, który starałam się ignorować, ale im bardziej próbowałam, tym mocniejszą potrzebę zażycia diazepamu czułam. I kiedy wreszcie nad ranem udało mi się zasnąć, obudziłam się po jakiejś godzinie cała mokra od potu z niesamowitym lękiem, który ciążył mi na klatce piersiowej niczym dwutonowy głaz i przyspieszonym, nierównym oddechem.
I kiedy poszłam do dyżurki, żeby poprosić pielęgniarkę o cokolwiek, co pozwoli mi zasnąć, ta odmówiła, tłumacząc, że ordynator zabronił... W karcie przy moim nazwisku zaznaczono, że jakiekolwiek leki podawane mogą mi być tylko wtedy, gdy jest to absolutnie koniecznie. Kobieta widocznie uznała, że skoro przyszłam do niej na dwóch nogach, a nie przyczołgałam się, nie jest to pilne. Na nic zdały się moje tłumaczenia, że nie mogę zasnąć i czuję silny niepokój. Blondynka pozostała nieugięta.
Tak więc siedzę skulona na twardym łóżku i usiłuję wziąć się w garść. Próbuję jakoś przetrwać do rana. Najpierw liczę zacieki na suficie, a zaraz po tym wstaję, żeby policzyć gwiazdy, ale ta czynność również powoli mnie wkurza, więc zaczynam przechadzać się w kółko. Sanitariuszka, siedząca w dyżurce, bacznie mi się przygląda, kiedy tak krążę po pokoju, ale ignoruję jej wzrok, który patrzy na mnie, jak na wariatkę. Ale przecież jestem nią, prawda?
Kiedy nudzi mi się chodzenie w tę i z powrotem, kładę się na łóżku i zaczynam liczyć. I kiedy przekraczam liczbę siedem tysięcy, za okratowanym oknem rozjaśnia się, a moje powieki zaczynają mi ciążyć. Wreszcie nuży mnie upragniony sen.
***
Rano budzi mnie inna pielęgniarka. No tak, poranna zmiana. Wydaje się nie być aż tak miła, jak te, które poznałam wczoraj, ale i tak nie jest źle. Prowadzi mnie na stołówkę, gdzie siadam do śniadania razem z pozostałymi mieszkańcami psychiatryka. W milczeniu zjadam owsiankę. Pacjenci zdają się już nie zwracać na mnie aż takiej uwagi, jak poprzedniego dnia, ale wciąż wyczuwam na sobie zaciekawione spojrzenia kilku osób. Jestem zaskoczona, że nikt nie podchodzi, by się ze mną poznać, ale pasuje mi to. Być może to moja postawa ich odstrasza, albo moje puste spojrzenie. Nie mam pojęcia, ale cieszę się, że nie muszę z nikim rozmawiać.
Po śniadaniu wszyscy udajemy się na salę terapeutyczną, w której zostaję przedstawiona pozostałym. Zapytana, czy chcę powiedzieć kilka słów o sobie, zaprzeczam, kręcąc głową. Nie zostanę tutaj zbyt długo, więc nie widzę potrzeby, by z kimkolwiek się zaznajamiać. A przynajmniej taką mam nadzieję. Później wszyscy się rozchodzą. Część, która jest tutaj na dłużej, idzie na zajęcia lekcyjne, część na terapie. Pozostali zaszywają się w swoich salach, albo na świetlicy, gdzie znajduje się telewizja, gry i cała reszta rzeczy, którymi można się zająć. Ja wracam do swojego pokoju i czekam na kolejne spotkanie z doktorem Sullivanem. Mam nadzieję, że dzisiaj wreszcie dowiem się, jak będzie wyglądał mój plan leczenia i ile czasu będę musiała spędzić na oddziale.
Po południu wreszcie zostaję poproszona do gabinetu psychoterapeuty. Wchodzę do środka i niepewnie zajmuję miejsce w fotelu na przeciwko mężczyzny. Fizycznie czuję się okropnie. Boli mnie głowa, drżę na całym ciele i mam zdecydowanie za szybki puls. Wiem, co to oznacza, ale nie chcę przyjąć tego do świadomości, choć wiem, że z każdą godziną będzie gorzej. Psychicznie ponownie nie czuję chyba nic, ale najprawdopodobniej lada moment pojawią się u mnie silne lęki, bo zbyt gwałtownie odstawiłam diazepam, a moja matka miała rację. Uzależniłam się od niego, choć długo to wypierałam.
Wyparcie. Powinnam mieć tak na drugie, zamiast Lucinda.
— Jak się czujesz? — pyta mnie, a ja natychmiast otrząsam się z natrętnych myśli i spoglądam mu w oczy.
— Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że jak gówno — nie owijam w bawełnę.
Twarz mężczyzny pozostaje niewzruszona, gdy słyszy moją odpowiedź.
— Zgłoszono mi, że w nocy prosiłaś o tabletki na sen — mówi, rzucając okiem na notatki.
— Nie mogłam spać, a pielęgniarka powiedziała, że zabronił pan cokolwiek mi dawać — odpowiadam, nie potrafiąc ukryć wyrzutu.
— Uzależniłaś się od benzodiazepin, Luno. Twój organizm musi się oczyścić, zanim zdecyduję się włączyć jakiekolwiek inne leki. Rozumiem, że jest ci ciężko. Zespół odstawienia jest trudny, ale pierwsze czterdzieści osiem godzin jest zawsze najgorsze, później będzie lepiej. Po konsultacji z twoją mamą i terapeutką, z którą miałaś sesje oraz po naszej wczorajszej rozmowie ustaliłem ci wstępny plan pobytu na oddziale. Spędzisz tutaj na pewno sześć tygodni, być może nieco dłużej, to będzie zależeć od postępów i twojego stanu psychicznego. W związku z tym twoi rodzice opłacili ci zajęcia indywidualne, żebyś nie miała zaległości w szkole. Kończysz liceum, to intensywny czas, dlatego odbywanie zajęć na oddziale to idealne rozwiązanie. Pewnie już zdążyłaś się zorientować, że część pacjentów również uczęszcza na lekcje właśnie tutaj.
Kiwam głową na znak, że owszem, zauważyłam to. Jestem nieco przerażona każdym, wypływającym z jego ust zdaniem, ale staram się mu tego nie pokazać. Sześć tygodni? Nieco dłużej? Zespół odstawienia? Boże, mam wrażenie, że wdepnęłam w jeszcze większe gówno, odkąd tutaj trafiłam...
— Terapię indywidualną będę prowadził ja. Wstępnie ustaliłem osiemnaście sesji, trzy razy w tygodniu po sześćdziesiąt minut. Dostaniesz oczywiście cały plan tygodnia. Po śniadaniu będziesz uczęszczać na lekcje, później obiad i terapia zajęciowa. Pod koniec dnia czas wolny. Kilka razy w tygodniu odbywają się również terapie grupowe, które w twoim przypadku mogłyby przynieść efekty...
— Są obowiązkowe? — pytam, przerywając mu wypowiedź.
Doktor Sullivan ściąga z nosa okulary i przez moment przygląda mi się w całkowitym skupieniu. W kolejnej chwili kącik jego ust unosi się, a on parska krótkim śmiechem.
— Nie, Luno. Nie są — odpowiada. — Jednak mimo wszystko uważam, że powinnaś wziąć w nich udział. Mogłabyś poznać osoby, które są już w fazie końcowej leczenia PTSD. Do niczego cię nie zmuszam, jedynie zachęcam.
— Terapia grupowa nie jest dla mnie — stwierdzam pewnie.
— Skąd ta pewność, skoro nigdy na żadnej nie byłaś? — Unosi brwi, rzucając mi spojrzenie pełne sceptycyzmu.
Wzruszam ramionami.
— Nigdy nie lubiłam się uzewnętrzniać. Nienawidziłam tego momentu, kiedy doktor Morgan, tuż po wypadku, zadawała mi pytania. Konstruowała je w taki sposób, że uderzały w najczulsze punkty, jednocześnie nigdy nie robiła tego wprost. Budziła we mnie te emocje i uczucia, których już nigdy nie chciałam czuć. To było dla mnie trudne i niesamowicie bolesne.
— Właśnie się uzewnętrzniłaś — zauważa, uśmiechając się ledwie zauważalnie. — Rozmowy z doktor Morgan były dla ciebie bolesne, ponieważ nie rozpracowałaś traumy. W wypadku zginęli twój dziadek i kuzyn, prawda? — pyta, a ja kiwam głową, czując jednocześnie, jak w moim gardle pojawia się gula. — Straciłaś wtedy nie tylko dwie bliskie ci osoby, ale również sprawność. Miałaś plany i marzenia, które wypadek ci odebrał. A ty, oprócz bólu fizycznego i poczucia straty, czułaś się także niesamowicie obciążona psychicznie. Wróciłaś do domu, jednak część ciebie została w dole tego urwiska. Czułaś się winna i prawdopodobnie wciąż tak się czujesz, ponieważ przeżyłaś, a im się nie udało. Poczucie winy wyniszcza cię kawałek po kawałku, bo to właśnie ty, jako jedyna, wróciłaś do domu żywa.
Wstrzymuję oddech, wpatrując się w człowieka, który z taką łatwością i tak trafnie nazywa to, co czuję. Tak, jakby doskonale wiedział, co dzieje się w mojej głowie, a potrzebne mu jedynie spoglądanie mi w oczy. Wiem, że mama z nim rozmawiała i pewnie opowiedziała mu całą historię ze swojej perspektywy, ułatwiając mu tym samym pracę ze mną, ale mimo wszystko i tak mam wrażenie, że potrafi czytać mi w myślach.
W milczeniu wpatruję się najpierw w jego twarz, a po chwili we własne dłonie, ułożone płasko na udach. Moment później dzieje się coś, co zaskakuje mnie prawie tak mocno, jak wcześniejsze, trafione słowa lekarza. Czuję na policzku coś mokrego, czego nie spodziewałam się już nigdy więcej poczuć. Jedna maleńka, słona łza wydostaje się spod mojej powieki i toczy się powoli w dół policzka.
W ciągu ostatnich tygodni udało mi się zbudować wokół siebie mur, który zabezpieczyłam dodatkowo grubym szkłem, przez które nie byłby w stanie przebić się nawet pocisk. A ten jeden człowiek swoją krótką wypowiedzią sprawił, że na szkle pojawiła się rysa.
— Twój mózg znajduje się w fazie wyparcia, Luno. Wypierasz wszystkie te traumatyczne wydarzenia, które cię spotkały w ciągu ostatnich dwóch lat. Jednak one wciąż istnieją. Zakopałaś je głęboko w nieświadomości i jeśli teraz nie podejmiesz próby przepracowania ich, nie ruszysz na przód. Powinnaś pozwolić sobie, by to wszystko do ciebie dotarło. Dopuść do głosu negatywne emocje. Nazwij je, poczuj i przeżyj tak wiele razy, jak będzie to konieczne, byś w końcu, pewnego dnia, mogła z pełną świadomością przyznać, że już ich nie czujesz. Musisz to przepracować, by znowu zacząć żyć. Musisz zrozumieć, że nie ponosisz winy za to, co ci się przydarzyło. Nie jesteś odpowiedzialna za to, że w wypadku zginęły bliskie ci osoby. Tak samo jak nie jesteś odpowiedzialna za krzywdę jaką wyrządził ci twój były partner.
Kolejna łza wydostaje się na powierzchnię, więc zaciskam powieki najmocniej, jak tylko potrafię, by powstrzymać następne. Mięsień w mojej klatce tłucze się tak bardzo, iż mam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Kręci mi się w głowie i chyba mam mdłości.
— Gdybym mu nie zaufała... — szepczę tak cicho, że nie jestem pewna, czy doktor Sullivan mnie usłyszał.
— To błędne rozumowanie. Nie powinnaś przywiązywać się do myśli ukierunkowanych na narrację "a co, gdyby". Kluczem do zmiany twojego podejścia i rozpoczęcia pracy nad twoimi traumami będzie uświadomienie sobie, że nic z tego, co ci się przytrafiło, nie było twoją winą. Nie miałaś wpływu na to, że samochód, który prowadził twój dziadek, stoczy się z urwiska. Nie miałaś wpływu na to, kto przeżyje, a kto zginie. Tak samo, jak nie ponosisz odpowiedzialności za to, co ci zrobiono. To człowiek, który wyrządził ci krzywdę jest winny, nie ty.
Wstrzymuję oddech, by chwilę później wypuścić go ciężko z płuc.
— Czy możemy już skończyć na dzisiaj? — proszę cicho.
Nie mam siły przywdziać się w swoją zbroję obronną. Nie mam siły być opryskliwa i sarkastyczna. Spoglądam błagalnie w oczy lekarza, a ten kiwa głową na znak, że mogę wyjść. Wstaję więc, na miękkich nogach i niemal po omacku pokonuję drogę do swojej sali. Czuję się słaba. I z przerażeniem odkrywam, że na szkle pojawiło się kilka kolejnych rys.
Mathhiasie Sullivan, niech cię szlag. Ciebie i te twoje terapeutyczne gadki.
Terapeutyczne pierdolenie, ale jakże trafne...
***
W nocy budzi mnie ból. Nie jest to jednak zwyczajny ból głowy, czy coś w tym rodzaju. Piecze mnie całe ciało, milimetr po milimetrze. Im bardziej odzyskuję świadomość, wybudzając się, tym mocniejsze pieczenie odczuwam. Parzy mnie całe ciało, gardło mam wysuszone na wiór, a strach, jaki obezwładnia mnie bez reszty, paraliżuje wszystkie moje mięśnie.
Nagle tracę oddech. Odnoszę wrażenie, że zaraz się uduszę, więc łapię się obiema dłońmi za szyję, usiłując ściągnąć z niej jakiś niewidzialny supeł. Wysuwam się z pościeli, chcąc wstać, by pójść po pomoc, ale nogi odmawiają mi posłuszeństwa i z hukiem upadam na podłogę.
Boli.
Potrzebuję tabletki.
Czuję ból tak silny, jakby ktoś wrzucił mnie do lawy.
Zaczynam się trząś. Emocje bombardują moją głowę i mam wrażenie, że ktoś właśnie rzuca we mnie kamieniami. Rozpacz ponownie rozrywa moje serce, strach odbiera rozum, ból rozcina duszę, a poczucie winy zalewa mnie swoją czernią, porywając w otchłań.
Nie powinnam była przeżyć. Ani wtedy, ani teraz. Nie powinnam żyć, bo jestem tornadem. Cierpią przeze mnie ludzie. Niszczę ich, ranię, jestem ciężarem...
Tak bardzo chciałabym, żeby ktoś mi pomógł.
Tak bardzo chciałabym znowu żyć, ale nie zasłużyłam na to.
Niech mnie ktoś zabije. Chcę umrzeć.
Czuję coś mokrego na policzkach, moment później zdaję sobie sprawę, że tonę we łzach. Wbijam sobie paznokcie w skórę, dławiąc się łzami, by już po chwili złapać za włosy i ciągnąć z całych sił. Ból psychiczny przybiera na sile, tak samo, jak coraz mocniej parzy mnie skóra.
Zabijcie mnie.
Wrzask przecina powietrze, a ja potrzebuję chwili, by zdać sobie sprawę, że to ja krzyczę.
Nagle do sali wpadają pielęgniarki w towarzystwie sanitariuszy. Łapią mnie za ręce, powstrzymując wyrywanie włosów. Walczę, krzycząc raz za razem, że chcę umrzeć, że mają mnie zabić. Moment później zostaję unieruchomiona. Próbuję się miotać, ale trzymają mnie mocno. W kolejnej sekundzie dostrzegam igłę, która właśnie przecina moją skórę. Pokój zaczyna wirować, twarze zgromadzonych rozmazują mi się przed oczami. Zaciskam powieki, kiedy ogarnia mnie błogość, zaraz potem tracę świadomość, zderzając się z czernią.
***
Wariatkowo, dzień siódmy.
Dzisiaj czuję się lepiej niż wczoraj, ale wciąż nie pozwalają mi wrócić na zwykłą salę...
Zapisuję pochyłym pismem, jednak nie mogę się skupić, kiedy sanitariusz siedzi i gapi się na mnie. Mógłby wrócić do rozwiązywania krzyżówek... Niestety, dopóki tu jestem, nie mogę korzystać z długopisu bez kontroli, bo mogłabym sobie zrobić krzywdę... Cóż.
Od mojego nocnego incydentu sprzed pięciu dni jestem na ścisłej. Całkowita kontrola, stała obserwacja. Trzy dni byłam odcięta od świata żywych. Doktor Sullivan twierdzi, że mój epizod, to efekt odstawienia tabletek i pewnie ma rację, bo teraz z każdym dniem naprawdę czuję się lepiej. Diazepam nasilał moje lęki, mieszał mi w głowie i blokował na wielu płaszczyznach. Jednak, nawet mimo iż czuję się lepiej, zbyt wiele razy krzyczałam, że chciałabym umrzeć i byłam w naprawdę złym stanie, by od tak przenieśli mnie na zwykłą.
Wczoraj odwiedzili mnie rodzice. Ordynator pozwolił im na pół godziny. Mama, znając moje podejście do terapii, przyniosła mi dziennik. Powiedziała, żebym przelewała na papier wszystko, co czuję i jeśli nie będę w stanie rozmawiać z terapeutą, zawsze mogę dać mu o tym przeczytać. Tak więc codziennie piszę w swoim dzienniku i ze zdumieniem stwierdzam, że to strzał w dziesiątkę. Przelewanie myśli na papier bywa oczyszczające.
Wzdycham, zamykając notes i oddaję długopis mężczyźnie. Naprawdę nie jestem w stanie pisać, kiedy on ciągle mi się przygląda.
Pielęgniarka odprowadza mnie na salę. Wrzucam dziennik do szuflady i siadam na łóżku. Przez chwilę patrzę, jak kobiety za szybą uwijają się. Zbliża się popołudniowa pora przyjmowania leków, więc szykują porcję dla każdego pacjenta. Opieram głowę o zimną ścianę i przymykam oczy. W mojej głowie pojawia się twarz Aydena, więc uśmiecham się mimowolnie. I kiedy zdaję sobie sprawę z tego, co się wydarzyło, gwałtownie wstaję na równe nogi.
Czy ja się właśnie uśmiechnęłam?
I kiedy to do mnie dociera, uśmiecham się znowu.
O mój Boże, po raz pierwszy od tygodni dostrzegam światełko w tunelu...
***
— Jak się czujesz? — pyta doktor Sullivan standardowo.
— Chyba jest w miarę stabilnie. Częściej czuję się źle, czasem tragicznie. W tej chwili czuję się po prostu stabilnie — odpowiadam szczerze.
Odeszła mnie ochota na przepychanki słowne i bycie uszczypliwą. Potrzebuję jego pomocy, by odzyskać własne życie. Nie wiem, skąd u mnie taka zmiana. Czy to ta rozmowa sprzed kilku dni, czy mój nocny upadek, kiedy pokonana zwijałam się z bólu na posadzce szpitalnej sali. Nie mam pojęcia, ale zdałam sobie sprawę, że nastąpił przełom i choć jest to dla mnie niesamowicie trudne, chcę spróbować.
— Chcesz podjąć tę walkę? — Spogląda mi w oczy, a jego przenikliwe spojrzenie zdaje się przewiercać mnie na wylot. Znowu.
— Tak. — Kiwam głową, głos mi drży.
— Dla kogo? — Zaskakuje mnie tym pytaniem.
— Dla rodziców — odpowiadam po chwili namysłu. — Dla mojego rodzeństwa, dla mojej najlepszej przyjaciółki. Oni ciągle się o mnie martwią, chcę, żeby już nie musieli. I dla Aydena.
Doktor Sullivan przez moment nic nie mówi, przyglądając mi się po prostu.
— A gdzie w tym wszystkim jesteś ty, Luno? Czy gdybyś nie miała tych wszystkich ludzi, nadal chciałabyś walczyć?
— Nie wiem — odpowiadam od razu.
— Pamiętaj, że dopóki zapytana "dla kogo walczysz" nie odpowiesz z pełnym przekonaniem, że dla siebie, dopóki to nie będzie twoja pierwsza myśl, nie wyzdrowiejesz. Naszym celem jest odzyskanie tej normalności, którą miałaś przed wypadkiem i wszystkim tym, co wydarzyło się później. Musisz zdać sobie sprawę, że nie jesteś i nigdy nie byłaś niczemu winna. Że jesteś w stanie przepracować te traumy do tego stopnia, że pozostaną jedynie przykrym, odległym wspomnieniem, które nie będzie miało już takiej mocy, by kłaść się cieniem na twoją teraźniejszość i przyszłość. Musisz uwierzyć, że możesz wyzdrowieć i być szczęśliwa. I przede wszystkim musisz zrobić to dla siebie.
Mathhias milknie, pozwalając, by wypowiedziane przez niego słowa zawisły między nami i nabrały mocy.
Niczego tak nie pragnę, jak tego, by odzyskać własne życie i wreszcie być szczęśliwą. Jednak brakuje mi wiary, że nawet mimo mojej współpracy z terapeutą i szczerych chęci, by odbić się od dna, to nie będzie możliwe. Cholernie ciężko uwierzyć mi w to, że uda mi się przepracować te wszystkie złe wydarzenia na tyle, by stały się jedynie wspomnieniem jednym z wielu. Bo ilekroć myślałam, że już gorzej być nie może, dostawałam od życia kolejnego liścia. Jak mam wierzyć, że i tym razem tak nie będzie?
Jak mam wymazać z pamięci to, co na przestrzeni ostatnich miesięcy zrobił mi Kevin? Zostałam przez niego odarta z godności tak wiele razy...
Biorę głęboki, poszarpany wdech i przymykam oczy. Słyszę dźwięk pękającego szkła, kiedy z moich ust padają pierwsze słowa. Szklana kopuła, którą wzniosłam dodatkowo wokół muru, kruszy się i rozpada, roztrzaskując tuż pod moimi nogami.
— Poznałam go w ośrodku rehabilitacyjnym, do którego jeździłam, by odzyskać sprawność. Był czarujący, miły i bardzo pomocny. Nie miałam pojęcia, że jest psychopatą. Niczego nie zauważyłam... Długo nie łączyło nas nic, poza przyjacielską relacją. Często rozmawialiśmy przez telefon, po jakimś czasie, kiedy byłam już w stanie poruszać się bez kul, zaczęliśmy wychodzić, aż w końcu zostaliśmy parą. Pierwsze dwa miesiące były naprawdę całkiem przyjemne. To nie było zakochanie, ba, to nie była nawet fascynacja, ale lubiłam go. No, i nie będę kłamać. Potrzebowałam kogoś, kto wypełni dziurę, jaką zostawił po sobie Ayden. Tak więc spotykaliśmy się i było fajnie, dopóki nie zaczął powolutku wychodzić z niego potwór. Na początku były to kłótnie o totalne bzdury, później zaczął kontrolować z kim się spotykam, sprawdzać mój telefon, a nawet mówić mi, co mogę założyć, a czego nie. Stawał się coraz bardziej agresywny.
Urywam na moment, biorąc kolejny, głęboki wdech.
— Jeśli to dla ciebie zbyt trudne, możemy przerwać i dokończyć jutro. Pamiętaj, że jeśli nie czujesz się gotowa, nie zmuszaj się do niczego.
— Jest okej. — Potrząsam głową, chcąc jakoś ogarnąć chaotyczne myśli. — Dwudziestego ósmego listopada zrobił mi to po raz pierwszy. — Z moich ust wydobywa się ledwie słyszalny szept. Daję sobie chwilę, by te słowa wybrzmiały, by przecięły moją skórę niczym ostrze. Dopiero moment później jestem w stanie kontynuować. — Mówiłam nie. Wielokrotnie mówiłam nie, ale nie słuchał. W rezultacie dosypał mi czegoś do drinka. Straciłam przytomność... — urywam.
Wstaję, pocierając spocone dłonie o materiał jeansów. Zaczynam przechadzać się po gabinecie, chcąc jakoś zebrać wszystkie myśli w jedną całość, ale idzie mi to raczej marnie.
— Jak się wtedy czułaś?
— Początkowo byłam przerażona, ale strach szybko przerodził się w złość, a ona w obrzydzenie i poczucie, że zostałam odarta z godności. Po tym wydarzeniu długo miałam wrażenie, że kiedy idę ulicą, ludzie patrzący na mnie wiedzą, co się stało. Że rzucają mi oceniające spojrzenia i zdają się myśleć, że przecież sama jestem sobie winna, skoro świadomie weszłam z nim w związek. Albo że on miał prawo zrobić to bez mojej zgody, bo przecież byliśmy razem.
— Nadal tak czujesz?
— Nie. Dzisiaj wiem już, że nie miał prawa, nawet mimo iż byliśmy parą. Chciałam odejść, ale nie mogłam. Niczego nie pragnęłam tak mocno, jak uwolnienia się od niego, ale zaczął mnie szantażować. Więc robiłam wszystko, co mi kazał. Wszystko, czego oczekiwał, byleby tylko nie spełnił swoich gróźb. Później skrzywdził mnie jeszcze wielokrotnie i za każdym razem, gdy to robił, umierała jakaś cząstka Luny Duncan. Nawet teraz nie wiem, ile zostało mnie we mnie. — Parskam cicho, bez cienia wesołości. — Cząstka mnie podjęła walkę, podczas gdy druga ma ochotę się poddać, bo wyczerpała już wszystkie pokłady siły. Bywały takie dni, że nie czułam nic. I również takie, gdy czułam wszystko. Bywały też takie wieczory, że zwijałam się z bólu na łóżku, tonąc we łzach i krzyczałam w poduszkę tak długo, aż zdzierałam sobie gardło. Bo miałam w sobie poczucie, że chcę umrzeć, a jednocześnie rozpaczliwie pragnęłam żyć.
Milknę, zatrzymując się tuż przy oknie. Robię kilka spokojnych wdechów i wydechów, chcąc nieco opanować swoje rozszalałe serce. Zakładam ręce na piersiach, zaciskając drżące palce w pięści. To wyznanie kosztowało mnie tak wiele wysiłku. Ponownie czuję się, jakby czerń próbowała mnie pochłonąć. Jakbym stała na krawędzi, patrząc w przepaść, której dno macha do mnie zachęcająco, szepcząc: skacz, a twoje cierpienie się skończy. Jednak ja się nie poddam. Nie tym razem. Robię krok w tył, potem drugi, oddalając się od przepaści.
Odwracam się z powrotem w kierunku doktora Sullivana i krzyżuję z nim spojrzenie.
— Kiedy mówisz o swoich przeżyciach, używasz przeróżnych określeń, ale nigdy nie mówisz wprost. Dlaczego? — pyta mężczyzna, a ja odnoszę wrażenie, że doskonale wie, ale chce usłyszeć to ode mnie.
Ciągnie mnie za język, chcąc, bym jak najbardziej się przed nim otworzyła i wychodzi mu to po mistrzowsku. Bo ja, choć czuję się niesamowicie wyczerpana tą rozmową, chcę ją kontynuować, nawet jeśli nie nazywam niczego dosłownie. Chcę to zrobić, bo muszę odzyskać swoje życie. Nie chcę już dłużej być martwa w środku. Nie chcę już dłużej nie czuć nic. Pragnę żyć. Pragnę być szczęśliwa.
— Czasem mi się wydaje, że jeśli nie nazywam rzeczy po imieniu, mogę udawać, że się nie wydarzyły. I nawet jeśli niewiele to pomaga, przynajmniej boli odrobinkę mniej — odpowiadam.
— Czy jest coś, za czym tęsknisz? — pyta Matthias, zaskakując mnie.
Nie wiem, jaki cel ma to pytanie, ale skoro je zadał, zakładam, że dobrze wie, co robi.
Siadam na kanapie pod ścianą i przez chwilę gapię się na regał znajdujący się obok drzwi. I mimo że nie patrzę w kierunku doktora i tak wiem, że bacznie mnie obserwuje. Analizuje każde moje słowo, każdy ruch, mimikę...
Wzdycham przeciągle. Zwieszam głowę. W moim umyśle pojawiają się wspomnienia. Jedno po drugim. Zanim poznałam Kevina byłam szczęśliwa. Może nie w pełni i nie do końca, ale byłam. Nawet mimo wypadku i tego, że straciłam w nim dwie bliskie osoby. Nawet pomimo iż odebrał mi sprawność. Miałam złamane przez Aydena serce, ale jednocześnie nosiłam w nim wiarę, że jeszcze wszystko się ułoży. Związek z Kevinem odebrał mi wszystko. Przez niego nie miałam już nawet nadziei.
— Tęsknię za życiem, które odebrał mi Kevin. Umierałam za każdym razem, kiedy mnie skrzywdził. Umierałam kawałek po kawałku.
Czuję, że pod moimi powiekami zbierają się łzy, więc pozwalam im spłynąć. Doktor Sullivan widząc to, zamyka swój notes i ściąga okulary.
— Myślę, że na dzisiaj wystarczy, Luno. Świetnie sobie poradziłaś. Możesz być z ciebie dumna. — Uśmiecha się. — Postanowiłem, że powoli wprowadzimy farmakoterapię. Rano dostaniesz pierwszą dawkę Citalopramu. Musimy być jednak ostrożni. Twoje uzależnienie od benzodiazepin niestety nie ułatwia nam sprawy. Jednak włączenie leków jest konieczne, by twoja terapia była skuteczna. Dobranie odpowiednich leków w połączeniu z psychoterapią jest kluczowe dla całkowitego wyleczenia PTSD. Wiem, że wciąż miewasz ataki paniki, dlatego zdecydowałem, że w twojej sytuacji spróbujemy zastosować hydroksyzynę, ale tylko doraźnie w razie absolutnej konieczności. No dobrze, Luno. To już wszystko. Możesz iść.
— Dziękuję — uśmiecham się słabo, po czym wstaję i na miękkich nogach ruszam do drzwi.
I dopiero kiedy idę korytarzem w kierunku sali, czuję, jak bardzo wyczerpująca była dla mnie ta rozmowa. I muszę szczerze przyznać, że równie wyczerpująca, co oczyszczająca.
Docieram na miejsce i kładę się od razu do łóżka, naciągając koc na samą głowę. Pozwalam sobie na to, by wszystkie emocje spłynęły na mnie jedna po drugiej. Pozwalam sobie na poczucie tego ciężaru. Uświadamiam sobie ogrom zniszczeń w mim życiu. Mur pęka, kruszy się. Pod moje nogi zaczynają spadać cegły, kiedy rozpadają się kolejne fragmenty ścian. Szloch rozrywa moje gardło w momencie, gdy mur upada całkowicie, pozostawiając po sobie jedynie tumany kurzu. Płaczę za tym, co straciłam. Płaczę za dawnym życiem, które miałam, a które tak brutalnie mi odebrano. Jednocześnie wpuszczam do swojego serca promienie światła, które powolutku zaczynają ogrzewać moje martwe, zziębnięte wnętrze. Tamtej Luny już nie ma. Nie odzyskam ani jej, ani dawnego życia. Jednak dzisiejsza przełomowa rozmowa z doktorem Sullivanem sprawiła, że chcę znaleźć siłę, by zbudować je od nowa. By odbudować siebie na nowo. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby pewnego dnia móc z pełnym przekonaniem wykrzyczeć światu, że jestem szczęśliwa. I wiem, że tam, za murami szpitala czekają na mnie ludzie, którzy mi pomogą. W szczególności jeden człowiek, którego kocham, a ta miłość jest w pełni odwzajemniona.
Mój Ayden. Moja siła. Moja miłość.
Płaczę tak długo i tak bardzo, jakbym chciała, żeby cały nagromadzony w ciągu ostatnich miesięcy ból wreszcie odnalazł ujście. Nie idę na kolację, tłumacząc, że nie jestem głodna. Pielęgniarka kilkukrotnie pyta, czy ma wezwać doktora Sullivana. Kiedy kręcę głową, by zaprzeczyć, proponuje hydroksyzynę, ale jej również odmawiam, choć z trudem. Muszę wyć. Bo wraz z tymi łzami opuszczają mnie wszystkie destrukcyjne emocje. A ja właśnie tego potrzebuję. Oczyścić się. Całkowicie. Kiedy to zrobię, będzie mi łatwiej rozpocząć proces leczenia. Będzie mi łatwiej zostawić to, co się wydarzyło za sobą i ruszyć na przód z czystą kartą.
Dla rodziny. Dla Kiry. Dla Aydena.
Ale przede wszystkim dla Luny.
***
Wariatkowo, dzień czterdziesty czwarty.
Dzisiaj wychodzę. Nie do końca wiem, jak się z tym czuję. Cieszę się, oczywiście, że tak. Jednak mam w sobie pewnego rodzaju niepokój. Chyba byłam tutaj zbyt długo i teraz mam w sobie takie poczucie, że mogę sobie nie poradzić "na wolności". Przyzwyczaiłam się do częstych rozmów z doktorem Sullivanem, ale zamknęliśmy terapię. Kolejne spotkanie dopiero za dwa miesiące, co niesamowicie mnie stresuje. Ale dam sobie radę, prawda? Tyle już przeszłam, że to będzie pikuś... Prawda?
— Luna, doktor Sullivan czeka na ciebie w swoim gabinecie — głos mojej ulubionej pielęgniarki Bethanny odrywa mnie od pisania.
Zamykam dziennik i odwracam się ku niej, posyłając uśmiech.
— A więc to już? — zagaduję.
— Ciężko uwierzyć, co, kruszynko? — pyta i mogłabym przysiąc, że w jej oczach błyskają łzy.
Byłam tutaj półtora miesiąca. Z niektórymi członkami personelu zdążyłam się zżyć. Pokochałam Bethanny i sanitariusza Fabio. Dzięki tej dwójce to miejsce stało się dla mnie o wiele bardziej znośne. Będzie mi brakować wspólnego rozwiązywania krzyżówek z Fabio i długich rozmów o wszystkim i niczym z Beth.
— Cieszę się, że wracam do domu, ale będę tęsknić za tobą i Fabiem — mówię.
— My za tobą też, dziecinko.
Rano, tuż po śniadaniu, pożegnałam się już z całą resztą. Standardowy proces, kiedy kogoś wypisują. Spotkanie w sali zajęciowej, powiedzenie kilku słów, życzenie zdrowia reszcie pacjentów i na razie. I cieszę się, że to wyglądało właśnie tak. Przynajmniej nie było niezręcznie.
Maszeruję właśnie z torbą w ręku do gabinetu Matthiasa. Przed drzwiami żegnam się z Beth, która już się nie powstrzymuje i pozwala sobie uronić kilka łez. Obiecuję jej, że kiedyś na pewno ją odwiedzę, po czym macham, gdy odchodzi. Gdy znika mi z pola widzenia, niepewnie naciskam klamkę. Biorę głęboki wdech i wchodzę do środka. Naprawdę nie mogę uwierzyć, że to już koniec.
— Witaj, Luno. Usiądź. — Doktor Sullivan uśmiecha się do mnie życzliwie i wskazuje kanapę.
To właśnie miejsce na kanapie polubiłam w szczególności. Siadałam w kącie najbardziej oddalonym od biurka psychoterapeuty, bo tam czułam się bezpieczniej. Było mi o wiele łatwiej opowiadać o tym, co mi się przydarzyło, kiedy nie znajdowałam się aż tak blisko mężczyzny.
Tym razem jednak zajmuję miejsce na krześle przy biurku. To nasze ostatnie spotkanie. Kolejne dopiero za dwa miesiące.
— Dziwnie się czuję — mówię, a moje usta opuszcza nerwowy śmiech.
Wiem, że i tak zapytałby mnie o samopoczucie, więc go uprzedziłam.
— Zechcesz doprecyzować? Co dokładnie czujesz? — pyta, spoglądając na mnie z uwagą.
Wzdycham, poprawiając się na krześle.
— Nie do końca wiem, jak nazwać te wszystkie emocje. Z jednej strony niesamowicie cieszę się, że mam to już za sobą. Opowiadanie o tym wszystkim, co mnie spotkało, było dla mnie jak grzebanie rozgrzanym prętem w otwartej ranie. Niesamowicie bolesne i trudne do zniesienia. Jednak finalnie wiem, że było potrzebne. Chyba czuję ulgę. I wdzięczność. I jestem z siebie cholernie dumna — wyrzucam z siebie drżącym głosem.
— Jest jednak jakieś ale, prawda? —dopytuje lekarz, a ja niepewnie kiwam głową.
— Boję się, że sobie nie poradzę. Że nie podołam. Mam obawy, że kiedy już wrócę do domu, wszystko to, co udało mi się tutaj wypracować, na powrót mnie zaatakuje. Że znowu zatopię się w destrukcyjnych emocjach, że przeszłość mnie zaatakuje, a ja ponownie pogrążę się w mroku.
Matthias ściąga okulary i odkłada je na bok, po czym krzyżuje ze mną spojrzenie. Patrzy na mnie pokrzepiająco z lekkim uśmiechem, prawie niezauważalnym.
— To, co najgorsze, masz już za sobą. Przez ostatnie tygodnie ciężko pracowałaś na to, by poradzić sobie z PTSD i depresją. Bywało ciężko, naprawdę ciężko i tylko od ciebie i twojego podejścia będzie zależeć, czy zrobisz kolejne kroki do przodu, czy zaczniesz się cofać. Od siebie dodam jedynie, że według mojej opinii i obserwacji wynika, że sobie poradzisz. Przed tobą wciąż jeszcze długa droga, czasem będzie stromo, czasem napotkasz jakiś ostry zakręt, ale koniec końców dojedziesz na metę w jednym kawałku i z wysoko uniesioną głową. Jesteś niesamowicie silną, młodą kobietą, Luno. Przeszłaś przez piekło, ale masz to już za sobą. Opuszczając mury szpitala nie oglądaj się za siebie, nie patrz w tył. Pozwól, by twoje demony zostały tutaj. Zostaw tu także przeszłość. Ruszaj na przód. Ten najważniejszy krok już zrobiłaś. Pokonałaś najtrudniejszą trasę, to, co będzie dalej, to już tylko spacerek. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy wczoraj?
— Tak. Zaczynam nowe życie. Mam prawo czuć się niepewnie. Mam prawo odczuwać lęk, ale to chwilowe i przeminie. Poradzę sobie bez terapii. Jestem silna — mówię.
Przymykam oczy i biorę głęboki wdech, po czym powoli wypuszczam powietrze z płuc.
Poradzę sobie. Oczywiście, że sobie poradzę.
— Co jeszcze powiedziałaś mi wczoraj? — Doktor Sullivan nie zamierza odpuszczać.
Chyba chce na odchodne jeszcze trochę pociągnąć mnie za język. Uśmiecham się mimo woli. Im dłużej siedzę przed Matthiasem, tym większy ogarnia mnie spokój i przekonanie, że naprawdę sobie poradzę.
— Powiedziałam, że przeszłość nie ma już nade mną żadnej władzy.
— Wciąż tak czujesz?
—Tak — odpowiadam z pełnym przekonaniem bez chwili zawahania, co powoduje, że na twarzy mężczyzny pojawia się uśmiech, co sprawia, że kąciki także moich ust wędrują ku górze.
Boże, zrobiłam to. Poradziłam sobie tutaj, więc po powrocie do domu tym bardziej sobie poradzę.
Zaczynam nowe życie.
— Możesz być z siebie naprawdę dumna, Luno. Z kwestii organizacyjnych powiem ci jeszcze, że będziesz kontynuować farmakoterapię, jednak będzie się to odbywać pod ścisłą kontrolą Laury. Mam nadzieję, że to rozumiesz.
— Tak, rozumiem. — Kiwam głową.
W kwestii tabletek nawet ja sobie nie ufam.
— Dobrze. Więc to właściwie już wszystko. — Wstaje. — Wstępnie widzimy się za dwa miesiące, pamiętaj jednak, że jeśli poczujesz taką potrzebę, możesz skontaktować się ze mną w każdej chwili i umówimy spotkanie szybciej.
— Myślę, że to nie będzie konieczne. Poradzę sobie — mówię, również wstając.
— Powodzenia, Luno. — Wyciąga do mnie rękę, a ja niepewnie ściskam jego dłoń, odpowiadając uśmiechem na uśmiech.
Odwracam się i już mam odejść, ale głos mężczyzny zatrzymuje mnie w miejscu.
— Dzisiaj o siedemnastej odbędzie się terapia grupowa. To ja ją prowadzę. Przemyśl proszę raz jeszcze pomysł o wzięciu w niej udziału — mówi, po czym podaje mi karteczkę z adresem, a ja przyjmuję ją z grzeczności, choć niechętnie.
— Dziękuję, ale już panu mówiłam, że ten rodzaj terapii nie jest dla mnie. Dlaczego aż tak panu zależy, żebym się jej podjęła? — pytam.
— Bo dzielenie się bólem z kimś, kto rozumie, co czujesz, bo ma za sobą podobne doświadczenia, jest łatwiejsze. Możesz poznać osoby, które mają już cały proces za sobą. Są szczęśliwe i żyją pełnią życia. Przemyśl to chociaż.
Spoglądam na karteczkę z adresem, po czym przenoszę wzrok na psychoterapeutę.
— W porządku. Przemyślę — mówię, choć nie zamierzam dotrzymać obietnicy. — Jeszcze raz za wszystko panu dziękuję. Do widzenia.
Wychodzę z gabinetu i ruszam w kierunku wyjścia z oddziału, gdzie powinni czekać już na mnie rodzice. Po drodze zwalczam odruch wyrzucenia karteczki do kosza. Finalnie chowam ją po prostu do tylnej kieszeni jeansów.
Maszeruję korytarzem, czując, jak serce w mojej piersi przyspiesza z ekscytacji. Nie mogę się doczekać, aż znowu zobaczę się z rodzeństwem, Kirą i Aydenem. Tęsknię za chłopakami z bazy, za Tiną i Sol. Za Emmetem i Jo. Tęsknię za domem i za wolnością. Radość wypełnia mnie po brzegi, kiedy w oddali, tuż za szklanymi drzwiami dostrzegam znajomą sylwetkę. Pielęgniarka już czeka, by mi otworzyć.
Moje serce zrywa się w szaleńczym galopie, gdy dzielą nas już jedynie metry. Zatrzymuję się przed wejściem, przestępując z nogi na nogę, a kobieta wreszcie przeciąga kartę magnetyczną przez czytnik. Do moich uszu dociera charakterystyczny dźwięk, a chwilę później drzwi stają przede mną otworem.
Wybiegam przez nie, upuszczam torbę i z całym impetem wpadam na Aydena, niemal go przy tym przewracając. Brunet łapie mnie mocno, natychmiast wpijając się w moje usta. Ten pocałunek wyraża wszystkie te uczucia, które aktualnie kotłują się we mnie. Radość, że wreszcie się widzimy, miłość i potężną tęsknotę. Przez te przeszło sześć tygodni widywałam się jedynie z z rodzicami. Tak postanowili wraz z ordynatorem. Uznali, że nie powinno mnie nic rozpraszać i z perspektywy czasu uważam, że mieli rację.
Kiedy wreszcie odrywamy się od siebie, Ayden opiera czoło o moje i dyszy ciężko z emocji. Kładę dłoń na jego klatce piersiowej. Pod palcami wyczuwam, jak mocno bije mu serce.
— Tęskniłem, maluchu — mówi, cmokając czubek mojego nosa.
Mój Boże, nawet nie masz pojęcia, jak bardzo ja tęskniłam.
— Ja też, ale już jestem. I nigdzie się więcej nie wybieram. Moja przeszłość i dręczące mnie demony zostały za tamtymi drzwiami. Pewnie jeszcze nie raz będą próbować mnie kąsać, ale ja się nie dam. Nie pozwolę im już nigdy więcej zburzyć mojego świata.
Ayden kładzie dłoń na moim policzku i gładzi go kciukiem.
— Ja też na to nie pozwolę. Za każdym razem, gdy będziesz potrzebować, po prostu złap mnie za rękę i przejdziemy przez to razem. Jestem z ciebie cholernie dumny, Lu. Jesteś najsilniejszą osobą, jaką w życiu poznałem i jestem szczęśliwy, że mogę nazywać cię swoją dziewczyną.
Uśmiecham się szeroko.
— Jestem twoją dziewczyną? — pytam zaczepnie,
— A czy to nie jest oczywiste? — odpowiada mi pytaniem, na co parskam.
Wtulam się w niego ponownie i z zadowoleniem przymykam oczy, wdychając ukochany, znajomy zapach. To tak niesamowicie przyjemne uczucie. Zapach miłości, bezpieczeństwa i spokoju.
— Chodźmy, na pewno masz dosyć tego miejsca — mówi Ay.
Bierze moją torbę, łapie moją dłoń i łączy nasze palce, po czym uśmiechnięci wychodzimy ze szpitala.
— Właściwie to nie do końca mam go dosyć — mówię, zatrzymując się na parkingu tuż przy samochodzie. Odwracam się i spoglądam na mury szpitala. — Uratowali mnie tutaj. W pełnym tego słowa znaczeniu — wyznaję, czując jednocześnie, jak wzruszenie ściska moje gardło.
Od miesięcy nie czułam się tak dobrze, jak właśnie w tym momencie. Oczywiście nie jest jeszcze na sto procent tak idealnie, jakbym chciała, ale jest nieporównywalnie lepiej. Przede mną jeszcze długa droga, jednak mam pewność, że sobie poradzę. Dzięki Sullivanowi wreszcie na powrót czuję się żywa. Czuję, że żyję i przede wszystkim chcę żyć.
— Twoi rodzice zgodzili się, żebym to ja cię odebrał. Oni mieli tę przyjemność cię odwiedzać, ja nie, więc dostałem zielone światło — odzywa się, nie kryjąc zadowolenia, a jego dobry nastrój i entuzjazm są zaraźliwe.
— Laura i Leonardo chyba cię lubią, co? — pytam, zajmując miejsce pasażera.
Ayden siada za kierownicą i odpala silnik. Wyjeżdżamy z parkingu, gładko włączając się do ruchu. Brunet jak zwykle łączy nasze dłonie.
— Chyba tak, choć nie obeszło się bez poważnej rozmowy z twoim ojcem. — Wzdycha, na co moje brwi wędrują wysoko do góry.
O nie...
— Czy zechcesz mi opowiedzieć o tej rozmowie?
— Niestety. — Kręci głową. — Jeśli ci o niej opowiem, będę musiał cię zabić. — Puszcza mi oczko.
Kręcę głową z politowaniem. Faceci i ich męska solidarność. Mam jedynie nadzieję, że ojciec nie narobił mi wstydu.
— Co słychać na bazie? Wszystko u was w porządku? Działo się coś ciekawego, kiedy mnie nie było i, co najważniejsze, czy podjąłeś już jakiekolwiek kroki w sprawie dowodów, które odnalazłeś? — bombarduję go masą pytań.
— Spokojnie, wszystko ci opowiem, ale najpierw chcę usłyszeć o tym, jak ci tam było. Opowiedz mi wszystko — prosi. — A jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, mów o czymkolwiek. Po prostu muszę posłuchać przez chwilę twojego głosu — wyznaje, spoglądając na mnie przelotnie.
Patrzę na jego profil i nie potrafię ukryć uśmiechu. Wiem, że to wciąż mój Ayden. Ale mimo to nie mogę uwierzyć, że zaszła w nim taka zmiana. Momentami muszę się uszczypnąć, żeby mieć pewność, że to nie jest sen, nikt go nie podmienił, że to wcale mi się nie wydaje.
Dajemy znać rodzicom, że będziemy późnym wieczorem, bo chcemy nacieszyć się sobą. Po odzyskaniu swojej komórki wysyłam też wiadomość do Kiry, po czym na powrót wyłączam urządzenie, by móc w pełni skupić się na Aydenie i czasie, jaki został nam, zanim zostanę porwana przez resztę bliskich mi osób.
Kolejne godziny mijają nam na jeżdżeniu po mieście, rozmowie i objadaniu się niezdrowym jedzeniem z McDonalda. Opowiadam ciemnookiemu wszystko ze szczegółami, a on słucha uważnie. Nie mówi właściwie nic, a ja i tak czuję od niego ogromne wsparcie. Cudownie jest siedzieć obok niego, kiedy te wszystkie destrukcyjne emocje nie ciążą mi już na barkach. Cudownie jest spędzać z nim czas nie czując tego napięcia, strachu i bólu. To wszystko jest dla mnie niemal nierealne.
— Jestem z ciebie niesamowicie dumny — powtarza Ay, kiedy kończę opowiadać mu o mojej najgorszej nocy na oddziale.
I kiedy tak rozmawiamy, pojawia się w mojej głowie myśl, że może jednak doktor Sullivan miał rację. Może kluczem do mojego całkowitego powrotu do życia jest poznanie osób, które przeszły podobne piekło? Przecież nic się nie stanie, jeśli spróbuję. Mogę stamtąd wyjść w każdej chwili.
— Zawieziesz mnie w jedno miejsce? — pytam, podając mu adres.
— Jasne — odpowiada. — Co tam się znajduje?
— Doktor Sullivan prowadzi tam terapię grupową — przerywam, rzucając okiem na ekran komórki — za pół godziny.
— Mówiłaś, że to nie dla ciebie — Ayden przypomina mi moje własne słowa.
— I wciąż tak uważam. — Kiwam głową. — Ale jeśli nie spróbuję, nie dowiem się, czy było warto.
Dwadzieścia minut później wchodzimy do budynku. Ayden zostaje w holu, a ja ruszam w kierunku sali konferencyjnej, w której odbywa się spotkanie grupy terapeutycznej. W drodze do drzwi kilkukrotnie zatrzymuję się z zamiarem ucieczki, ale finalnie z mocno bijącym sercem naciskam klamkę i wchodzę do środka.
Głowy wszystkich natychmiastowo zwracają się w moją stronę. Spoglądam w centralne miejsce. Na jednym z krzeseł siedzi doktor Sullivan i patrzy na mnie z ledwie zauważalnym uśmiechem i aprobatą w oczach. Znowu mam ochotę uciec, ale zmuszam swoje nogi do ruszenia z miejsca. Zajmuję jedyne wolne krzesło, które zdaje się czekać właśnie na mnie. Zakłopotana spuszczam wzrok. Biorę kilka głębokich, uspokajających oddechów, zanim decyduję się rozejrzeć po zgromadzonych. Ich pokrzepiające, życzliwe spojrzenia dodają mi siły i odwagi.
Matthias patrzy na mnie zachęcająco, a jego wzrok zdaje się mówić: no dalej, poradzisz sobie. Wyrzuć to z siebie.
Więc robię to.
Biorę bardzo głęboki wdech, po czym ze świstem wypuszczam powietrze z płuc.
— Cześć. Jestem tu, by podzielić się z wami moim doświadczeniem. Mam na imię Luna i jestem ofiarą gwałtu...
— Córciu, nawet dobrze nie nacieszyliśmy się twoją obecnością w domu, a ty już nam uciekasz. — Mama robi naburmuszoną minę, kiedy oddaję Lydię w jej ręce.
— Chłopcy zorganizowali dla mnie mini imprezę powitalną. Przecież nie mogę im odmówić, skoro tak się dla mnie postarali — tłumaczę. — Zresztą stęskniłam się za Kirą, chciałabym się z nią w końcu zobaczyć. Musi się na własne oczy przekonać, że wszystko ze mną w porządku.
— Mam nadzieję, że pamiętasz o tym, że alkohol jest ci absolutnie zabroniony? Już pomijam, że nie jesteś pełnoletnia. Ale sama byłam w twoim wieku, wiem, jak wyglądają takie imprezy.
— Mamo... — jęczę z politowaniem. — Nie jestem głupia. Wiem, że nie mogę pić. Posiedzimy trochę, nacieszymy się swoją obecnością i wrócę do domu.
— Eh, no dobrze — mówi, po czym podchodzi do mnie i całuje mnie w czoło.
— Będę późno — oznajmiam, zakładając buty. Słyszę parkujący samochód na podjeździe. Ayden już jest.
— Uważaj na siebie — woła za mną jeszcze, kiedy znikam na zewnątrz.
Moment później kierujemy się już z Aydenem w kierunku bazy. Jestem podekscytowana. Tak bardzo stęskniłam się tą bandą. I nie mogę się już doczekać, żeby znowu poczuć ten klimat podziemia. To specyficzne miejsce, ale od jakiegoś czasu czułam się już tam, jak w domu. Bo choć tych ludzi w większości nie łączą więzy krwi i tak da się odczuć, że oni z całą pewnością są rodziną. Mirasol i Ismael łączą ich w jedną całość, a najbardziej niesamowite jest dla mnie to, że mnie również uważają za rodzinę.
Wjeżdżamy na parking, po czym opuszczamy samochód i wchodzimy do środka. Ayden nie puszcza mojej dłoni, raz po raz uśmiechając się do mnie. Odkąd wyszłam ze szpitala i spotkałam się z Aydenem, czuję nieustannie rozlewające się po moim sercu ciepło. To uczucie mnie otula, daje poczucie bezpieczeństwa i ogromną siłę do dalszej walki o własne szczęście.
Jestem wdzięczna.
Mijamy kuchnię i sznur korytarzy. Gdy jesteśmy już blisko salonu do moich uszu dociera gwar rozmów i śmiechów. Natychmiast rozpoznaję charakterystyczny śmiech mojej najlepszej przyjaciółki. Przyspieszam kroku, bo już nie mogę doczekać się spotkania z nimi wszystkimi. Popycham drzwi i niemal wbiegam do środka. Odgłosy cichną niemal w tej samej sekundzie, w której przekraczam próg, ale trwa to najwyżej krótką chwilę.
— Boże, Lu! — krzyczy Kira, pędząc prosto na mnie.
Wpada w moje ramiona z taką siłą, że obydwie upadamy na podłogę. Z mojego gardła najpierw wyrywa się pisk zaskoczenia. Moment później wybucham histerycznym śmiechem. Kira tuli mnie mocno, całując po całej twarzy. Raz po raz powtarza mi, jak bardzo tęskniła i że brakowało jej naszych rozmów. Jej słowotok przerywa dopiero mój brat, który każe jej się w końcu zamknąć. Wyciąga do mnie rękę i pomaga wstać. W kolejnej chwili jestem ponownie tulona przez każdego. Valentina nie potrafi ukryć wzruszenia, kiedy przyciska mnie do siebie, szepcząc do ucha, że cieszy się na mój widok i że wyglądam świetnie. I niesamowicie zaskakuje mnie fakt, że nawet Quentin przytula mnie krótko, rzucając proste cześć. Joel i Emmet jak zwykle robią ze mnie kanapkę, a ja śmieję się głośno, gdy już zaczyna brakować mi tchu. Atmosfera jest niesamowita, a do mnie po raz kolejny dociera, dla jak wielu ludzi jestem ważna. To niesamowicie budujące uczucie.
— Mam coś dla ciebie, Lu — mówi Kemal, wyciągając w moją stronę tackę z niewielkimi kwadratami. Ciężko stwierdzić czy to ciastka, czy może bliżej im do czegoś w rodzaju rogalików, ale wyglądają pysznie. — To baklava, turecki przysmak. Zrobiliśmy go z Amirem specjalnie dla ciebie, a Sol pomagała nam tylko trochę.
— Daj jednego — woła Jo i wyciąga dłoń, żeby sięgnąć, ale zostaje w nią trzepnięty przez Amira.
— Spierdalaj, Joel. To dla Luny — oburza się Turek, co wywołuje u mnie kolejny atak śmiechu.
Boże, jak mi dobrze. Radość zalewa mnie od środka, aż kręci mi się w głowie. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek będę w stanie tak się czuć.
— Dziękuję — zwracam się do braci i częstuję się przysmakiem.
Już po pierwszym kęsie stwierdzam, że smakuje obłędnie, ale jest tak słodki, że nie będę w stanie wziąć ani jednego kęsa więcej.
Kiedy wreszcie każdemu udaje się mnie wyściskać, rozsiadamy się wokół dużego stołu w salonie. Rozmawiamy, śmiejemy się i zajadamy przepysznym jedzeniem, które jak zwykle po mistrzowsku przygotowała Mirasol. W końcu Colin przynosi głośniki i puszczamy muzykę. Nie trzeba nas przekonywać. Już po chwili tańczymy tak, jakby jutra miało nie być. Bawimy się świetnie, a ja aż nie mogę uwierzyć, że po tylu przejściach i tylu złych wydarzeniach oraz problemach, które zwalały nam się na głowy jeden po drugim, my potrafimy zachowywać się tak normalnie. Jestem szczęśliwa, bo gdy tak patrzę na każdego ze zgromadzonych tu ludzi wiem, że naprawdę staliśmy się rodziną.
Dwa miesiące później
Budzą mnie pocałunki, czule składane między moimi łopatkami. Uśmiecham się, przeciągając w pościeli, po czym odwracam się przodem do winowajcy mojej pobudki.
— Dzień dobry — mruczy Ayden prosto w moje usta, po czym łączy nasze wargi w delikatnym, subtelnym pocałunku.
— Dzień dobry — mówię, gdy wreszcie udaje mi się oderwać od czarnookiego.
— Która godzina? — pytam, sunąc leniwie palcem po ramieniu Aydena.
— Dochodzi ósma — odpowiada. — Postanowiłem obudzić cię nieco wcześniej, żebyśmy mieli jeszcze czas na powtórkę wczorajszego wieczoru.
Od razu, kiedy to mówi, robi mi się gorąco i czuję mrowienie między nogami. Nie mogę jednak zgodzić się na jego propozycję, choć bardzo bym chciała.
— Kuszące, panie Prescott — uśmiecham się, sięgając po stanik, który Ay od razu mi zabiera. — Kuszące, ale obiecałam mamie, że pomogę jej dzisiaj z papierkową robotą.
Ayden wzdycha ciężko z niezadowoleniem.
— Jeśli zaczniemy teraz, zdążymy. Przecież wiesz, że jestem w stanie odstawić cię do domu w piętnaście minut — nie daje za wygraną, więc zaczynam się śmiać.
Próbuję się podnieść, ale chłopak pociąga mnie z powrotem w swoją stronę, powodując, że ląduję na jego klatce piersiowej. W kolejnej chwili łapie mnie pod boki i sprawnie podciąga do góry tak, że w tej chwili siedzę na nim okrakiem, a on ma idealny widok na moje nagie piersi. Spogląda na mnie z uwielbieniem i pożądaniem.
— W takim razie pozwól mi choć jeszcze przez chwilę popatrzeć na moją piękną dziewczynę. — Robi minę zbitego psa, a ja ponownie zaczynam się śmiać.
— Jesteś niepoważny — mówię ze śmiechem, wtulając się w niego.
Tak właściwie, to chyba jednak mnie przekonał.
***
Odkąd z wyróżnieniem skończyłam szkołę i postanowiłam wziąć sobie rok przerwy zanim pójdę na studia, moje życie stało się o wiele bardziej stabilne. W tygodniu pomagam mamie w gabinecie, czasem również tacie. Żyję sobie spokojnie, bez fajerwerków, przez co mogę w pełni skupić się na budowaniu siebie od nowa. Mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Wciąż biorę leki, nadal spotykam się z doktorem Sullivanem na terapiach grupowych i nie zanosi się, by to miało się zmienić w najbliższym czasie. Wróciłam do treningów i naprawdę świetnie sobie radzę w tym moim nowym życiu. Wsparcie, jakie otrzymuję na co dzień od bliskich jest nieocenione. Tak bardzo jestem wdzięczna za nich wszystkich.
Mój związek z Aydenem kwitnie. Czasem jednak nadal wydaje mi się to nierealne. Miewam momenty, że kiedy mówi mi, jak bardzo mnie kocha, muszę się uszczypnąć, by mieć pewność, że to nie jest sen. Jest mi z nim tak cholernie dobrze. Wciąż się docieramy, zdarza nam się sprzeczać, jednak nauczyliśmy się ze sobą rozmawiać i mówić szczerze o tym, co czujemy i jakie są nasze wzajemne oczekiwania. I to oczywiście nie jest tak, że już planujemy wspólne mieszkanie, ślub i dzieci. Absolutnie nie. Po prostu jesteśmy ze sobą, ciesząc się swoją obecnością. Jesteśmy szczęśliwi, kochamy się i to na razie w zupełności nam wystarcza.
— Halo, znowu odpłynęłaś — śmieje się mój chłopak, machając mi moim telefonem przed oczami. — Dostałaś wiadomość.
Zakładam dresy, po czym zabieram mu urządzenie z dłoni.
— To mama — mówię. — Pisze, że nie muszę się spieszyć, bo najpierw jedzie coś załatwić na miasto.
— O, widzisz, czyli jeszcze zdążymy jeść razem śniadanie. — Podchodzi i całuje mnie w kark, na co uśmiecham się mimo woli.
Kocham, kiedy to robi.
Związuję kitkę na czubku głowy, zakładam koszulkę, po czym wychodzimy z pokoju.
W salonie i kuchni jak zwykle nie ma żywej duszy. To za wczesna pora. Jedynie Mirasol i Ismael już dawno są na nogach, ale zakładam, że załatwiają swoje sprawy.
Robimy z Aydenem jajecznicę na bekonie, nakrywamy wspólnie do stołu i podśpiewujemy pod nosem piosenki Link Park. I kiedy tak kołyszę biodrami, przekładając jednocześnie jajecznicę na talerze, nachodzi mnie myśl, że mogłabym się do tego przyzwyczaić. A może wspólne mieszkanie wcale nie byłoby takim głupim pomysłem? Choć tak właściwie już i tak prawie ze sobą mieszkamy. Więcej czasu spędzam tutaj, niż w domu.
— Dzień dobry — w kuchni zjawia się Nate, ziewając. Drapie się po rozczochranej czuprynie, po czym również siada z nami do stołu. — Czy znajdzie się dla mnie trochę kawy? — pyta.
Parskam, patrząc na jego nieogoloną, wymęczoną twarz.
— Znajdzie się i kawa i śniadanie — mówię, nakładając porcję na dodatkowy talerz. W tym czasie Ayden nalewa mu kawy.
— Stary, wyglądasz jakby zdjęli cię z krzyża — rzuca ciemnooki. — To ten nocny wyścig tak cię wykończył?
— Znasz gnoi z Keres. Nie potrafią grać fair play — mówi z nutą złości. — Nie mogę się doczekać, aż wykurzymy ich z miasta i wreszcie znowu nastanie spokój. Skurwysyny skasowały mi prawy bok. Mam robotę na kilka długich wieczorów.
— Już nie długo — mamrocze Ay, po czym upija łyk kawy.
No tak. Keres. Zostali jeszcze oni. Kiedy znikną, będę mogła mówić o stuprocentowym spokoju. Dopóki są w mieście i spędzają sen z powiek chłopakom na bazie, ja również się martwię. Co prawda Ayden ostatnio nie bierze udziału w wyścigach tak często, bo skupia się na mnie i na tym, żebym doszła do siebie, ale wiem, że kiedy tylko poczuje, że jestem w pełni sił, wróci do tego na taką skalę, jaka funkcjonowała wtedy, gdy wrócił do miasta.
Wiem, że jest świetnym kierowcą. Ufam zarówno jemu jak i jego umiejętnościom, jednak nic nie poradzę na to, że za każdym razem, gdy jedzie się ścigać, umieram ze strachu. Co z tego, że on jest znakomity w tym, co robi, ma nad wozem pełną kontrolę podczas jazdy i potrafi skupić się nawet w najbardziej stresowej sytuacji? Nie bez powodu nazywają go jednym z najlepszych w tej nielegalnej branży na naszym wybrzeżu, jednak kiedy w grę wchodzą uliczne porachunki poprawność za kółkiem oraz umiejętności mogą nie być wystarczające. Chwila nieuwagi, jeden fałszywy ruch ze strony nieuczciwego przeciwnika i lądujesz w dole urwiska, albo na czołówce z innym samochodem.
— Macie plan? — pytam, choć doskonale wiem, że nie będą zbyt wylewni.
Nie zwykli rozmawiać o sprawach familii przy mnie. Ayden obsesyjnie dba o to, żebym nazbyt się w to nie angażowała. Nie chce, żebym niepotrzebnie się martwiła, choć to przecież nieuniknione skoro już i tak weszłam w ten świat dawno temu.
— Ismael będzie wiedział, co robić — odpowiada wymijająco mój chłopak.
Już mam powiedzieć coś jeszcze, ale nagłe poruszenie na zewnątrz zwraca naszą uwagę. Już mamy wstać, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale drzwi wejściowe otwierają się z rozmachem. Do kuchni wpada Kemal, szczerząc się od ucha do ucha.
— Kurwa, nie uwierzycie — woła.
Zaraz za nim wchodzi Delgado, a z nim chłopak, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Na moje oko w podobnym wieku, co Ayden i Nate. Hiszpańskie rysy, umięśniony i niemal cały w tatuażach. Zatrzymuje się w progu, uśmiechając się z rezerwą, kiedy spogląda to na Aydena, to na Nathaniela. Chwilę później zatrzymuje wzrok na mnie, a jego jasno zielone oczy świdrują moją sylwetkę z zaciekawieniem, co powoduje, że zaczynam czuć się nieswojo.
— Kopę lat, co, panowie? — odzywa się w końcu głębokim głosem.
Wreszcie otrząsam się z chwilowego zawieszenia i spoglądam na chłopaków. Są w szoku. Ayden wreszcie też się ogarnia. Odchrząkuje, po czym wstaje, żeby się przywitać.
— Wybacz mój brak entuzjazmu, stary, ale jestem trochę zaskoczony. Naprawdę dobrze cię widzieć — mówi, wymieniając z niemal łysym chłopakiem krótki uścisk.
Coś jest nie tak. Nie wiem, kim jest ten człowiek, ale Ayden ewidentnie nie tryska entuzjazmem na jego widok. Moment później Nate również wstaje i wita się z niespodziewanym gościem.
— Nie przedstawisz nas sobie? — pyta zielonooki.
— Connor, to Luna, moja dziewczyna. Lu, to Connor, nasz kolega — mówi Ayden.
Nasz kolega. Dlaczego nie nazwał go bratem, członkiem rodziny albo coś w tym stylu, skoro chłopak z całą pewnością należy do ich paczki. Przyprowadził go sam Delgado.
Connor wyciąga do mnie dłoń, a ja niepewnie podaję mu swoją. Jego oczy patrzą w moje z taką intensywnością, że muszę odwrócić wzrok.
— Connor James. Ale możesz mówić po prostu CJ. — Uśmiecha się.
Również posyłam mu uśmiech, choć wymuszony. Postawa Aydena powoduje, że z automatu nie ufam CJ'owi. Nie wiem, co się między nimi wydarzyło, ale w drodze do domu nie omieszkam zapytać o to mojego chłopaka.
— CJ'a zwolnili wcześniej za dobre sprawowanie. To właśnie w jego sprawie dostałem wczoraj rano telefon, ale nie chciałem wam nic mówić, żebyście mieli niespodziankę — tłumaczy Delgado.
Postawa Isamela również pozostawia wiele do życzenia, choć zdaje się nie podchodzić do chłopaka z aż taką rezerwą jak Ayden i Nate. Koniecznie muszę się dowiedzieć, co się wydarzyło i o co chodzi w tym wszystkim.
— Witaj z powrotem w rodzinie, stary. — Kemal klepie go po ramieniu, wyraźnie ucieszony z powrotu kumpla.
Dlaczego więc Ayden i Nate zdają się nie być zadowoleni z jego obecności?
— Miło mi cię poznać, CJ. — Wstaję od stołu, strzepując ze spodni jakieś niewidzialne okruszki. — Ja się będę zbierać. Ayden, jedziemy, tak? — Ciemnooki kiwa głową, po czym również wstaje. — Nate, ogarniesz tu? My się trochę spieszymy — proszę przyjaciela.
W kolejnej chwili opuszczamy kuchnię. Nie umykają mojej uwadze spojrzenia, jakimi obdarzają się Ayden i CJ.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi, że do waszej paczki należał ktoś jeszcze? — pytam, jednak bez cienia wyrzutu.
Nie mam pretensji do bruneta, że zataił przede mną istnienie Connora. Chcę jedynie zrozumieć.
Odkąd wyjechaliśmy z bazy Ayden stał się dziwnie milczący. Nawet teraz, kiedy w końcu zdecydowałam się zadać mu to pytanie, zdaje się mnie nie słyszeć. Myślami jest daleko stąd, na pewno nie w tym samochodzie.
— Co? — Potrząsa głową, spoglądając na mnie z ukosa.
— Dlaczego nigdy nie wspomniałeś o Connorze? — powtarzam.
— Bo nie było o czym. Nie sądziłem, że zobaczymy go w najbliższej przyszłości. Zresztą, nie spodziewałem się, że nawet po wyjściu z więzienia wróci do nas.
— Dlaczego tam trafił? — dopytuję, ale Ayden macha ręką lekceważąco.
— To długa historia, Lu. Nie ma o czym opowiadać.
Zdecydowanie próbuje wymigać się od odpowiedzi, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że między tą dwójką coś zaszło.
— W porządku. Teraz może i nie mam czasu, bo zaraz wysiadam, ale kiedy spotkamy się wieczorem, porozmawiamy? — nie daję za wygraną.
Ayden wzdycha ciężko.
Parkujemy pod moim domem. Odpinam pas i odwracam się w jego stronę zmuszając, by również na mnie spojrzał. Posyłam mu ponaglające spojrzenie, na co ten kręci głową z rezygnacją.
— W porządku, porozmawiamy — zgadza się.
Uśmiecham się.
— Kocham cię, miłego dnia — mówię, muskając jego usta.
— Też cię kocham, mały, uparty potworze — rzuca na odchodne, za co dostaje kuksańca między żebra.
Ze śmiechem opuszczam Nissana, ale kiedy ruszam żwirowym podjazdem do domu, znowu ogarnia mnie dziwne uczucie niepokoju i niepewności. Tak, jakby coś wisiało w powietrzu. Jakby lada moment miało wydarzyć się coś, co zburzy dotychczasowy spokój.
Obym się myliła.
***
— Wróciłam! — wołam od wejścia.
Rzucam torebkę na szafkę, ściągam buty i ruszam w głąb domu w poszukiwaniu mamy. Znajduję ją w kuchni. Właśnie karmi małą. Uśmiecha się promiennie, kiedy wchodzę do pomieszczenia.
Mała Lydia rośnie jak na drożdżach. Rozwija się świetnie, pomimo tego, że przyszła na świat jako wcześniak. Jest zdrowym i szczęśliwym dzieckiem, a jej uśmiech rozpromienia każdy nasz dzień.
— Hej, promyczku. — Całuję jej uroczą, małą główkę.
Podchodzę do ekspresu i nalewam sobie kawy, po czym siadam po drugiej stronie wyspy i z uśmiechem obserwuję ukochane mi osoby.
Cieszę się, że mama wreszcie zaczęła się uśmiechać. Razem z tatą również zdecydowali się na terapię. Targało nimi ogromne poczucie winy, od którego nie byłam w stanie ich uchronić. Choć to nie oni mnie skrzywdzili, ciągle uważają, że być może gdyby coś zauważyli, gdyby trochę uważniej słuchali własnej intuicji, ja nie cierpiałabym aż tak. Osobiście uważam, że to gówno prawda. Nie mieli żadnego wpływu na to, co się wydarzyło. Niemniej najważniejsze, że mam to piekło już za sobą, a oni razem ze mną.
Rzadko myślę o psychopacie, który zniszczył mi życie. Wiem natomiast, że wyprowadził się wraz z ojcem do Sam Francisco. Stanfordowie są w trakcie rozwodu i odkąd Theodore nie mieszka tutaj, Malcolm znowu odwiedza Lucasa. Aktualnie oboje są na obozie sportowym.
Reszta mojego rodzeństwa również ma się całkiem nieźle. Leslie odzyskała radość z życia, a jej związek z Carterem przetrwał ciężką próbę. Lincoln natomiast przez zawieszenie z wiosny musi uczęszczać do szkoły letniej, a w weekendy wciąż pracuje jako wolontariusz w ośrodku dla uzależnionej młodzieży.
Liam, jak to Liam. Poza tym, że jest upartym, narwanym osłem, wspiera mnie, jak zawsze. Jest moją opoką i takim starszym bratem, jakiego życzę każdemu. Są z Valentiną w oficjalnym związku. W zeszłą sobotę przedstawił ją rodzicom przy kolacji, a oni od razu ją pokochali, czego oczywiście się spodziewałam. Tina jest kochaną, choć zadziorną dziewczyną z temperamentem, ale za ludźmi, których kocha, pójdzie w ogień. Nigdy nie zapomnę jej tego, co dla mnie zrobiła.
— Masz dobry humor — zauważa mama, wyrywając mnie z rozmyślań. — Bardzo odżyłaś ostatnio — dodaje, odkładając małą do bujaczka.
A to może być akurat zasługa takiego jednego pana dupka, dla którego całkowicie straciłam głowę.
— Ty też w ostatnim czasie dużo częściej się uśmiechasz — stwierdzam, patrząc w jej zielone oczy, identyczne jak moje.
Mama podchodzi do mnie, kładzie mi dłoń na policzku i gładzi go kciukiem.
— Jestem szczęśliwa, kiedy widzę, że ty jesteś szczęśliwa. Dawno ci z tatą tego nie mówiliśmy, ale jesteśmy z ciebie niesamowicie dumni. Jesteś silną i bardzo odważną młodą kobietą, ale dla nas zawsze będziesz małą księżniczką.
Jej oczy zachodzą mgłą, przez co i ja się rozczulam. Mama przyciąga mnie do siebie i chowa w żelaznym uścisku.
— Kocham cię, mamo — wyduszam z siebie, gdy wzruszenie chwyta mnie za gardło.
— Ja ciebie też, córciu. I bardzo się cieszę, że jesteś z Aydenem tak szczęśliwa. Rozkwitłaś przy nim.
Uśmiecham się na słowa mamy. Ma rację. Przy Aydenie czuję się, jak róża w najpiękniejszym ogrodzie. Dba o mnie, jakbym była najcenniejszym kwiatem na ziemi. Jestem szczęśliwa. Cholernie szczęśliwa.
— Miłość potrafi zdziałać cuda, prawda? Pamiętasz, co mówił dziadek? Prawdziwa miłość dodaje skrzydeł i odbiera rozum — śmieję się. — Rozumu chyba wciąż nie straciłam, ale czuję się zdecydowanie uskrzydlona. Ayden jest moją ostoją, a kiedy zaczyna brakować mi sił, to właśnie on staje się moją siłą — wyznaję, ponownie się wzruszając.
— To uczucie jest w pełni odwzajemnione, wiesz o tym? Ten chłopak świata poza tobą nie widzi — przekonuje mnie mama z pewnością.
— Tak myślisz? — pytam, choć tak właściwie nie muszę dodatkowo się upewniać. Dostaję od Aydena dziesiątki dowodów dziennie, że tak właśnie jest.
— Ja nie myślę, skarbie. Ja to wiem, bo mam oczy, uszy i matczyną intuicję. No, a teraz chodźmy. Czas brać się do pracy, bo noc nas zastanie — mówi, śmiejąc się.
Bierzemy małą i pod ramię ruszamy na tyły domu, gdzie znajduje się jej gabinet.
***
Kiedy kończymy segregować teczki dochodzi szesnasta. Mama właśnie szykuje się z małą na kolejną kontrolę, a ja postanawiam się przewietrzyć. Akurat, kiedy zakładam trampki, słyszę podniesiony głos. Zaglądam przez okno i widzę Liama, który rozmawia z kimś przez telefon żywo przy tym gestykulując. Rusza za dom, więc zawracam ku drzwiom do ogrodu, chcąc zamówić go na spacer po plaży i wspólnego papierosa.
Otwieram drzwi i wychodzę na zewnątrz. Brat stoi tyłem do mnie i zdaje się nie zwracać uwagi, że ktoś wyszedł z domu.
— Stary, proszę cię, kurwa. Oddam ci co do grosza — przekonuje kogoś, na co ja marszczę brwi.
— Lee? — zagaduję, a on odwraca się z impetem w moją stronę. Wygląda na zakłopotanego.
— Muszę kończyć. Zdzwonimy się — mówi, po czym przerywa połączenie i chowa komórkę do kieszeni.
Przyglądam się mu podejrzliwie, kiedy tak stoi, zupełnie zbity z tropu. Wygląda na poddenerwowanego. Jakby nie podobało mu się to, że słyszałam fragment jego rozmowy. Nie wiem co i od kogo chciał pożyczyć, ale wygląda na to, że chodziło o pieniądze. Nie zamierzam ukrywać, że cholernie mi się to nie podoba. Spoglądam w jego czekoladowe oczy, ale on uparcie odwraca wzrok.
— Co tam, Lu? — pyta głupio, grzebiąc butem w trawie.
Coraz bardziej nie podoba mi się jego zachowanie. Zaczynam odczuwać niepokój.
— Z kim rozmawiałeś? — Posyłam mu uważne spojrzenie.
— Z kolegą. — Wzrusza ramionami. — Szukałaś mnie. Potrzebujesz czegoś? — Dopiero teraz spogląda mi w oczy, jakby wcześniej potrzebował chwili, by doprowadzić się do porządku po tym, jak przyłapałam go na dziwnej rozmowie.
— Chciałam wyciągnąć cię na plażę żeby zapalić — odpowiadam, nie spuszczając czujnego spojrzenia z jego twarzy. — Powiesz mi, co to była za dziwna rozmowa? — nie daję za wygraną.
Mój brat naprawdę dziwnie się zachowuje w ostatnim czasie. Znika gdzieś wieczorami. Nie mówi mi wszystkiego i chyba będę musiała porozmawiać z Tiną. Ona musi wiedzieć, co się z nim dzieje. A co, jeśli on coś ukrywa? Jeśli dzieje się coś złego? Może wpadł w jakieś kłopoty? Mam tylko nadzieję, że nie chodzi o wyścigi. Obiecał, że nie będzie się ścigał. Mam pieprzoną nadzieję, że dotrzymuje słowa i rzeczywiście tego nie robi.
— Akurat teraz nie mogę, bo muszę coś załatwić. Jadę na bazę, zabierzesz się ze mną? — pyta.
Wzdycham ciężko.
— Dobra. Daj mi pięć minut — mówię.
Teraz już na pewno nic z niego nie wyciągnę, bo ewidentnie nie jest skory do zwierzeń, ale może uda mi się cokolwiek z niego wyciągnąć później lub dorwać Tinę i ją przycisnąć.
***
Siedzimy z Kemalem i Amirem w salonie na bazie i gramy na konsoli. Ayden rano pojechał do Santa Monica i mieliśmy spotkać się u mnie, ale korzystając z okazji, że Lee się tu wybierał, postanowiłam spędzić trochę czasu z chłopakami. Akurat w chwili, gdy dostaję od niego wiadomość, że zaraz będzie, do pomieszczenia wchodzi moja przyjaciółka.
— Miałam nadzieję, że cię tu złapię. Chodź tu szybko — mówi, zerkając do korytarza.
Wstaję, spoglądając na nią z uniesioną brwią.
— Co się dzieje? — pytam.
Chwyta mnie za łokieć i odciąga na bok.
— Poznałaś tego nowego, jak mu tam, Connor? — patrzy na mnie z ciekawością wypisaną na całej twarzy, a ja mam ochotę się roześmiać, widząc, jak zabawnie marszczy czoło.
— Tak. Rano. Ale uprzedzając lawinę twoich pytań, nie wiem nic. Poza tym, że siedział w więzieniu. Ayden stwierdził, że nie powiedział mi o nim, bo nie było o czym — ściszam głos. — A Quentin? Powiedział ci coś więcej?
— Nie. — Kręci głową. — Zbył mnie. Nie wiem, co jest grane. Wszyscy zachowują się ostatnio jakoś tajemniczo. Kilka razy próbowałam dzisiaj poruszać temat Connora, ale za każdym razem ucinał temat. Coś się wydarzyło, Lu. I musimy dowiedzieć się co — wyrzuca z siebie, chwytając się pod boki.
— Wiem. Postaram się porozmawiać dzisiaj z Aydenem — obiecuję jej i akurat w chwili, kiedy to mówię, w drzwiach staje mój chłopak. — O wilku mowa — szepczę do czerwonowłosej.
Idę ku niemu, żeby się przywitać. Brunet całuje mnie w czoło, po czym bez słowa łapie mnie za rękę i razem ruszamy do jego pokoju. Wygląda na wykończonego i z całą pewnością coś go martwi. Cała jego postawa krzyczy, że jest coś, co nie daje mu spokoju, a mnie zapala się w głowie czerwona lampka. Czuję niepokój.
— Ciężki dzień? — pytam, siadając na łóżku.
Chłopak wyciąga dwa piwa. Jedno bezalkoholowe dla mnie i jedno dla siebie. Otwiera je, po czym podaje mi butelkę, zajmując miejsce w fotelu na przeciwko mnie.
— Można tak powiedzieć — odpowiada po dłuższej chwili i pociąga łyk. — Jak minął twój?
Patrzę na jego skąpaną w półmroku twarz, nie potrafiąc już dłużej walczyć z niepokojem, który ogarnął mnie dzisiaj rano i tylko powolutku się nasila. Najpierw pojawienie się CJ'a i dziwne zachowanie chłopaków, później dziwna rozmowa mojego brata, a teraz to. Coś wisi w powietrzu. Czuję to całą sobą.
— W porządku. Porozmawiamy o Connorze? — decyduję się wreszcie poruszyć ten temat.
— Lu, naprawdę nie ma o czym. To stare dzieje. — Wzdycha ciężko, pocierając powieki, a ja czuję, jak wzbiera we mnie irytacja.
— Widzisz? Znowu to robisz! — Podnoszę głos i wstaję z pościeli.
— Co robię? — powtarza za mną, również podnosząc się z miejsca.
Parskam.
— Kiedy zaczyna robić się trudno, uciekasz. Robisz uniki, jakbyś nie mógł normalnie i szczerze ze mną porozmawiać. Co takiego zrobił CJ, że jego temat aż tak was piecze? — cedzę.
— Kurwa, Luna. Nie uciekam, nie robię uników. Po prostu uważam temat CJ'a za dawno zakończony. Nie spodziewałem się jedynie, że tak szybko znowu go zobaczę. Powiedzmy, że w przeszłości wydarzyło się coś, przez co straciliśmy do niego zaufanie, a później był tamten wypadek i wszystko się posrało.
Już mam odpowiedzieć, ale nieoczekiwanie robi się strasznie gorąco. Czuję ten gorąc na policzkach, dekolcie i w środku, tuż przy sercu. Łapię się za klatkę piersiową, bo nagle czuję się tak, jakby ktoś położył mi na niej dwutonowy głaz. Chwytam łapczywie poszarpany wdech i opadam na krawędź łóżka.
— Lu? — Ayden dopada do mnie, wyciągając mi z dłoni butelkę z piwem, zanim ta spada na podłogę.
Kuca przy mnie, chwytając moją twarz w swoje dłonie i spogląda mi w oczy.
Ogarnia mnie tak silne uczucie niepokoju, że na moment tracę oddech. Całą sobą czuję, że coś się stało. Coś strasznego. Chce mi się płakać i rzeczywiście już moment później łzy spływają po moich policzkach.
— Jjj...Ja... — Dukam niewyraźnie. — Ja...N... Nie wiem...
— Chodź, wyjdziemy na zewnątrz, potrzebujesz powietrza. — Zarządza Ayden, pomagając mi wstać.
Akurat w chwili, gdy z jego pomocą ruszamy ku drzwiom, one otwierają się. W progu staje Nathaniel. Ma taką minę, jakby ktoś chwilę wcześniej uderzył go pięścią w brzuch. W jego oczach czai się przerażenie, a usta na przemian otwierają się i zamykają, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział jak ma to zrobić.
Mój niepokój właśnie drastycznie przybiera na sile, kiedy krzyżuję z nim spojrzenie. Znam tę minę. Kurwa mać...
— Znam tę minę, Nate. Kto umarł? — wykrztuszam, z trudem przełykając ślinę. I kiedy dłuższą chwilę nic nie mówi, w mojej głowie pojawia się twarz pierwszej osoby, które mogło się coś stać, ale z całych sił staram się to wyprzeć. Wreszcie jednak zmuszam się do zadania tego pytania. — Chodzi o Liama, prawda?
Nathaniel spuszcza głowę i już nic więcej nie muszę wiedzieć. Zakrywam usta dłonią, chcąc powstrzymać rozrywający moje gardło szloch.
— Co się stało? — Ayden niemal warczy, robiąc krok do przodu.
— Dzwoniła Tina, cała we łzach. Liam miał wypadek. Karetka zabrała go na Coronado — wyrzuca z siebie wreszcie Hall.
Moje nogi odmawiają posłuszeństwa i niemal upadam, ale Ayden chwyta mnie mocniej. Spoglądam na niego przelotnie, czego natychmiast żałuję. Strach i ból w jego czarnych oczach jedynie potęgują moje cierpienie i przerażenie.
— Żyje? — pytam ledwie słyszalnie.
— Nie wiem. Tina powiedziała mi tylko, że go reanimują i żebyśmy przyjechali do szpitala. Ona pojechała za karetką — odpowiada mój przyjaciel z nieopisanym bólem w głosie.
Na te słowa mam ochotę mocno w coś uderzyć. Widzę czerń. Podchodzi do mnie powolutku, krok za krokiem. Pochłania mnie. Znowu kładzie na mnie swoje macki.
Reanimują go.
Mrok spowija moją duszę.
On nie może umrzeć...
***
Wpadam do szpitala jak burza. Nie wiem kto zadzwonił po rodziców, ale kiedy dobiegam do drzwi prowadzących na korytarz przed salą operacyjną, moi rodzice już tam są. Tak samo, jak moje rodzeństwo. Wtulam się w ramiona zapłakanej mamy i dopiero w tej chwili wybucham prawdziwym, niekontrolowanym płaczem. Kawałek dalej dostrzegam Tinę, skuloną na zimnej posadzce. Zanosi się tak bardzo, iż odnoszę wrażenie, że zaraz się udusi. Nathaniel wymija nas i podchodzi do niej, chowając ją w żelaznym uścisku swoich ramion.
Ocieram twarz, rozglądając się. Bliźniaki siedzą na krzesłach pod oknem, Leslie płacze, jednocześnie bujając Lydię w nosidełku. Lincoln ściska dłoń Lucasa i z całych sił usiłuje się nie rozpłakać w przeciwieństwie do mojego najmłodszego brata, którego ramiona drżą od szlochu.
— Co z nim? — pytam ojca, którego oczy błyszczą od łez.
— Nie wiemy. Udało im się przywrócić krążenie jeszcze w karetce. Teraz go operują — odpowiada, ocierając samotną łzę, która niepostrzeżenie wydostała się spod jego powieki.
Przerażenie miesza się z ulgą. Operują go. To oznacza, że jest szansa. Przeżyje. Liam to uparty gnojek. Przeżyje. Musi.
Siadam pod ścianą. Ayden zajmuje miejsce obok i obejmuje mnie ramieniem. Łzy wciąż płyną strumieniami po moich policzkach. Teraz już wiem, jak oni się czuli, kiedy to ja byłam na miejscu Liama. Czuję tak potężny strach, bezradność i ból, że boli mnie każdy oddech.
Ja sobie bez niego nie poradzę. Nie mogę go stracić.
Nie wiem ile mija czasu. Godzina? Do szpitala przyjeżdża ciocia Auburn, żeby zabrać Lydię i Lucasa. Pojawiają się też Ismael i Mirasol, by wesprzeć nie tylko Tinę, ale nas również. Zaraz po nich na korytarz wbiega zapłakana Kira w towarzystwie Quentina. Na ich widok, jak na komendę, oboje z Aydenem podnosimy się z miejsca.
— Co się wydarzyło? — pyta mój chłopak Quentina.
Que odciąga nas na bok i zniża głos.
— Ścigali się. Na starej rafinerii. Nie wiem, co dokładnie się tam wydarzyło, ale chyba ktoś go podpuścił. Grayson mówił, że tuż przed startem Liam się z kimś kłócił. Ale jego wypadek z całą pewnością nie był przypadkowy. Prawdopodobnie to sprawka kogoś z Keres.
Cała krew odpływa mi z twarzy, gdy to słyszę. Czyli celowo ktoś chciał zrobić krzywdę mojemu bratu? I co on tam robił, do cholery? Przecież obiecał...
Z ust Aydena wylewa się cały potok przekleństw.
— Zaraz może tu być policja. Lepiej spadaj — radzi Ayden, na co Quentin kiwa głową.
— Wiem, chciałem tylko przywieźć Kirę. Jeśli dowiem się czegoś więcej, od razu dam ci znać. — mówi. — Luna, Liam to narwany skurwiel. Jeśli ktokolwiek miałby wyjść z tak gównianego wypadku, to właśnie on. Wyliże się — dodaje na odchodne, po czym całuje Ki w czubek głowy, zakłada kaptur na głowę i opuszcza oddział.
Jestem tak przestraszona stanem Liama i całą tą sytuacją, że nie jestem w stanie wykrzesać ani grama entuzjazmu z powodu tego, że Quentin po raz pierwszy odką się znamy powiedział mi kilka miłych słów. W ogóle chyba po raz pierwszy wypowiedział ich w moją stronę aż tyle.
Wracam z powrotem w miejsce, w którym siedziałam wcześniej. Ayden siada po mojej lewej, a Kira po prawej. Ja płaczę, Ki także. Ayden zatapia się we własnych myślach, ale również widać, że się boi i że cierpi.
Mijają godziny. Na korytarzu panuje głucha cisza, przerywana jedynie naszym cichym płaczem, pociąganiem nosa i dudnieniem serc. Każdy z nas zatopiony jest we własnych myślach. Każdy z nas albo się modli, albo zaklina rzeczywistość, prosząc o cud. Im dłużej tu czekamy, tym większą mam pewność, że Liam z tego wyjdzie. Że ta operacja się powiedzie i mój brat za kilka dni wróci do domu cały i zdrowy. I wtedy będę mogła porządnie skopać mu dupę i kategorycznie zabronić jakichkolwiek kontaktów z typami z Keres. Gnojek jeszcze mnie popamięta.
Dochodzi trzecia w nocy, czyli ósma godzina operacji, gdy drzwi sali operacyjnej wreszcie się otwierają. Wychodzi z niej lekarz w średnim wieku. Ściąga maskę i podchodzi do moich rodziców.
— Państwa syn trafił do nas z rozległymi urazami wewnętrznymi, urazem głowy i zmiażdżoną nogą. Operacja była długa, ale się udała. Ustabilizowaliśmy go, ale jego stan wciąż jest krytyczny. Stracił bardzo dużo krwi... Najbliższa doba będzie decydująca. Muszę być z państwem jednak całkowicie szczery — przerywa na moment, by zaczerpnąć tchu. Spogląda na rodziców w ten sposób, w jaki lekarze spoglądają, gdy przekazują złe wieści. — Powinni się państwo przygotować na najgorsze — dodaje po upływie krótkiej chwili, a ja wstrzymuję oddech.
— Dobrze, dziękujemy za wszystko — wykrztusza mama przez łzy.
— Gdyby państwo mieli jakiekolwiek pytania, zapraszam do mojego gabinetu — mówi, więc rodzice, chcąc poznać więcej szczegółów, ruszają za nim.
Szloch Tiny rozrywa ciszę, która nastała po odejściu chirurga. Ismael obejmuje ją, chcąc dodać otuchy, ale ona go odpycha. Ruszam więc w jej stronę i to ja porywam ją w swoje ramiona. Chwilę ze mną walczy, ale już moment później poddaje się, opadając na mnie ciężko. Ja również na nowo zaczynam płakać. Znowu czuję, że zbliża się mrok, ale z całej siły staram się go odeprzeć.
— Liam nie umrze, słyszysz? — szepczę jej do ucha, gładząc jednocześnie długie włosy dziewczyny. — On z tego wyjdzie i wróci do nas — przekonuję ją, choć przecież nie mam prawa robić jej złudnej nadziei.
Boję się. Jestem posrana ze strachu, że go stracimy, ale nie mogę zabijać w sobie tej nadziei i pewności, którą mam w sercu. Bo tylko one mi zostały.
Ayden.
Wychodzę przed szpital i odpalam papierosa. Zaciągam się mocno, usiłując zagłuszyć te pierdolone wyrzuty sumienia, które dręczą mnie od miesięcy. Gdyby nie ja i moja rodzina, Luna nie przeszłaby przez piekło. Gdyby nie ja, ten pierdolony, uparty gnojek nie wszedłby do świata nielegalnych wyścigów. Nie wplątałby się w ten syf. Nie zostałby skrzywdzony przez Keres tylko dlatego, że z nami trzyma. Nie walczyłby właśnie o życie. To moja wina. Powinienem był go powstrzymać.
Biorę buch, po czym powoli wypuszczam dym z płuc. Powtarzam czynność, oswajając się jednocześnie z myślą, że muszę zmienić swój plan. Muszę to przyspieszyć, by już nikt więcej nie ucierpiał. Muszę chronić przede wszystkim Lunę. Moją Lu.
Wyciągam komórkę i z listy kontaktów wybieram odpowiedni numer. Jest środek nocy, ale on i tak odbiera już po drugim sygnale.
— Co jest, Prescott? — słyszę zaspany głos.
Biorę głęboki wdech i przymykam oczy.
Robię to dla ciebie, mała.
— Zmiana planów. Musimy wszystko przyspieszyć...
***
Hej, misiaki moje. Wybaczcie mi, że tak długo musieliście czekać na rozdział, ale mam ostatnio taki kocioł w życiu, że nie wyrabiam na zakrętach. Listopad miałam koszmarny, a grudzień wcale nie zaczął się lepiej. Trzymajcie kciuki, żebym nie zwariowała, a naprawdę jestem już temu bliska...
Tymczasem życzę Wam miłego czytania. Przypominam, że do końca pierwszego tomu został już tylko jeden rozdział i epilog.
Ah, zapomniałabym. Ta część jest niesprawdzona. Mam nadzieję, że nie będzie tutaj zbyt wielu rażących błędów, a nie mam już siły na korektę, bo chcę dać Wam już ten rozdział, a wstaję o 6(!). Także tak, za wszystkie niedociągnięcia przepraszam. Poprawię się XD
Kocham Was mocno i do następnego. xooo
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro