Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

50

   Środa nastała szybciej, niż się spodziewałam. Od pamiętnego popołudnia, podczas którego Kevin, po raz kolejny, przyszedł by zabrać część mnie, upłynął prawie tydzień. I skłamałabym mówiąc, że ból minął, a mój umysł uwolnił się od obrazów z tamtego dnia. Nie jestem naiwna. To wszystko, co mnie spotkało, już zawsze będzie kładło się cieniem na moim życiu. Jeśli nie zwariuję do końca i nie postanowię pewnego dnia przerwać swojej marnej egzystencji i dożyję sędziwego wieku, to jestem pewna, że koszmary już zawsze będą nawiedzały mnie w snach. Już widzę to oczami wyobraźni, gdy jako osiemdziesięcioletnia staruszka budzę się z krzykiem, przestraszona, bo w mojej głowie pojawia się twarz człowieka, który okazał się największym błędem mojego życia. Twarz mężczyzny, który zadał mi więcej cierpienia niż ktokolwiek przed nim i ktokolwiek po nim.

   Jednak śmiało mogę przyznać, że dzięki Aydenowi moje życie stało się bardziej znośne. Bardzo dba o to, by trzymać moje demony na dystans. Robi wszystko, żebym czuła się jak najlepiej. Na tyle, na ile to możliwe, odciąga moją uwagę od tego, co złe. Spędza ze mną każdą wolną chwilę, a kiedy musi zająć się swoimi sprawami zawsze pilnuje, żebym nie została sama. Wtedy zazwyczaj przysyła Nathaniela, a jeśli on nie może, jest ze mną Kira lub Liam. I jestem mu za to wszystko piekielnie wdzięczna, bo choć ból nie minął, to przynajmniej czuję spokój i wiem, że jestem bezpieczna. W obecności czarnookiego wyłączam tę część umysłu, która podsyła mi obrazy Kevina. Zakopuję najgłębiej, jak tylko potrafię, wszystkie złe wspomnienia, które wywołują u mnie cierpienie i po prostu staram się cieszyć chwilami we dwoje, które podarował nam los. Los, który przynajmniej w kwestii miłości mojego życia nie jest dla mnie okrutny.

   Siedzę przy wyspie kuchennej, wmuszając w siebie owsiankę z owocami. Ostatnio nie mam apetytu, ale wiem, że muszę jeść, jeśli nie chcę dodatkowo, do tego wszystkiego, nabawić się zaburzeń odżywiania. Już i tak kiepsko z moją psychiką. Jeszcze jeden problem tej natury, byłby dla mnie tylko kolejnym gwoździem do trumny. 

   Jem swoje śniadanie, co idzie mi raczej mozolnie i czekam na Liama, który lada moment ma pojawić się w domu razem z tatą. Byli u mamy z Leslie i Lucasem, a ja wybieram się do niej dopiero po południu, ponieważ muszę z nią poważnie porozmawiać o pewnej sprawie i chcę to zrobić bez świadków. 

   Liam, w drodze od ciotki, miał nakreślić ojcu sytuację. Mówiłam mu, żeby zaczął temat nieco wcześniej, najlepiej w poniedziałek, ale on się uparł, że jeśli zapyta na ostatnią chwilę, ojciec szybciej się zgodzi. No nie wiem, ja mam wątpliwości. Tym bardziej, że staruszek wciąż jest na nas trochę zły, a jego zaufanie zostało nadszarpnięte. 

   Mój brat zamierza powiedzieć ojcu, że jedziemy całą paczką do Carson City w Nevadzie. Rodzice Emmeta są po rozwodzie i właśnie tam mieszka jego ojciec. Ma ogromną willę na obrzeżach miasta, która pomieści całą naszą ekipę. Pan Dowell przebywa właśnie w Kanadzie i Emmet już do niego dzwonił, że wybieramy się do Carson, co przyjął z entuzjazmem, nie mając nic przeciwko. Więc jeśli moi rodzice będą chcieli wykonać telefon do ojca Spliffa, ten potwierdzi, że wie o naszym przyjeździe. No i trzeba też zaznaczyć, że nasz ojciec nie ma pojęcia o jednym, małym szczególe. Ayden wraz ze swoją paczką również będą z nami. Z tym, że nie w Nevadzie, a w Meksyku. 

   Akurat, kiedy myślę o ty wszystkim, słyszę parkujący na podjeździe samochód. Kończę jeść śniadanie i wkładam naczynia do zmywarki, a w tej samej chwili drzwi frontowe się otwierają. Wychylam się, żeby spojrzeć na tatę i ocenić, jaki ma humor. Nie wygląda na zdenerwowanego, jednak na zadowolonego również nie...

   — Cześć, córcia — mówi, wchodząc do kuchni.

   Nachyla się w moją stronę i całuje mnie w czubek głowy. Jak zawsze.

   — Cześć, tato. — Uśmiecham się do niego promiennie. — Udało ci się załatwić wszystko, co zaplanowałeś? 

   Wyciągam z szafki jego ulubiony kubek. Duży, biały, z namalowanym krawatem, który ma oczy, usta oraz ręce i nogi, i trzyma w jednej dłoni plik dokumentów, a przez drugą rękę przewieszoną ma togę. Załączam ekspres, a tata w tym samym czasie ściąga marynarkę, krawat i rozpina dwa górne guziki przy koszuli, po czym zajmuje miejsce na stołku przy wyspie.

   — Udało. W piątek mam ostatnią rozprawę i mogę zacząć urlop. Moi ludzie ogarną w tym czasie kancelarię, więc jestem spokojny — odpowiada z hamowanym entuzjazmem.

   Stawiam przed nim kawę i również zajmuję miejsce. Kątem oka spoglądam na brata, który podryguje lewą nogą, jakby denerwował się tą rozmową. A był taki pewny swego...

   — To super. A jak się czuje mama i malutka? — pytam, chcąc rozluźnić atmosferę, żeby tata poczuł ciepło na myśl o Laurze i Lydii. To powinno nieco go zmiękczyć.

   — Mama ma się świetnie, Lydia też jest coraz silniejsza, więc myślę, że za tydzień powitamy je w domu — mówi, spoglądając rozmarzonym spojrzeniem gdzieś ponad moją głowę. 

   Odwracam się przez ramię i już wiem, na co patrzy. Ich ślubna fotografia, oprawiona w czarną, prostą ramkę, wisząca na ścianie. Na ten widok sama również się uśmiecham.

   Posyłam bratu naglące spojrzenie, po czym przenoszę wzrok z powrotem na ojca, pilnując, by uśmiech nie schodził mi z twarzy, mimo że policzki zaczynają mnie już boleć od tego sztucznego wyginania warg. 

    — Tato... — zaczyna Liam, odchrząkując i poprawia się na stołku — czy moglibyśmy dokończyć rozmowę? Powiesz nam co myślisz o naszym pomyśle? 

   Ojciec przez chwilę nic nie mówi. Bierze łyk kawy, badając uważnie nasze twarze. Kiedy już tracę nadzieję i spodziewam się, że usłyszymy odmowę, tata krzyżuje ze mną spojrzenie i wzdycha.

    — A więc Carson, tak? — pyta.

   I naprawdę nie wiem, dlaczego patrzy tak intensywnie właśnie na mnie, skoro oficjalnie to pomysł mojego starszego brata.

   — Uhm. — Kiwam głową. Z całych sił staram się nie odwrócić wzroku, ale przyznaję, że pod wpływem spojrzenia Leonarda, zaczynam czuć się mocno nieswojo. Boję się, że jeszcze chwila i się wysypię. Jeśli wciąż będzie przyglądał mi się tymi swoimi, prawniczymi oczami, opowiem mu wszystko, jak na spowiedzi i cały nasz plan o wyjeździe do Meksyku trafi szlag. 

   — Pomyśleliśmy z chłopakami, że to dobry pomysł. Ojciec Emmeta ma ogromną willę i nie ma nic przeciwko, żebyśmy wpadli — tłumaczy Lee — ostatnio tyle się działo. Taki wypad dobrze nam zrobi.

   Brązowooki kończy swój wywód i posyła mi wymowne spojrzenie. Teraz moja kolej.

   — Tak, właśnie — dukam, szukając odpowiednich słów — wyjechalibyśmy jutro rano i wrócili w poniedziałek późnym wieczorem. Chcemy się trochę rozerwać, zanim ja wrócę do szkoły, a reszta na zajęcia. Obiecujemy, że będziemy grzeczni i nie będziesz musiał się za nas wstydzić. Ojciec Emmeta naprawdę nie ma nic przeciwko. Możesz do niego zadzwonić, jeśli chcesz...

   W tym momencie widzę, jak Liam w myślach zalicza facepalm. Jeśli nasz ojciec zadzwoni do pana Dowella, dowie się, że owszem, on wie, że się tam wybieramy, ale jego wcale nie ma na miejscu. Jednak ja znam naszego staruszka. W życiu nie wykona tego telefonu. Bo nawet jeśli on sam ma jakiekolwiek wątpliwości, nie przyzna się nikomu. Bo to by oznaczało, że nie ma do nas zaufania. Choć, oczywiście, po ostatnich wydarzeniach istnieje cień szansy, że sposób jego myślenia uległ zmianie.

   — Ale wy sobie zdajecie sprawę, że to jest dziewięć godzin jazdy samochodem, dzieciaki? — Marszczy brwi. — Dlaczego po prostu nie wykupicie lotu?

   Na ułamek sekundy uciekam wzrokiem w stronę starszego brata, szukając w jego czekoladowych tęczówkach pomocy w wymyśleniu kłamstwa. Bo przecież nie powiem ojcu, że jedzie z nami też cała ekipa Aydena, w tym Quentin Gahan, który nie dosyć, że związał się moją najlepszą przyjaciółką, to w dodatku jest poszukiwany za morderstwo, a jego dokumenty są sfałszowane, więc lot samolotem absolutnie nie wchodzi w grę.

   — Joel ma nowy samochód. Chce się nim nacieszyć — mówi Liam szybko.

   — Dokładnie — potwierdzam — zresztą, wszyscy mamy prawo jazdy. Będziemy się zmieniać.

   Ojciec przygląda nam się kolejnych kilka chwil. W spokoju pociąga łyk kawy i wzdycha, po czym wykonuje tę czynność ponownie. Zaczynam się denerwować, a moja emocja udziela się również brunetowi, który siedzi obok mnie na stołku, bo podryguje już nie jedną, a dwoma nogami.

   — W porządku — mówi wreszcie ojciec, a ja z ulgi aż przymykam oczy.

   — Czyli się zgadzasz? — pyta Liam głupio.

   — Tak. Jednak musicie wiedzieć, że daję wam potężny kredyt zaufania. Jedźcie i bawcie się dobrze, ale pamiętajcie, że jesteście dorośli. Powinniście umieć rozróżnić dobrą zabawę od robienia głupot. I nie nadużywajcie gościnności pana Dowella. 

   — Oczywiście, tato. Nie będziemy nadużywać gościnności, ani nie zrobimy żadnej głupoty. Obiecujemy, prawda, Lee? — Kopię brata, na co zaczyna energicznie kiwać głową.

   — Tak, pewnie, że tak — mówi, szczerząc się, jak debil.

   Piorunuję go wzrokiem, bo jego nadmierny entuzjazm może wydać się ojcu podejrzany. A przecież on nie wie, że jego syn poznał dziewczynę, dla której stracił głowę. Obie głowy... I to właśnie dlatego jest taki zadowolony. Bo spędzi weekend z Valentiną. Tylko nie mam pojęcia, czy on zdaje sobie sprawę, że Ismael będzie miał na oku ich oboje. I jeśli Liam zrobi coś, co nie spodoba się Delgado, poniesie konsekwencje. A ja wolałabym nie odwiedzać brata w szpitalu, albo, co gorsza, na cmentarzu.

   — Dobrze, dzieciaki. To o której wyjeżdżacie? — pyta, wstając od stołu.

   — Planujemy nad ranem, żeby po przyjeździe jeszcze trochę odpocząć, zanim ruszymy na miasto — mijam się z prawdą.

   W rzeczywistości wyjeżdżamy tak wcześnie, bo przecież jedziemy do Guadalajary. A podróż, przy dobrych wiatrach, zajmie nam nie dziewięć godzin, a dwadzieścia. Na samą myśl skręca mnie w dołku. Nienawidzę długich podróży. Jedynie fakt, że będzie ze mną Ayden i że jedziemy samochodem tylko we dwójkę, mnie pociesza. 

   — W porządku. Będę w gabinecie, gdybyście czegoś potrzebowali. I pamiętajcie, żeby spakować się z głową i tę głowę też wziąć ze sobą do Carson. 

   Wzdycha, posyła nam coś na kształt uśmiechu, po czym zabiera swoje rzeczy i znika w korytarzu. W końcu szeroko się uśmiecham, oddychając z ulgą, kiedy z pełną mocą dociera do mnie, że jadę z Aydenem do Meksyku i spędzimy razem cudowny czas. A przynajmniej taką mam nadzieję...

   — Udało nam się — odzywa się Liam, kiedy słyszymy, jak drzwi do gabinetu ojca zamykają się za nim — przez chwilę myślałem, że się nie zgodzi.

   — Ja myślałam, że nabierze podejrzeń, jak zaczęłaś się szczerzyć, jak idiota. — Przewracam oczami, ale wciąż się uśmiecham.

   — Ja się szczerzyłem? Szkoda, że nie widziałaś swojej miny, jak się w końcu odezwał. Byłem pewien, że nas sprzedasz — oburza się, za co dostaje kuksańca pod żebra.

   — Dlatego to ty miałeś mówić. Podobno lejesz wodę, jak mistrz, a tymczasem musiałam ci pomagać, choć wiesz, że nie umiem kłamać, kiedy ojciec patrzy na mnie w ten sposób.

   Liam przygląda mi się przez chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, a ja mogę się jedynie domyślać, co krąży mu teraz po głowie. W laniu wody jest mistrzem, ale to właśnie mi udawało się przez wiele tygodni zatajać prawdę przed wszystkimi i być może wciąż trwałabym w tym kłamstwie, gdyby nie Lucas. I chyba jestem mu wdzięczna, że powiedział Kirze, co pociągnęło za sobą całą resztę wydarzeń.

   — Idę się pakować. Tobie też radzę. I daj znać Kirze — mówi wreszcie, po czym również opuszcza pomieszczenie.

   Chwilę później ja też wychodzę z kuchni i ruszam do swojego nowego pokoju. Zamykam za sobą drzwi i wyciągam komórkę, po czym wybieram numer Aydena.

   — Cześć, mała — odbiera niemal od razu — to co, Meksyk? — pyta, na co marszczę brwi.

   — Czekaj, co? Skąd wiesz?

   — Tina przed chwilą dostała wiadomość i zaczęła piszczeć, jak kretynka — mówi ze śmiechem — założyłem, i jak widać słusznie, że to była pozytywna informacja od Liama. Zaczęłaś się już pakować?

   — Jeszcze nie. Zrobię to później. Najpierw pojadę do mamy — odpowiadam i zaczynam jednocześnie wrzucać rzeczy do torebki — wyjeżdżam za jakieś piętnaście minut, więc możemy zapalić, jeśli masz jeszcze chwilę — proponuję.

   Przez ostatnie trzy dni wypracowaliśmy z Aydenem pewien rytuał. Kiedy w ciągu dnia nie możemy się zobaczyć, czarnooki dzwoni do mnie i obydwoje w tym samym czasie odpalamy papierosa. Uwielbiam te chwile. 

   Otwieram okno na oścież i siadam na parapecie.

   — Odpalam — odzywa się chłopak. Po chwili słyszę, jak się zaciąga, a ja idę w jego ślady i również zapalam swoją fajkę. — Jak ci mija dzień? — pyta.

   — Spokojnie i powoli — odpowiadam — od rana wynajduję sobie jakieś zajęcia, żeby za dużo nie myśleć — dodaję cicho — a tobie?

   — Od piątej jestem na nogach. Ogarniamy z chłopakami i Valentiną samochody, żeby później nie było żadnych niespodzianek w trakcie podróży. Liam przywiózł nam też swojego Chevroleta — opowiada, a ja z zadowoleniem zamykam oczy.

   Uwielbiam jego głos. Działa na mnie niesamowicie kojąco i naprawdę mogłabym słuchać go godzinami. 

   — I jak oceniasz jego wóz? — dopytuję, gasząc jednocześnie peta w małym słoiczku. W następnej chwili zeskakuję z parapetu, włączam głośnomówiący w komórce i otwieram szafę, żeby poszukać jakiś ciuchów.

   — Tu nie ma co oceniać. Jest rozklekotany, jak stara kurwa. Pojadą samochodem Tiny — mówi, a ja wyobrażam sobie, jak z irytacji właśnie marszczy brwi i pociera kciukiem brodę.

   Zaczynam się śmiać.

   — Tak, myślę, że to dobry pomysł. Lepiej żeby nie rozkraczył im się gdzieś w połowie drogi, bo za lawetę zapłacimy, jak za tonę koksu — śmieję się i słyszę, że Ayden również parska.

   — Za cenę tony koksu, mała, to miałabyś całą halę lawet — rzuca czarnooki luźno, a ja nieruchomieję, nieco zbita z tropu.

   — Co? — pytam.

   — Co? — Ay odpowiada pytaniem.

   — Dobra, chyba nie chcę wiedzieć... — Macham ręką, choć on nie może tego zobaczyć. — Muszę już kończyć. Odezwę się, jak wrócę ze szpitala to jeszcze zapalimy — mówię — do później. — Wciskam czerwoną słuchawkę i zaczynam się ogarniać.

   Czasami wciąż do mnie nie dociera, że Ayden tkwi w tym nielegalnym świecie znacznie dłużej, niż mogłoby się wydawać. I nawet jeśli pewnymi rzeczami po prostu się nie zajmują, to zwyczajnie mają na te tematy ogromną wiedzę. I nie wiem czy bardziej mnie to fascynuje, czy przeraża.

   Wzdycham i sięgam po przygotowane wcześniej ubrania. Zakładam klasyczne, czarne jeansy i fioletowy golf od Aydena. Przeczesuję włosy i spryskuję się perfumami, po czym chwytam torebkę i wychodzę z pokoju. Na stopy wsuwam czarne botki, biorę z szafki kluczyki od Toyoty i wychodzę z domu. Na samą myśl, że spotkam się z mamą czuję radość i jednocześnie niepokój. Bo przecież okazuje się, że moja mama wie znacznie więcej, niż sądziłam i na pewno nie ominie mnie przesłuchanie, jak już całkowicie dojdzie do siebie i wróci z młodą do domu.

***

   Siedzę na krześle przed wejściem na salę, w której leży mama. Czekam, aż pielęgniarka zmieni jej opatrunek i poda leki. Wcześniej byłam już odwiedzić Lydię. Malutka niedawno wróciła do inkubatora po kangurowaniu u mamy. 

   — Może panienka już wejść — z rozmyślań wyrywa mnie głos starszej kobiety, która właśnie wyszła z pokoju.

   Pielęgniarka uśmiecha się do mnie tak ciepło i przyjaźnie, że moje usta mimowolnie również wykrzywiają się w szerokim uśmiechu.

   — Dziękuję. Miłego dnia — mówię, po czym wchodzę do mamy, zamykając za sobą drzwi.

   — Czy ty przyniosłaś mi caponatę? — pyta blondynka na powitanie, pociągając nosem i z zaciekawianiem przygląda się torbie, którą mam w dłoni.

   — Ciebie też cudownie widzieć, mamusiu — droczę się z nią.

   Podchodzę do łóżka i przytulam ją mocno, zaciągając się matczynym zapachem, który kojarzy mi się ze szczęściem, miłością i bezpieczeństwem. 

   — Cieszę się, że przyszłaś, córcia, a jeszcze bardziej z zawartości tej torby. Zapach caponaty wyczuję na kilometr — mówi podekscytowana, a ja wybucham śmiechem.

   — Jak mogłabym przyjść bez dobrego jedzenia, co? Oczywiście, że wstąpiłam do twojej ulubionej, włoskiej knajpy. Mam dla ciebie też trochę owoców i inne drobiazgi. A na deser tiramisu — wyliczam.

   W następnej chwili wypakowuję wszystko i odkładam do szafki, natomiast ulubioną potrawę mojej mamy przekładam na talerz i podaję jej.

   — Dziękuję, kochanie. To chyba najlepsza rzecz, jaka mnie dzisiaj spotkała, zaraz po przytulaniu Lydii i zobaczeniu twojego taty. Wrócił mi apetyt i najchętniej zjadłabym konia z kopytami — patrzy na mnie błyszczącymi oczami.

   Jest w wyraźnie lepszej kondycji. Zmęczenie już niemal w całości zniknęło z jej twarzy. Wydaje się być zrelaksowana i po prostu szczęśliwa. Jej zielone, śmiejące się w tej chwili, oczy błyszczą radośnie. I naprawdę jestem wdzięczna, że mogę oglądać ją znowu właśnie taką. Jestem ogromnie wdzięczna, że Laura Duncan jest cała i zdrowa.

   — Jak się czujesz? — pytam.

   — Wspaniale, a będzie jeszcze cudowniej, jak już będę z wami w domu — odpowiada z pełną buzią — Boże, Lu, ta caponata jest przepyszna — ekscytuje się, a ja znowu parskam śmiechem.

   — Wiedziałam, że to dobry pomysł — mówię, po czym poprawiam się nieco na krześle i odchrząkuję — chciałabym cię o coś zapytać. Nie jako mamę, a jako psychiatrę.

   Moja rodzicielka z zaciekawieniem spogląda mi w oczy. W następnej chwili odkłada talerz na stolik obok, wyciera twarz i poprawia się na pościeli, po czym chwyta moją dłoń i posyła mi łagodny uśmiech.

   — Pytaj, skarbie. Możesz pytać, o co tylko chcesz.

   — No więc... — Ponownie odchrząkuję, nie bardzo wiedząc, jak ubrać w słowa to, o czym chcę z nią porozmawiać. Wreszcie wzdycham i zaczynam mówić: — Załóżmy, czysto hipotetycznie, że jest dziewczyna. W moim wieku. Kiedy była nastolatką, jej rodzice zginęli w wypadku i wychowywał ją brat. Jakiś czas później spotkało ją kolejne nieszczęście. Została brutalnie pobita i... — urywam, przymykając oczy. Czuję, że zaczynają trząś mi się dłonie, a oddech grzęźnie w gardle, bo słowo, które chcę wypowiedzieć, jest zbyt znajome i wywołuje u mnie falę niechcianego bólu. Muszę wziąć się w garść, bo przecież nie o mnie chodzi w tym momencie. — Została pobita i zgwałcona... Kiedy odzyskała przytomność, nie odezwała się ani słowem. Od tamtej pory minęło sporo czasu, a ona wciąż nie mówi. Zachowuje się tak, jakby wegetowała, a nie żyła, nie wiem, czy rozumiesz, o co mi chodzi. Nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, nie odpowiada na pytania. Siedzi i leży tak, jak ułożą ją pielęgniarki. Bez problemu bierze leki, daje się badać, czy pobierać krew. Pozwala się karmić. To jest bardzo, bardzo dziwne...

   — Czysto hipotetycznie, tak? — pyta moja mama, obserwując badawczo moją twarz. — Czysto hipotetycznie brzmi to tak, jakby dziewczyna cierpiała na stupor dysocjacyjny, ewentualnie jeden z rodzajów katatonii. Z tego co zrozumiałam, ona już wcześniej przeżyła traumę. Pobicie i gwałt mogły być dla jej psychiki tak drastycznym szokiem, że wystąpiły u niej zaburzenia dysocjacyjne. Jednak żeby powiedzieć ci coś więcej, musiałabym zapoznać się z jej kartą i wszystkimi badaniami i porozmawiać z lekarzem, który prowadzi jej przypadek. Tak czysto hipotetycznie, córciu, rozumiem, że dziewczyna znajduje się na oddziale? I jak długo to trwa?

   — Tak. Jest w szpitalu. Trwa to przeszło dwa lata. — Wzdycham. — Czy jej się da pomóc?

   — Dwa lata? — Mama wytrzeszcza oczy. — Jesteś pewna, że te objawy są wynikiem przebytej traumy? Jeśli trwa to tak długo, być może problem jest o wiele bardziej złożony i to nie szok psychiczny spowodował jej stan, a choroba neurologiczna, metaboliczna, albo nowotwór? 

   — Nie sądzę. Myślę, że gdyby była na cokolwiek chora, wiedziałabym o tym. Mamo, czy jej da się pomóc? — ponawiam pytanie. 

   Naprawdę cholernie mi na tym zależy. Mój Boże, gdyby tylko mama zechciała pomóc Vanessie. Gdyby tylko potrafiła jej pomóc...

   — Jeśli podłoże choroby, to jej przebyta trauma, jak najbardziej można byłoby spróbować jej pomóc. Ale córcia, powtarzam ci. Żeby powiedzieć ci cokolwiek z całą pewnością, musiałabym zapoznać się z historią leczenia tej dziewczyny. Dlaczego aż tak ci na tym zależy? — pyta blondynka — bo że to nie jest tylko hipotetyczna sytuacja, już zdążyłam się zorientować.

   — Ta dziewczyna ma na imię Vanessa. — Decyduję się na szczerość. Jeśli chcę, żeby moja rodzicielka zaangażowała się w tę sprawę, muszę powiedzieć jej prawdę. Choć częściowo. — Nessa jest kimś ważnym dla osoby, która z kolei jest bardzo ważna dla mnie. I myślę, że zasługuje na to, by odzyskać swoje życie.

   — W którym szpitalu leży? — pyta mama.

   — Nie ma jej w San Diego, mamo — mówię, na co ta marszczy brwi.

   — Jak to? Więc gdzie jest? 

   — W Nowym Jorku... — odpowiadam, odwracając wzrok.

   Chyba właśnie do mnie dociera, że to nie będzie takie proste, jak mi się początkowo wydawało.

   — Luna... W tej sytuacji mogę ci jedynie obiecać, że postaram się skontaktować z lekarzem Vanessy, ale to wszystko. Nie jestem w stanie polecieć do Nowego Jorku, żeby spotkać się z nimi na konsultację. 

   — Tak, mamo. Ja wiem. Ale to nie wszystko. Bo ja pomyślałam, że może Vanessę można byłoby przewieźć tutaj, do San Diego. Twoja klinika jest najlepsza w całej Kalifornii. Mogłabyś się nią zająć, rozpocząć terapię... 

   — Luna, zaczekaj — mama przerywa mi szybko — zwolnij. Nie możemy od tak zabrać Nessy tutaj. Nie wiadomo, czy jej stan pozwoli na przelot. Nie wiadomo, co na to jej lekarz i brat, o którym wspomniałaś. Bo, jak rozumiem, ona ma kogoś, kto decyduje za nią w tej chwili? Kogoś, kto wyraża zgody na leczenie, formy terapii i tak dalej? Tym kimś jest jej brat, tak?

   Wzdycham po raz kolejny. Oficjalnie nie ma. To znaczy, ja nie wiem, czy jest ktoś taki, ale mam pewność, że na pewno nie jest to Quentin. I chyba trochę zaczynam żałować tej rozmowy. Powiedziałam mamie już i tak zbyt wiele.

   — Załóżmy, że jest osoba, która podpisze zgodę na przeniesienie jej tutaj. W takiej sytuacji zgodzisz się na to, żeby ją ratować? Pomożesz jej? — pytam z nadzieją. W tej chwili potrzebuję tylko, żeby mama się zgodziła. Całą resztą zajmę się później. Opowiem o wszystkim Aydenowi i razem na pewno coś wymyślimy. 

   — Nie obiecam ci, że jej pomogę — mówi moja mama wreszcie, a ja wstrzymuję oddech. Już mam odetchnąć, zrezygnowana, ale nasze spojrzenia się spotykają, a blondynka dodaje: — Nie obiecam ci, że jej pomogę, ale mogę dać słowo, że spróbuję,

   Z mojego gardła wyrywa się pisk. Rzucam się jej na szyję, a ona śmieje się głośno. Całuję ją w obydwa policzki i znowu przytulam, a serce w mojej piersi bije szybko z emocji. Jestem pewna, że mama uratuje Vanessę. A ja i Ayden będziemy mogli wreszcie odetchnąć z ulgą. Quentin odzyska siostrę i być może zdoła nam wybaczyć to, co się wydarzyło. Teraz jedynie muszę podzielić się moim planem z Prescottem. Wspólnie wymyślimy, jak ściągnąć Nessę do San Diego.

   — Dziękuję. Jesteś najlepsza — szepczę wprost do ucha mojej rodzicielki, na co ta uśmiecha się szeroko. 

   Naprawdę mam najwspanialszych rodziców na świecie.

***

   — To co zabierasz? Ja nie wiem, które sukienki spakować — mówi Kira, zrezygnowanym tonem. 

   — Jedziemy tylko na... właściwie na dwa dni. Chyba nie zamierzasz zabrać pół szafy — parskam.

   Wyciągam torbę i pakuję kosmetyki i przybory toaletowe. W tym samym momencie, słyszę, jak po drugiej stronie słuchawki coś z hukiem spada na ziemię. Moment później z ust mojej najlepszej przyjaciółki wypływa potok przekleństw. 

    — Zabiorę cztery — odzywa się w końcu — muszę mieć wybór. No i koronki. Koniecznie koronki. Czuję, że w końcu pójdziemy z Que na całość — mówi i choć jej nie widzę, wiem że właśnie kokieteryjnie się uśmiecha.

   — Ten czerwony komplet, który kupiłaś ostatnio jest świetny — podpowiadam.

   — A ty? — pyta — zabierasz jakieś seksowne fatałaszki? 

   — Kira... — karcę ją — nie jadę tam z zamiarem uprawiania seksu. Jadę żeby spędzić fajny czas z ważnymi dla mnie ludźmi i żeby trochę się oderwać.

   Słyszę, jak czerwono włosa parska śmiechem.

   — Ale pierdolisz — mówi — rośnie ci nos, kłamczucho.

   Potrząsam głową, jednocześnie przewracając oczami. 

   — Ja nie. Ale ty na pewno będziesz. Już niedługo. Dobra, Ki. Muszę kończyć. Dopakuję się i lecę pod prysznic. Widzimy się później. Pa.

   — Spakuj koron... — zaczyna, ale zanim zdoła dokończyć, naciskam czerwoną słuchawkę.

   Ze śmiechem odkładam komórkę na szafkę i siadam po turecku przed moją nowiutką szafą. Przez chwilę po prostu gapię się na równo ułożone ubrania i sukienki wiszące na wieszakach. Po chwili do mojej głowy wpada pewien pomysł. Z szuflady pod łóżkiem wyciągam pudełko, a z niego sukienkę. Wkładam ją na dno torby, nie mając pojęcia, czy będę miała odwagę żeby ją założyć. Po chwili namysłu pakuję też czarny, koronkowy komplet i jeszcze jedną sukienkę. Fioletową z frędzlami, którą kiedyś zakładałam, kiedy mieliśmy zajęcia z tańców latynoamerykańskich. Na koniec w mojej torbie lądują jeszcze dresy i bluza na powrót oraz kilka innych drobiazgów. Zamykam torbę i kładę ją przy wejściu, po czym z głupim uśmieszkiem, którego nie umiem pozbyć się z twarzy, ruszam do łazienki.

   To będzie cudowny weekend.

***

   Parkujemy w podziemiach bazy kilka minut po trzeciej w nocy. I jak było mi cholernie ciężko się obudzić i podnieść z łóżka, tak kiedy dostrzegam Aydena, opierającego się o drzwi, czuję się już całkowicie rozbudzona. 

   — Cześć, dziewczyno — mówi, przyciągając mnie do siebie. Całuje mnie krótko, ale z niebywałą czułością. I mogłabym przysiąc, że w jego ruchach wyczuwam tęsknotę.

   — Cześć, chłopaku. — Uśmiecham się.

   Kira rzuca nam sugestywne spojrzenie, po czym przepycha się obok czarnookiego i wchodzi do środka. Zaraz za nią wchodzi Liam, uprzednio witając się z Prescottem. 

   — To co, ruszamy? — pyta brunet, odsuwając mnie od siebie na odległość ramion.

   — Jasne. Kto jedzie z kim? — Zaglądam do środka, gdzie zaczyna robić się coraz większy ruch.

   — Delgado i Sol zabierają Turków. Que i czerwony łeb jadą z Nathanielem — oboje parskamy śmiechem na określenie, jakiego użył względem Kiry — a Liam i Tina mają po drodze zgarnąć chłopaków — wylicza. 

   — No dobra, w takim razie jedźmy — mówię.

   Ayden bierze moją torbę i wkłada ją do bagażnika. Moment później oboje wsiadamy do samochodu i zapinamy pasy. Czuję się podekscytowana. Czuję też spokój i radość. Bo mam poczucie, że spędzę naprawdę cudowny czas.

   — I jeszcze jedno — mówi Ayden, kiedy zatrzymujemy się u głównej bramy. Odwraca się w moją stronę i spogląda wprost w moje zielone oczy — możesz potraktować ten wyjazd, jak formę terapii. Będą tam z tobą ludzie, których kochasz. Będę tam ja. Jedziemy do Meksyku, żeby się trochę oderwać. Wszystko, co złe, zostaje w San Diego. W Guadalajarze będę przy tobie, z tobą  i dla ciebie. Tabletki bierzesz zgodnie z rozpiską. Koniec z łykaniem ich, jak cukierki. Jeśli poczujesz, że potrzebujesz wziąć kolejną dawkę, powiesz mi o tym, a ja postaram się coś wymyślić, okej? Masz się tam świetnie bawić. Zrobię wszystko, żeby twój świat na chwilę się zatrzymał i żeby w twojej głowie nie było nic, poza nami, tańczącymi do rana na Vive Latino Mexico, zrozumiałaś? 

   Patrzę na niego, zupełnie oniemiała i po prostu kiwam głową, bo nie jestem w stanie nic powiedzieć. Czuję łzy pod powiekami, więc mrugam szybko, kilkukrotnie, żeby wyostrzyć obraz. Ayden nachyla się, całuje mnie w czubek głowy, po czym wraca na swoje miejsce, wrzuca bieg i wyjeżdża z podziemi. 

   Opieram się wygodniej na siedzeniu, otulając kocem i przymykam oczy. Nie jestem w stanie wyrazić słowami tego, jak bardzo jestem mu wdzięczna za to, co dla mnie robi. Czuję właśnie całą parabolę uczuć. I kocham tego człowieka. Całą sobą. 

   Wyjeżdżamy na autostradę. Ay splata ze sobą nasze palce i jak zwykle zaczyna zataczać kciukiem delikatne kółka we wnętrzu mojej dłoni. Zaciskam powieki, uśmiechając się mimowolnie i nie wiem nawet, w którym momencie sen na powrót otula mnie w swoich ramionach. 

   ***

   Budzi mnie zapach kawy i świeżych bułek cynamonowych. Otwieram powoli oczy, nie bardzo wiedząc, co się dzieje, kim jestem ani który mamy rok. Przeciągam się i ziewam przeciągle. W następnej chwili moje spojrzenie krzyżuje się z czarnymi jak węgiel tęczówkami Prescotta. Brunet przygląda mi się w rozbawieniu, a ja czuję, że na moją twarz wypływa rumieniec.

   — Z czego się śmiejesz? — pytam, zachrypniętym głosem.

   Odchrząkuję. Dostrzegam na desce rozdzielczej kubek z kawą. Biorąc pod uwagę, że Ayden ma w dłoni taki sam, ten jest mój. Chwytam go i upijam kilka łyków. Kawa jest pyszna.

   — Szeptałaś moje imię — odpowiada ciemnooki wreszcie, a ja krztuszę się napojem.

   Czuję gorąco, które rozlewa się po moich policzkach, szyi aż po uszy.

   — Co? — pytam, kiedy wreszcie udaje mi się odzyskać oddech.

   — Szeptałaś moje imię — powtarza, mając na twarzy głupkowaty uśmieszek — przez sen. To miłe, mała. Naprawdę miłe uczucie.

   Spuszczam wzrok. Nie wiem, dlaczego czuję się aż tak zażenowana, ale muszę zmienić temat. Bo jeszcze chwila, a moja skóra na twarzy dokona samozapłonu.

   — Długo spałam? — pytam, nie patrząc na niego — gdzie jesteśmy? Gdzie reszta?

   — Kilka godzin — odpowiada Ay, a ja jęczę w duchu. Ominęło mnie kilka godzin, które z powodzeniem moglibyśmy wykorzystać na przykład na rozmowę. — Jakiś czas temu przekroczyliśmy granicę. Obeszło się bez niespodzianek. Reszta pojechała dalej dziesięć minut temu. Ja chciałem dać ci czas, na pobudkę i szybkie śniadanie. Znam trasę na pamięć, nie martw się.

   — Dzięki — mamroczę cicho — kawa jest pyszna.

   — Zjedz bułkę. Później zatrzymamy się na jakiś obiad — nakazuje, a głupkowaty uśmieszek wciąż nie schodzi mu z twarzy.

   — Jesteś okropny — stwierdzam naburmuszona, na co Ayden już nie wytrzymuje i wybucha śmiechem. Uderzam go w ramię, co wywołuje jeszcze większy atak śmiechu. 

   W końcu ja też nie wytrzymuję i zaczynam chichotać. Dopiero po chwili udaje nam się uspokoić. Zjadam śniadanie, korzystam szybko z toalety na stacji, a moment później ruszamy w dalszą drogę. Do Guadalajary daleko. Nie pokonaliśmy jeszcze nawet jednej trzeciej trasy. Jedziemy akurat bocznymi drogami, ruch na jezdni jest umiarkowany, więc postanawiam poruszyć z brunetem kwestię Vanessy.

   — Mów — odzywa się chłopak, patrząc na mnie z ukosa, zanim ja zdołam cokolwiek powiedzieć. Marszczę brwi, na co kącik jego ust unosi się ledwie zauważalnie. — Wiercisz się i otwierasz usta, jakbyś chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała jak zacząć. Więc po prostu to powiedz.

   Wzdycham, poprawiając się na siedzeniu.

   — Rozmawiałam dzisiaj z mamą... — zaczynam niepewnie.

   — Tak?

   Ayden odszukuje moją dłoń i splata nasze palce, jakby chciał tym gestem dodać mi otuchy. Wyczuł, że ciężko mi jest zacząć ten temat, a ja zdałam sobie sprawę, że się zestresowałam. Dopiero teraz do mnie dotarło, jak w pewien sposób głupie było to, co zrobiłam. Mogłam to najpierw z nim przedyskutować.

   — Rozmawiałam z mamą o Vanessie — wyrzucam z siebie, na co Ayden gwałtownie hamuje, zatrzymując samochód w miejscu. 

   Rozglądam się w popłochu, sprawdzając, czy tym ruchem nie spowodował zagrożenia na drodze, po czym ze strachem spoglądam w jego stronę. Brunet puszcza moją dłoń, po czym kładzie obie ręce na kierownicy. Przymyka oczy, biorąc bardzo głęboki wdech, a ja widzę, jak jego knykcie bieleją, pod wpływem siły z jaką miażdży kierownicę.

   — Co zrobiłaś? — pyta cicho, ledwo hamując złość.

   — Zanim na mnie nawrzeszczysz — mówię szybko, unosząc ręce w pojednawczym geście — nie wspomniałam mamie ani słowem o Quentinie i o tym co zrobił. Powiedziałam tylko tyle, ile powinna wiedzieć, żeby ocenić czy jest w stanie pomóc Ness. Opowiedziałam jej, co ją spotkało i że od tamtej pory jest w stanie wegetatywnym. 

   — W ogóle nie powinnaś była jej nic mówić, Luna. Nic, kurwa — unosi nieco głos, jednak wciąż próbuje trzymać nerwy na wodzy. 

   A ja po raz kolejny zdaję sobie sprawę, że Ayden Prescott naprawdę przestał być dupkiem, bo pomimo tego, że jest na mnie wściekły, stara się opanować. Jeszcze jakiś czas temu po prostu zaczęlibyśmy na siebie wrzeszczeć.

   — Mama spróbuje pomóc Vanessie. Powiedziała mi, jak to wygląda z jej perspektywy. Z perspektywy lekarza specjalisty. Są różne metody, Ayden. A moja mama jest naprawdę cholernie dobrym psychiatrą i dobrze o tym wiesz. Pomoże jej...

   — A co, jeśli nie? Pomyślałaś w ogóle o tym w ten sposób? Co, jeśli powiemy o tym pomyśle Quentinowi, zrobimy mu nadzieję, że wreszcie, po dwóch latach, odzyska siostrę, ale się nie uda? Masz odwagę po raz kolejny złamać tego człowieka? Bo uwierz mi, ja nie mam. Widziałem go wtedy. Był wrakiem. Ledwo udało nam się go odzyskać, choć pewna część Quentina Gahana już na zawsze została w Nowym Jorku. Kolejny raz się już nie podniesie... 

   Przez chwilę patrzę wprost w ciemne oczy chłopaka, dzielnie wytrzymując to ciężkie spojrzenie, w którym aktualnie panuje burza. Jest wściekły i nawet poniekąd go rozumiem. Jednak zasmuca mnie jego brak wiary. 

   — A może zapytajmy o zdanie Quentina, co? Zapytajmy go, co o tym sądzi — mówię, hardo unosząc podbródek.

   — Przecież obydwoje wiemy, że się zgodzi. Złapie się każdej nadziei na ratowanie siostry — sarka Ayden, potrząsając głową.

   — Moglibyśmy ściągnąć Ness do San Diego — proponuję cicho, na co Ayden parska.

   — Ale jak ty to sobie, przepraszam, wyobrażasz? Chcesz ściągnąć nam psy na głowę? Przecież jak ruszymy Ness z kliniki w Nowym Jorku, od razu przyjadą tutaj, żeby sprawdzić, czy Que się tutaj nie kręci. Nie możemy sobie pozwolić na takie ryzyko... 

   Wzdycha, po czym przeciera zmęczone powieki i kilka razy strzela na karku.

   — A czy możemy o tym jeszcze porozmawiać? — pytam z nadzieją. Naprawdę myślałam, że mój pomysł jest dobry. — Czy mógłbyś to po prostu jeszcze przemyśleć? Naprawdę chciałabym porozmawiać o tym z Que i zapytać, co on o tym myśli.

   — Na tym wyjeździe ani słowa o Nessie i twoim pomyśle — nakazuje Ayden, po czym z powrotem zapina pasy i przekręca kluczyk w stacyjce, a Nissan w tej samej sekundzie wydaje z siebie pomruk — później zobaczymy... — dodaje zimnym tonem, nie poświęcającym mi już więcej ani jednego spojrzenia.

   — Dobrze — zgadzam się i również odwracam głowę w stronę bocznej szyby. 

   Chce się złościć, proszę bardzo. Ja chciałam tylko pomóc. Biorę głęboki wdech, po czym ze świstem wypuszczam powietrze z płuc. 

   Byłam pewna, że ten weekend będzie cudowny. Najwidoczniej się myliłam.

***

Rozdział miał być nieco dłuższy, ale postanowiłam, że dodam go już dzisiaj, żebyście nie musieli dłużej czekać. Mam nadzieję, że nie było zbyt nudno i dobrze Wam się czytało. Koniecznie podzielcie się wrażeniami w komentarzach. Widzimy się w kolejnym rozdziale.

Kocham Was. Wasza Lea xo.


Zapraszam na moje social media:

Tiktok — LeaRevoy

Instagram  learevoy

Twitter — LeaRevoy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro