38.
Leżę na łóżku Ayden'a. Moje zmysły są delikatnie przytępione przez zmęczenie i nadmiar emocji, które nagromadziły się we mnie w ciągu ostatnich kilku godzin. Usiłuję przypomnieć sobie, kiedy ostatnio spędziłam normalny, spokojny dzień. Dzień, w którym nie musiałam zakładać masek, niczego udawać, wmawiać wszystkim wokół i samej sobie, że wszystko jest w porządku. Nie potrafię. Mam w głowie pustkę. Dobre wspomnienia coraz bardziej się zacierają, choć z całych sił staram się ich nie zatracić. Nie chcę zapomnieć, jak było przed.
Przed tamtą nocą dwa lata temu, kiedy Ay złamał mi serce. Przed wypadkiem, który zabrał mi tak wiele. Przed poznaniem Kevina...
Przed byłam naprawdę szczęśliwa. A teraz? Teraz nie wiem już nawet kim jestem. Każdego dnia tracę cząstkę siebie i coraz częściej mi się wydaje, że postradałam rozum. Czuję się, jak wariatka. Dzieje się zbyt wiele, za szybko i zbyt intensywnie. Nie nadążam. Nie wiem, jak mam sobie radzić, skąd wziąć siły, by walczyć i co zrobić, by to wszystko wreszcie się skończyło...
— Hej. — Głos Ay'a wyrywa mnie z letargu.
Unoszę głowę, by na niego spojrzeć. Przez moje ciało przebiega dreszcz, jak tylko nasze spojrzenia się krzyżują.
Czarnooki stoi w drzwiach, oparty o futrynę i wpatruje się we mnie intensywnie. Na jego twarzy nie dostrzegam oznak złości, ale coś w jego postawie mówi mi, że rozmowa z Ismaelem nie należała do łatwych.
— Hej — odpowiadam cicho i posyłam mu delikatny uśmiech.
— Przepraszam, że zostawiłem cię tutaj samą na ponad godzinę, ale musieliśmy omówić kilka ważnych kwestii. To nie mogło czekać — mówi po chwili, stojąc wciąż w tym samym miejscu.
Nie wiem dlaczego, ale odnoszę wrażenie, że próbuje się do mnie zdystansować. Tak, jakby moja obecność sprawiała mu jakąś trudność, jakby potrzebował przestrzeni, ale to dobrze, bo ja również jej potrzebuję.
Podnoszę się do pozycji siedzącej i dziwnym, nerwowym ruchem poprawiam rękawy bluzy. Na rękach wciąż mam siniaki...
— Nic się nie stało. I tak potrzebowałam chwili, żeby pomyśleć. — Przyznaję zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami. — Macie przeze mnie kłopoty, prawda? — pytam.
Zakładam kosmyk włosów za ucho i spuszczam wzrok.
— Kłopoty to za dużo powiedziane — odpowiada. — Ismael jedynie trochę się wkurzył, owszem, ale nie na ciebie, a na nas. Zwłaszcza na mnie. Nie lubi, kiedy robimy coś za jego plecami i nie jesteśmy z nim szczerzy — mówi, starając się brzmieć, jakby wcale go to nie obchodziło, ale ja wiem, że tak naprawdę cholernie go to poruszyło.
Jest zły, ponieważ zawiódł Delgado. Widzę to w jego oczach i mam cholerne wyrzuty sumienia, że go w to wciągnęłam, a jednocześnie jestem na niego wściekła, ponieważ on z kolei wciągnął w to całą resztę.
Zapada między nami ciężkie milczenie. Ay wreszcie przekracza próg i podchodzi bliżej, zajmując miejsce w fotelu naprzeciwko. Spogląda na mnie, a ja staram się zrozumieć, co właściwie dzieje się teraz w jego głowie. Niewiele jestem w stanie wyczytać z tych pięknych, czarnych oczu, a jego przystojna, posągowa twarz nie zdradza żadnych emocji.
Mija kilka minut. Cisza, która wypełnia pomieszczenie, staje się dla mnie coraz bardziej uciążliwa i zaczynam czuć się naprawdę nieswojo. Powietrze w pokoju jakby zgęstniało i coraz trudniej jest mi swobodnie oddychać. Siedzę ze spuszczoną głową, bo z jakiegoś powodu czuję, że jeśli spojrzę w te czarne, hipnotyzujące oczy, albo rozpadnę się na kawałki, bo nie będę potrafiła udźwignąć w tym momencie ciężaru uczucia, jakim go darzę, albo poczuję taką wściekłość, że zapragnę zrobić mu krzywdę. Jestem całkowicie rozdarta emocjonalnie...
Po upływie kolejnych chwil Ay nachyla się i chwyta mój podbródek, zmuszając, bym na niego spojrzała. Bardzo delikatnie dotyka palcem śladu, który został na moim policzku po spotkaniu z Kevinem. Wzdrygam się, chociaż nie czuję bólu. Reakcję mojego ciała wywołało wspomnienie tamtego momentu i wizja tego, co mogło się stać, gdyby Ismael i Kemal w porę się nie zjawili.
— Skurwiel będzie błagał o śmierć, przysięgam... — mówi Ay tak cicho, że ledwie go słyszę.
Dreszcz przebiega wzdłuż mojego kręgosłupa, bo wiem, że brunet nie rzuca słów na wiatr. Nigdy.
Odsuwam się od niego. Jestem wykończona dzisiejszymi wydarzeniami, a bijąca od czarnookiego aura ani trochę mi nie pomaga, wręcz przeciwnie. Czuję się miażdżona nadmiarem tego wszystkiego.
— Nie powinieneś był mieszać w to Delgado i Kemala. I tak już zbyt wiele osób zna prawdę. Każda kolejna to ryzyko, którego nie mam prawa podejmować, Ay. Przecież doskonale wiesz, co się stanie jeśli...
— Jeśli co? — przerywa mi, podnosząc się z miejsca.
Zaczyna krążyć po pokoju. Bierze głęboki wdech, przeczesując dłonią swoje ciemne włosy i ze świstem wypuszcza powietrze z płuc.
— Wiesz co by się stało, gdybym nie poprosił Del o pomoc? — pyta. — Kutas zatłukłby cię. Nawet jeśli nie miał takiego zamiaru, zrobiłby to. Bo jest jebanym psycholem. Wpadłby w szał, straciłby kontrolę i zapomniał o zdrowym rozsądku. Biłby cię i nie przestawał, dopóki nie skończyłabyś martwa, rozumiesz? A to — warczy, wskazując na mój policzek — jest kurwa najlepszy dowód, że decyzja, którą podjąłem... poproszenie Isamela o pomoc było najlepszym, na co mogłem wpaść.
Czarnooki aż kipi z wściekłości, wbijając we mnie intensywne, nieustępliwe spojrzenie. Jego dłonie drżą tak bardzo, że wciska je w kieszenie spodni, gdy nie udaje mu się nad tym zapanować. Ma dosyć i ja również.
— Chyba powinnam ci podziękować, no nie? — pytam, nie potrafiąc ukryć sarkazmu. — Więc dziękuję. Tylko na przyszłość postaraj się konsultować ze mną swoje plany. Nie zapominaj, że cała ta afera dotyczy bezpośrednio m n i e i wolałabym znać podejmowane przez ciebie kroki. Jestem ci wdzięczna, że chcesz i próbujesz mi pomóc, ale nie zapominaj, że w tym wszystkim chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo, spokój i dobre imię mojej rodziny. Ja nie jestem ważna. To o nich walczę. Nie o siebie — mówię, na co Ay reaguje prychnięciem.
— Jasne. Pozwalaj sobą pomiatać. Pozwalaj temu gnojowi się poniżać, bić i chuj wie co jeszcze! Bo tutaj przecież nie chodzi o ciebie... — parska, bez krzty wesołości. — Ciekaw jestem, czy gdy pewnego dnia kutas zatłucze cię na śmierć, uchronisz swoją rodzinę? Wtedy na sto procent im pomożesz. Będą bezpieczni, spokojni, a ich reputacja pozostanie nietknięta. Świetnie, Luna. Doskonały plan.
Przymykam oczy i biorę bardzo głęboki wdech. Dokąd zmierza ta rozmowa? Nie jestem przekonana, czy to, że nadal tkwię w tym pokoju, z nim, ma sens. Powinnam wrócić do domu. Pomyśleć, w spokoju zastanowić się nad tym wszystkim. Nie jestem w stanie dojść do siebie tutaj, w tym miejscu, przy tym człowieku.
Nasza relacja jest zbyt burzliwa. Wspólna przeszłość i to, co wydarzyło się dwa lata temu jeszcze bardziej to podsycają. Mimo silnego uczucia, jakim go darzę i tego, jak bezpiecznie czuję się u jego boku, wciąż nie potrafię o tym wszystkim zapomnieć. Z jednej strony chcę być przy nim. Z drugiej mam ochotę posłać go do diabła. To jest tak bardzo popieprzone, że sama nie wiem już, co o tym myśleć. Jak nazwać to, co nas łączy i czy w ogóle jest co nazywać...
— Wracam do domu — odzywam się wreszcie, przerywając ciszę.
Ruszam ku drzwiom, wymijając go, ale on nie pozwala mi odejść. Chwyta mnie za ramię, zatrzymując w miejscu.
— Luna... — niemal warczy.
— Nie mam siły, Ayden — wykrztuszam. — Potrzebuję dystansu. To jest tak bardzo popieprzone, że zaczynam się gubić. Chcę wrócić do domu, bo tutaj się duszę. Tego jest zbyt wiele, rozumiesz? Wszystko wali mi się na głowę i jeszcze... — ucinam, biorąc głęboki wdech.
— Co? — ponagla, nie zwalniając uścisku.
— I jeszcze ty. — mówię wreszcie. — Ciebie też jest za dużo. Jestem pewna, że rozumiesz, o co mi chodzi.
Ay puszcza mnie i cofa się o krok.
— Powiem Nate'owi, żeby cię odwiózł — informuje mnie, głosem całkowicie wypranym z emocji.
Spuszczam głowę, usiłując zdusić w sobie uczucie rozczarowania. Jeszcze przed momentem chciałam się zdystansować, a teraz jestem zła, bo to nie on zabierze mnie do domu? Jesteś idiotką, Luna — myślę. Zaburzoną i rozchwianą emocjonalnie idiotką.
— Okej — zgadzam się.
Zmuszam swoje usta do uśmiechu, po czym opuszczam pokój bruneta, nie oglądając się za siebie. Czuję jego wzrok na sobie. Pali tył moich pleców, dopóki nie znikam za kolejnymi drzwiami i muszę walczyć ze sobą, by nie zawrócić. Na całe szczęście nie jest ze mną jeszcze tak do końca źle, bo tę walkę wygrywam.
~*~*~
Kiedy godzinę później parkujemy pod moim domem, ogarnia mnie uczucie silnego niepokoju na widok znajomego samochodu. Nie jest to jednak ten sam rodzaj strachu, jaki odczuwam przy Kevinie, ale coś na jego kształt. Jakbym już podskórnie czuła, że ten koszmarny dzień jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.
— Co on tu robi? — pyta Nate, marszcząc brwi.
— Czy ja ci wyglądam na wróżkę? — odpowiadam pytaniem na pytanie.
Wcale nie zamierzałam być dla przyjaciela wredna, ale to silniejsze ode mnie. Jestem na nich zła, bo chociaż oni wszyscy robią to właśnie dla mnie, nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie zostałam poinformowana o ich planach.
Nathaniel rzuca mi jedno, krótkie spojrzenie. Wzdycha ciężko i kręci głową, ale nie komentuje mojej opryskliwości. I nie wiem, czy to dlatego, że rozumie, czy po prostu nie chce jeszcze bardziej mnie drażnić. Wszystko mi jedno. Teraz chcę jedynie, by tymczasowo dali mi święty spokój.
— Gdybyś czegoś...
— Poradzę sobie. Dzięki — przerywam mu, po czym rzucam zwyczajne cześć i wysiadam z samochodu.
Powoli ruszam ku drzwiom, drżąc na całym ciele. Z każdym krokiem na mojej szyi zaciska się niewidzialny supeł. Mój puls przyspiesza. Intuicja mówi mi, że to nie jest przyjacielskie spotkanie na pogawędki. Coś musiało się stać. Przecież Theodore Stanford nie zjawiłby się osobiście w naszym domu bez konkretnego powodu. I to mnie cholernie, cholernie niepokoi.
Trzęsącą się dłonią naciskam klamkę i popycham drzwi. Z lekkim wahaniem przekraczam próg i wchodzę do środka. Wita mnie niemal zupełna cisza, ale w powietrzu unosi się zapach jego obrzydliwych perfum i wiem, że choć go nie słyszę, on na pewno wciąż jest w naszym domu.
Ściągam trampki, starając się jak najbardziej przedłużyć chwilę spotkania z nim i poznania powodu jego wizyty, ale uświadamiam sobie, że przecież nie jestem tchórzem. Codziennie stawiam czoła jego psychicznemu synalkowi, więc stary to dla mnie pikuś, prawda? No właśnie, kurwa, niekoniecznie...
Przechodzę przez korytarz, kierując się prosto do salonu, a kiedy tam docieram, wstrzymuję oddech ze strachu, ponieważ jestem już pewna, że coś okropnego się stało.
Ojciec Kevina siedzi przy dużym stole w jadalni i spogląda na mnie swoimi zimnymi, błękitnymi oczami. Uśmiecha się przyjaźnie, choć w oczach czai się zło. Bije od niego jeszcze większy chłód, niż zazwyczaj i dam sobie rękę uciąć, że gdyby bardzo się postarał, mógłby ściągnąć na San Diego prawdziwą zimę.
Miejsce obok niego zajmuje moja mama. Jej twarz wyraża niepokój i strach, ale jest jednocześnie skupiona i w gotowości, jakby w każdej chwili musiała atakować. Przenoszę wzrok na siedzącego na fotelu Lucasa i przysięgam, że cała krew odpływa mi z twarzy na jego widok. Ma spuszczoną głowę. Mowa jego ciała wyraża skruchę i przerażenie, co sprawia, że panika zaciska się na moim gardle bardzo mocno. Powoli dociera do mnie, co to oznacza, ale nie chcę dopuszczać tego do świadomości. Nie ma taty, który najpewniej teraz jest w sądzie, ale za to jest Liam. Stoi obok Lucasa. Patrzę na niego, a kiedy jego brązowe tęczówki zderzają się z moimi, mam ochotę gorzko zapłakać. W jego spojrzeniu widzę czystą żądzę mordu.
— Dobrze, że w końcu jesteś, Luna. Czekaliśmy na ciebie. Musimy porozmawiać — odzywa się Stanford takim tonem, jakby mówił do oskarżonego.
Przełykam nerwowo ślinę i zaczynam oddychać szybciej, skupiając się na tym, by nie zemdleć.
Coś ty najlepszego narobił, Lukey?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro