Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

33.


    Siedzimy z Ay'em w samochodzie, kilka przecznic od mojego domu, objadając się mega niezdrowym żarciem z McDonalda. Kiedyś pewnie nie wzięłabym do ust żadnej z tych dobroci, dzisiaj jednak nie muszę już trzymać rygorystycznej diety i jest mi zwyczajnie wszystko jedno ile to ma kalorii. Najważniejsze, że smakuje.

    Jemy w milczeniu. Ciszę przerywa jedynie muzyka płynąca z radia i szelest papierowych toreb.

    W LA, Ayden odebrał swoją nagrodę. Przez kilkanaście dobrych minut zbierał gratulacje od tłumów, zamienił kilka zdań z grupką facetów, która prawdopodobnie znaczy „coś więcej" w tym środowisku i umówił się na kolejny wyścig. Davidsona natomiast mieliśmy z głowy. Nie było go, kiedy dotarliśmy do reszty. Podobno zmył się od razu, kiedy Ayden jako pierwszy przekroczył linię mety. Prawdę mówiąc kamień spadł mi z serca, gdy okazało się, że nie ma go wśród zgromadzonych. Przynajmniej reszta wieczoru minęła względnie spokojnie, choć coś mi mówi, że on wróci. I nie będzie to zwyczajny powrót z prośbą o rewanż. Max źle znosi porażki i tym razem nie było inaczej. Kiedy tak stałam, ramię w ramię z Ayden'em, do moich uszu docierały strzępki rozmów. Właśnie one, ale też to, co widziałam w oczach Maxa wystarczyły, bym zdała sobie sprawę, że Keres szykują bombę... To coś dużego. Coś, o czym usłyszą wszyscy...

    Wzdrygam się na samą myśl i kręcę głową, by pozbyć się z umysłu Maxa i tego, o czym usłyszałam. Nie powinnam była pakować się w ten świat, ale zupełnie nieświadomie stałam się w jakimś stopniu jego częścią, a później, z całkowitą premedytacją, weszłam w to głębiej. Moja podświadomość zdaje się krzyczeć, że powinnam zawrócić, bo jeszcze krok i nie będzie odwrotu, ale z jakiegoś powodu postanawiam ją zignorować. Żegnaj zdrowy rozsądku.

    Dopijam sok pomarańczowy i spoglądam z ukosa na Ayden'a. 

    Kilka minut temu dostał wiadomość i od tamtej pory w skupieniu i z napięciem wpatruje się w ekran komórki. Mam ochotę wyciągnąć dłoń i kciukiem wygładzić zmarszczkę na jego czole, ale nie robię tego.

    Przyglądam się jego pięknej twarzy, na widok której, każdorazowo, mój puls przyspiesza. Mocne rysy, cudowne, pełne usta i czarne, jak węgiel, oczy... O tak, Ayden jest niesamowicie przystojny. Ma twarz Adonisa i cholernie seksowne, wyrzeźbione ciało, ale to nie one są powodem, dla którego bezpowrotnie oddałam mu swoje serce.

    Pokochałam człowieka, którym jest. Jego duszę i ogromne, dobre serce, które ukrywa pod maską skończonego dupka.

    Zranił mnie cholernie wiele razy, a ja wciąż nie potrafię całkowicie z niego zrezygnować. Mimo postanowień, że będę trzymać się z dala, jestem tutaj-z nim, czując się w jakiś dziwny, niedorzeczny sposób spełniona i szczęśliwa. Gdzieś z tyłu głowy czerwona lampka migocze coraz szybciej, coraz bardziej intensywnym światłem. Lampka ostrzegawcza, która usiłuje po raz kolejny dać mi do zrozumienia, że powinnam raz na zawsze odciąć się od Ayden'a Prescotta, zanim będzie za późno. A ja, Luna Duncan, p o r a z k o l e j n y udaję, że jej nie dostrzegam.

    — Lu? — słyszę, jakby z oddali.

    Potrząsam głową, wreszcie wracając na ziemię i zauważam, że Ay przygląda mi się badawczo.

    — Uhm? — Mamroczę, zakłopotana faktem, że przyłapał mnie na gapieniu się na niego.

    — Odpłynęłaś — mówi, a kąciki jego ust unoszą się nieznacznie.

    — Trochę się zamyśliłam...

    Posyłam mu delikatny uśmiech, po czym odwracam wzrok.

    Do San Diego wróciliśmy jakąś godzinę temu. Ayden wciąż nie poruszył tematu naszego pocałunku, a właściwie dwóch, więc i ja tego nie robię, choć czuję dziwną potrzebę, by to wyjaśnić. Chciałabym wiedzieć, co to oznacza. I czy w ogóle cokolwiek oznacza... dla niego. Pocałowałam go pod wpływem impulsu. Musiałam coś zrobić, a to była jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy, ale czy jego pocałunek również był tylko impulsem? Bo nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że tak nie było.

    Czuję, że nasza relacja przybrała inny, nieco intymny wymiar. Coś zaczęło zmieniać się już tamtego dnia, gdy przyjechał po mnie do szpitala, a później uspokajał w swoich ramionach. Każde kolejne spotkanie zbliżało nas do siebie, jednak od kilku dni to coś stało się o wiele silniejsze. Nie wiem z czego to wynikło, ale boję się, że kieruje nim współczucie i gdyby nie fakt, że utknęłam w toksycznym związku z facetem, który mnie krzywdzi, nie siedzielibyśmy teraz razem w tym samochodzie.

    No właśnie... Facet, który mnie krzywdzi. Jeśli dowie się, gdzie byłam, co robiłam i z kim... zabije mnie. Zabije i nawet przy tym nie mrugnie. Jego dłoń nie zadrży, nie pojawią się żadne wyrzuty sumienia. Zrobi to z zimną krwią i będzie z tego dumny. I choćby dlatego nie powinnam rozwodzić się nad tym, co oznaczał pocałunek Ayden'a. Nasza relacja, czymkolwiek ona jest, właśnie przez wzgląd na Kevina, nie ma racji bytu.

    — Może chcesz podzielić się ze mną tym, co zaprząta w tej chwili twoją śliczną główkę?

    Głos Ay'a kolejny raz wyrywa mnie z zamyślenia.

    Moje policzki oblewa rumieniec, więc odwracam głowę i uśmiecham się niewyraźnie, zakłopotana.

    — To nic takiego. — Wzruszam ramionami.

    — No chyba jednak nie do końca, skoro w ciągu godziny odpłynęłaś ze trzy razy — stwierdza lekko i chwyta mój podbródek, zmuszając, bym spojrzała mu w oczy.

    I naprawdę nic nie mogę poradzić, że na widok jego czarnych źrenic moje serce zaczyna szaleć.

    — Po prostu jestem zmęczona.  

    Mijam się z prawdą.

    Posyłam mu uśmiech, mając nadzieję, że nie będzie ciągnął mnie za język. Nie chcę mówić mu, że zastanawiałam się nad tym, co nas łączy i myślałam o przeszkodzie zwanej Kevinem. Wyszłabym na idiotkę. Między nami nic nie ma i muszę wbić to sobie do głowy. Ot, przyjacielska relacja. Pocałunki o niczym nie świadczyły. Nazwałam je impulsem i powinnam tylko w taki sposób o tym myśleć. Kropka.

    Ayden wzdycha i widzę, że chce coś powiedzieć, jednak ostatecznie z jego ust nie padają żadne słowa. Prostuje się na siedzeniu i kładzie głowę na oparciu fotela, a ja układam się w ten sam sposób i przymykam oczy.

    — Ja nigdy nie rzucam słów na wiatr... — odzywa się po upływie kilku długich minut, wreszcie przerywając ciszę.

    — Zdążyłam się o tym przekonać — mówię cicho, zastanawiając się do czego zmierza.

    — Dałem słowo, że zrobię wszystko, żeby uwolnić cię od tego skurwiela i go dotrzymam. Powiedziałem, że mam plan i to nie były jedynie puste słowa. Na razie zbieram informacje i kiedy tylko będę miał wszystko, czego potrzebuję, zacznę wcielać go w życie. Już niedługo ten koszmar się skończy, Lu. Przysięgam — wyrzuca z siebie i mówi to z taką pewnością, że nagle zalewa mnie fala nadziei.

    Czuję, że pod moimi powiekami zaczynają zbierać się łzy, więc mrugam szybko, bo nie chcę się teraz rozklejać. Nie po tak świetnym wieczorze i tym, co razem przeżyliśmy w ostatnich godzinach.

    — Dziękuję, że próbujesz mi pomóc — szepczę.

    Ayden spogląda na mnie, a jego spojrzenie sprawia, że zaczyna mrowić mnie cała skóra. Jest w jego oczach coś, czego nie umiem zrozumieć. Coś tak intensywnego, że czuję ciepło w swoim wnętrzu, jakby ktoś podłożył w nim ogień.

    — Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile rodzina Stanford ma tajemnic. Poprosiłem o pomoc gościa, który był mi winien przysługę. I przysięgam, że nawet nie marzyłem, że dokopie się do takiej bomby. Kevin będzie musiał się wycofać. W przeciwnym razie Stanfordowie będą cierpieć. Kutas pożałuje, że się urodził — mówi Ay, zaciskając dłonie w pięści.

    W jego czarnych źrenicach dostrzegam niebezpieczny błysk i mimowolnie się wzdrygam. Jego twarz jest posągowa, ale spojrzenie mówi więcej, niż słowa. Wygląda w tej chwili jak lampart, szykujący się do ataku na swoją ofiarę. Jak dzikie, nieposkromione zwierzę. Jak ktoś, z kim lepiej nie zadzierać, jeśli chce się spokojnie dożyć starości. W tej chwili patrzę na zupełnie obcą osobę, która w oczach ma dogłębny mrok, gniew i chęć mordu. To nie jest ten Ayden, w którym się zakochałam. To inny człowiek, którego należy się bać. Ayden Prescott ma wiele twarzy. Kolejną z nich poznałam przed momentem.

    — Nie interesuje mnie zemsta, Ay... — odzywam się cicho, choć chyba sama nie do końca w to wierzę. — Chcę się jedynie od niego uwolnić. Chcę móc... chcę znowu móc spokojnie spać... — mój głos się załamuje.

    Zaciskam dłonie na udach i wzdycham ciężko. Ta rozmowa z każdą minutą staje się cięższa.

    Czarnooki odszukuje moją dłoń i zamyka ją w swojej, a mnie natychmiast robi się nieco lżej. To niesamowite, jak oddziałuje na mnie jego obecność, a co dopiero dotyk.

    — Uwolnisz się — powtarza z naciskiem — i jeśli nie chcesz brać w tym udziału, w porządku. Nie mogę ci jednak obiecać, że nie zrobię nic.

    Nawet nie staram się go przekonać, by nie podejmował próby ukarania Kevina. Wiem, że i tak zrobi to, co będzie chciał i uważał za słuszne. Wiem też, że próba, którą podejmie Ayden, zakończy się sukcesem. Widzę to w jego oczach za każdym razem, gdy na mnie spogląda. I byłabym hipokrytką twierdząc, że tego nie chcę. Na głos mówię, że nie interesuje mnie zemsta, jednak w głębi duszy, bardzo, bardzo głęboko, pragnę tego z całego serca. Jedynym, co mnie przeraża jest fakt, że mam całkowitą pewność, że będę na to patrzeć z prawdziwą satysfakcją i przyjemnością. Jego koniec nie naprawi krzywd, które mi wyrządził, nie uleczy ran, które już do końca życia będą się we mnie goiły. Ale przyniesie mi ulgę i spokój.

    — Kira nie powinna była cię w to mieszać. Masz całe mnóstwo własnych problemów — mówię, skubiąc nerwowo rękaw bluzy — twoja mama i siostra, wyścigi... Keres — dodaję cicho.

    — Radziłem sobie z gorszym syfem, Lu — stwierdza zagadkowo.

    Unoszę głowę, by na niego spojrzeć. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to zdanie ma drugie dno, jednak nie jestem w stanie nic wyczytać z wyrazu jego twarzy.

    — Dlaczego tak w ogóle chcesz mi pomóc? Po co to robisz? — wypalam znienacka.

    Milczy przez chwilę, skupiając wzrok na jakimś punkcie za szybą. Mijają minuty, a cisza między nami zaczyna być dla mnie nie do zniesienia.

    — Po prostu... — Wzdycha. — Po prostu nie mogę na to patrzeć. Nie mogę siedzieć bezczynnie i obserwować, jak ten pierdolony skurwiel niszczy cię każdego, pierdolonego dnia. Nie potrafię tak zwyczajnie stać z boku i przyglądać się, jak wracasz do domu sponiewierana, pobita, do głębi poraniona i sprawdzasz, czy na pewno nikt niczego nie zauważył. Boisz się własnego cienia, Lu. Pomogę ci, bo nie mogę patrzeć, jak on codziennie zabiera nam naszą Lu... m o j ą... Lu. — Wyrzuca z siebie, na jednym wdechu, a ja zdaję sobie sprawę, że jego wyznanie sprawiło, że wstrzymuję oddech.

    Ze świstem wypuszczam powietrze z płuc, jednocześnie próbując zatrzymać potok łez, który uparcie chce wydostać się na powierzchnię.

    Emocje w jego głosie, szczerość, żarliwość z jaką wypowiadał każde słowo... to wszystko powaliło mnie na łopatki. Nawet w najśmielszych snach nie spodziewałabym się usłyszeć takiej odpowiedzi. Moją Lu... — Te dwa słowa odbijają się echem w moim umyśle. Brzmią tak surrealistyczne, że mam ochotę parsknąć. Nie robię tego, bo choć ciężko mi w to uwierzyć, były całkowicie szczere.

    — Ayden... — wykrztuszam jedynie, bo zupełnie nie wiem, co mogłabym powiedzieć.

    Sekundę później, kiedy wzruszenie ściska moje gardło tak mocno, że nie umiem tego już dłużej powstrzymywać, pozwalam łzom spłynąć.

    Brunet przyciąga mnie do siebie w tej samej sekundzie, w której moje gardło rozrywa szloch. Jego ciało drży równie mocno, co moje. Myślę z czego to wynika, a jedyną rzeczą, która przychodzi mi do głowy jest fakt, że zdobył się na szczerość wobec mnie i to kosztowało go naprawdę bardzo wiele. Po wieczorze pełnym wrażeń, ogromu adrenaliny i emocjonalnych wyznań, chyba oboje mamy już dosyć. I oboje dochodzimy do tego samego wniosku w tym samym momencie, bo w chwili, gdy roztrzęsionym głosem mówię:

    — Chyba powinnam już iść.

    Ayden proponuje, że odstawi mnie do domu.

    Zgadzam się od razu, odrywając twarz od jego ramienia. Spędziliśmy ze sobą bardzo intensywne kilka godzin i czuję się całkowicie obdarta z sił. To zbyt wiele i za szybko, jak na naszą dwójkę...

    Czarnooki podwozi mnie pod sam dom. Posyła mi coś na kształt uśmiechu, który nie dociera do oczu. Domyślam się, że w jego głowie dzieje się teraz bardzo wiele. Obydwoje potrzebujemy chwili, by przemyśleć ostatnie wydarzenia.

    Odpowiadam na jego gest krzywym uśmiechem, po czym bez słowa opuszczam samochód i ruszam do domu. Od razu, kiedy przekraczam próg, zostaję pochłonięta przez chaos i natłok myśli, które właśnie atakują mój umysł. Wszystko, od momentu wejścia do domu, do momentu położenia się do łóżka, robię mechanicznie.

    O dziwo, kiedy tylko kładę głowę na poduszce, natychmiast zasypiam. I jestem pewna, że tej nocy nie obudzi mnie żaden koszmar...

***

    Słyszę ciche, pojedyncze stukanie o szybę. Nie jestem pewna, czy to mi się śni, czy naprawdę dociera do mnie ten dźwięk. Jednak kiedy odgłos przybiera na sile, gwałtownie otwieram oczy, wiedząc już, że to jawa. Odwracam się na lewy bok, czując ból we wszystkich mięśniach. Mrugam szybko, chcąc wyostrzyć wzrok, po czym przecieram oczy i znowu szeroko je otwieram. Dopiero teraz zauważam zarys sylwetki za oknem. 

    Wiem kim jest ta osoba, zanim wstaję, by to sprawdzić. Wszystkie moje zmysły dają mi odpowiedź. Jak również podobna sytuacja, która miała miejsce jakiś czas temu.

    Sięgam po telefon, by sprawdzić godzinę i ze zdumieniem odkrywam, że dopiero kilka minut przed trzecią w nocy. Spałam niewiele ponad dwie godziny, a mój organizm domaga się więcej. Mimo wszystko i tak zmuszam swoje ospałe ciało do zwleczenia się z łóżka. Bardzo chcę się dowiedzieć, co go tutaj znowu przywiało o tej porze.

    — Nie łatwiej zadzwonić? — pytam, otwierając okno na oścież.

    — Po co, skoro mogłem zapukać w szybę? — odpowiada, uśmiechając się głupio.

    Po Ayden'ie, którego opuszczałam kilka godzin temu nie został ślad.

    — Ale wiesz, że mamy drzwi? Gdybyś zadzwonił, podeszłabym do nich — mówię, nie potrafiąc ukryć uśmiechu.

    — Chyba jednak wolę okno — stwierdza i puszcza mi oczko.

    Parskam.

    — Oczywiście. Już to nawet kiedyś słyszałam.

    Przewracam oczami i tym razem to on parska śmiechem. 

    — No dobra, mów po co przylazłeś, bo chciałabym wrócić do łóżka, jeśli to nic ważnego. — Ponaglam go i ziewam przeciągle.

    — O nie, niestety z tym będziesz musiała poczekać. Ubieraj się.

    — Co? — pytam, patrząc na niego tak, jakby właśnie urosła mu druga głowa.

    — No ubieraj się i chodź. Później się wyśpisz — mówi, bębniąc nerwowo palcami o parapet.

    Jasne, później... ciekawe kiedy później, skoro o siódmej muszę wstać do szkoły — myślę i przymykam oczy, usiłując przywołać zdrowy rozsądek, który... nie pojawia się. Jak zwykle.

    — Ugh... — Wzdycham, kręcąc głową. — Daj mi trzy minuty.

    Szeroki, szczery uśmiech, który wypływa teraz na jego twarz sprawia, że zapominam o minusach nocnej eskapady, na którą za chwilę się wybierzemy. Mogłabym być wyciągana z łóżka codziennie, o tej właśnie porze i wyglądać, jak żywy trup przez cały kolejny dzień tylko po to, by widzieć taki uśmiech częściej.

    Pięć minut później maszerujemy już wzdłuż mojej dzielnicy. Zupełnie nie wiem jaki jest cel naszej wędrówki, ale mało mnie to obchodzi. Z nim mogłabym pójść nawet do samego piekła i cieszę się, że przestałam się w końcu oszukiwać w tym temacie. Pewnie jestem głupia i naiwna, pewnie będę żałować, ale czy to ważne? Pomartwię się tym później...

    — Spójrz w niebo — Ayden jako pierwszy przerywa ciszę.

    Marszczę brwi, zdziwiona.

    Wbrew jego poleceniu spoglądam najpierw na niego, ale kiedy nie dostrzegam żadnej nieczystej zagrywki, unoszę głowę.

    — No?

    — Widzisz te chmury? Czarne, fioletowe, szare...

    — No widzę i co z nimi? — Przenoszę wzrok z powrotem na niego.

    Zaczynam się zastanawiać, czy czasem nie czegoś nie brał. Dziwnie się zachowuje i to jego spójrz w niebo. Czy powinnam zacząć się martwić?

    — Mieszkamy w San Diego. Dobrze wiesz, jaka susza panuje w tym rejonie kraju. Rzadko pada u nas deszcz, bardzo rzadko, a jeśli, to zazwyczaj w czasie od stycznia do marca — tłumaczy, a ja wciąż nic z tego nie rozumiem.

    — No dobra i wyciągnąłeś mnie z łóżka o trzeciej w nocy tylko po to, żeby opowiedzieć mi o klimacie, w którym żyjemy? — pytam sarkastycznie, a on w odpowiedzi posyła mi uśmiech.

    — Mamy końcówkę stycznia. Według synoptyków, pierwszy deszcz w tym roku spadnie właśnie tej nocy. Będzie krótki, choć intensywny. Stąd właśnie te chmury. — Wskazuje na niebo.

    — Okej, Ayden. Czy ty coś brałeś? — pytam, coraz bardziej zaniepokojona jego dziwnym zachowaniem.

    — Nie, Lu. Choć przyznaję, moja zdolność oceny sytuacji jest dzisiaj trochę nadszarpnięta — śmieje się, po czym łapie mnie za rękę, tak zwyczajnie i naturalnie, jakbyśmy spacerowali w ten sposób już tysiące razy i ruszamy dalej.

    Mój puls przyspiesza, na co już od dawna nie mam wpływu w jego obecności, a zwłaszcza, gdy czuję jego dotyk na swojej skórze. Mimo wszystko, mimo tego iż czuję, że źle robię, a czerwona lampka migocze szaleńczo z tyłu mojej głowy, wydając przy tym dodatkowe efekty dźwiękowe, ja nie wyszarpuję dłoni z jego uścisku. Nie chcę.

    Docieramy do dzielnicy Country, na której znajduje się mnóstwo knajpek, w których mimo późnych godzin tętni życie. Jest tu pełno przeróżnych sklepów i maleńkich galerii. Z baru niedaleko płynie głośna muzyka, której nie jestem wielką fanką, ale jest bardzo przyjemna i wpada w ucho.

    — Kiedyś wierzono, że deszcz ma oczyszczającą moc. Zwłaszcza ten pierwszy w roku. Zmoknięcie podczas takiej ulewy przynosi szczęście, oczyszcza duszę, pomaga leczyć rany. Głównie te, które są głęboko w nas zakorzenione. Podczas takiego pierwszego deszczu należy pomyśleć życzenie, a ono do końca roku na pewno się spełni.

    Normalnie wyśmiałabym osobę, która opowiadałaby mi tego typu rzeczy, jednak kiedy Ay mówi, jestem jego słowami urzeczona i naprawdę chcę mu wierzyć. Nigdy wcześniej nie słyszałam o wierzeniach związanych z deszczem i nawet jeśli są to bzdury wyssane z palca, to z ust Ay'a brzmią, jak coś najprawdziwszego na świecie.

    I w tej samej chwili, w której o tym myślę, czuję pierwszą kroplę na policzku. Sekundę później spada kolejna i kolejna, a ja uśmiecham się szeroko.

    — Nie myślałeś przypadkiem, by zmienić zawód na pogodynkę? — pytam, chichocząc pod nosem na co Ay parska śmiechem.

    — Pierwszy deszcz, Lu — mówi, rozkładając ramiona.

    Unosi głowę, zamyka oczy i wystawia twarz na krople, które zaczynają smagać jego policzki.

    — Pomyśl życzenie! — podnosi głos, chcąc przekrzyczeć tłum, który również zebrał się na dziedzińcu, by przywitać pierwszy deszcz. W San Diego, ogólnie w Kalifornii,  jest to taka rzadkość, że ludzie zawsze reagują nadmiernym entuzjazmem.

    Niewiele myśląc, również unoszę głowę, pozwalając dużym, ciężkim kroplom, zmoczyć moje policzki. Zaciskam powieki i w myślach wypowiadam życzenie:

    Więcej chwil z Ayden'em!

    Ayden zaczyna się śmiać, kiedy deszcz przybiera na sile. Spogląda na mnie z dziwnym błyskiem w oku, a ja się uśmiecham.

    — Czy mogę panią prosić do tańca? — pyta.

    Przybiera odpowiednią pozę i wyciąga ku mnie mokrą dłoń.

    — Oczywiście, proszę pana — odpowiadam, z radością splatając nasze palce.

    Zaczynamy poruszać się w rytm muzyki country, płynącej z pobliskiego lokalu, a kilkoro ludzi idzie w nasze ślady. Chwilę później dziedziniec roi się od tańczących par, co z boku musi wyglądać dziwnie, ale magicznie.

    Śmieję się głośno, kiedy Ay podnosi mnie z ziemi i zaczyna wirować ze mną w powietrzu. Czuję się tak lekka, beztroska i szczęśliwa, że w pewnym momencie zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie zasnęłam jakiś czas temu i nadal śpię, bo ta sytuacja jest tak bardzo nierealna. Jednak kiedy uchylam powieki, spoglądając wprost w czarne tęczówki Ayden'a, widząc jego zniewalający uśmiech, jestem pewna, że to nie jest sen.

    Krople przestają spadać z nieba już po kilku minutach, ale te kilka chwil intensywnych opadów wystarczyły, byśmy skończyli przemoczeni, jednak wciąż uśmiechnięci od ucha do ucha.

    Ay zaprasza mnie na gorącą czekoladę i razem z innymi, równie zmokniętymi ludźmi, wchodzimy do niewielkiej, klimatycznej knajpki. Siadamy blisko kominka, by nieco się ogrzać i zamawiamy napoje. Spędzamy w tym miejscu miłe pół godziny, rozmawiając o niczym i wszystkim, po czym ruszamy dalej.

    Nogi prowadzą nas wzdłuż dzielnicy Country, aż do samej plaży, która leży tuż przy głównej autostradzie. Budynków jest tutaj niewiele i oprócz przejeżdżających samochodów, które nie robią większego hałasu, panuje tu raczej względny spokój. W ciągu dnia schodzi się tu wielu ludzi, ale w nocy nie ma żywej duszy. I to mi odpowiada.

    Spacerujemy w milczeniu, a kiedy Ayden złącza nasze dłonie, nie protestuję. Nie mam pojęcia, co się właściwie dzieje między nami, ale pasuje mi to, czymkolwiek jest. Nie zadaję pytań, bo boję się to zrobić, ale coś mi mówi, że prędzej, czy później, będę musiała poruszyć ten temat.

    — Jak ty się w to, tak właściwie, wpakowałaś, Lu? — pyta Ay znienacka, przerywając ciszę.

    Zwalniam na chwilę, marszcząc brwi, a kiedy wyłapuję jego spojrzenie już wiem, o co konkretnie pyta.

    Ayden pociąga mnie delikatnie, chcąc kontynuować spacer i ruszamy dalej.

    Wzdycham. Nie jestem pewna, czy chcę rozmawiać o tym w tej chwili, kiedy czuję się tak dobrze, ale mimo wszystko postanawiam odpowiedzieć.

    — Poznałam go w ośrodku rehabilitacyjnym, jakiś czas temu. Jeździłam tam pięć razy w tygodniu na ćwiczenia, dzięki którym dzisiaj mogę chodzić. On odwiedzał tam swojego ciotecznego brata. Wpadliśmy na siebie przypadkiem, przy automacie z kawą... — parskam na tamto wspomnienie. — I gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że ten głupi przypadek zniszczy mi życie, pewnie bym go wyśmiała. Nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewałam się, że zwyczajny, miły chłopak, odwiedzający swojego kuzyna, ten sam, który pomógł mi usiąść i przyniósł moją kawę do stolika, okaże się psycholem, a tu proszę, taka niespodzianka... — Uśmiecham się przez łzy, lecz nie ma w tym uśmiechu ani krzty wesołości.

    Ayden milczy, a jego dłoń zaciska się nieco mocniej na mojej. Po chwili zatrzymuje się i gwałtownie unosi głowę, wbijając we mnie zdezorientowany wzrok.

    — Co? — pyta, marszcząc brwi. — Kuzyna? Jakiego kuzyna? Przecież on, kurwa, nie ma żadnego kuzyna. Jego ojciec jest jedynakiem, a matka ma jedynie brata, ale ten nie ma dzieci, nie ma nawet żony... — Wyrzuca z siebie, potrząsając głową.

    Patrzę na niego, obserwując, jak trybiki w jego głowie pracują szaleńczo. O czym on mówi?

    — Co masz na myśli? Chyba nie do końca rozumiem... — pytam, wpatrując się w niego z niepokojem i zdziwieniem.

    Jego zdenerwowanie udziela się i mi.

    Zanim jednak Ayden odpowiada na moje pytanie, naszą uwagę zwraca nagłe poruszenie na drodze. Jakiś samochód przejeżdża z naprawdę dużą prędkością, za co zostaje strąbiony przez innego kierowcę. Sekundę później śmiga kolejny wóz, który wydaje mi się dziwnie znajomy, a zaraz za nim następny.

    Unoszę brwi. Zaraz, zaraz...

    Przecież ja znam ten samochód!

    — Czy to była moja Toyota? — Wbijam wzrok w Ayden'a, choć nie potrzebuję jego potwierdzenia.

    Wszędzie poznam to auto.

    — Nie sądzę. Wiesz ile Toyot jeździ po San Diego — mówi.

    Z jakiegoś powodu unika mojego wzroku.

    — O tak, oczywiście, ale tylko jedna z nich ma po bokach czarno fioletowe pasy. M o j a — nieco podnoszę głos, bo zaczynam coraz bardziej się denerwować.

    Przecież ewidentnie byliśmy świadkami wyścigu.

    — Coś ci się przywidziało, Lu — stwierdza, dziwnym tonem i właśnie to karze mi dokładniej się mu przyjrzeć.

    — Nic mi się nie przywidziało, Ayden. — Prycham. — Nie jestem ślepa. To mój samochód, biorący udział w wyścigu. A wiesz, kto dzisiaj go ode mnie pożyczył? Liam! Ja pierdolę, przecież on już nie żyje. Zabiję go, ale pod warunkiem, że nie zginie w tym pieprzonym wyścigu. Kurwa, co on sobie wyobraża? — wyrzucam z siebie na jednym wdechu, po czym wyciągam komórkę, mając zamiar do niego zadzwonić.

    Każę mu natychmiast wrócić do domu i tak mu nagadam, że się nie pozbiera. Jednak nie jest mi dane nawet odblokować ekranu, ponieważ Ay zabiera mi telefon.

    — Co ty...

    — On w tej chwili prowadzi, Luna. Musi się skupić, więc nie możesz zadzwonić. To może wybić go z rytmu, więc to nie jest najlepszy pomysł — tłumaczy Ay.

    Marszczę brwi, robiąc krok w jego stronę. Daję sobie chwilę na przetworzenie wszystkich informacji. Liam, wyścig, słowa Ayden'a i jego dziwne zachowanie i wyraz twarzy, kiedy zorientowałam się, że to była moja Toyota.

    I właśnie do mnie dociera.

    — Ty pieprzony dupku, wciągnąłeś w to mojego brata? — wykrzykuję, rozwścieczona.

    Wszystkie pozytywne uczucia, które żywiłam do tego człowieka jeszcze chwilę temu, znikają. Teraz mam ochotę go rozszarpać.

    Ayden'ie Prescott, już nie żyjesz...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro