Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

26.

    — Puszczaj mnie! — Krzyczę, wyrywając się z jego silnego uścisku.

    Robię krok w prawo, usiłując go wyminąć, ale zastępuje mi drogę.

    Przeszywa mnie dreszcz niepokoju i robi mi się przeraźliwie zimno, więc zaczynam pocierać ramiona. Nie patrzę mu w oczy. Boję się, że jeśli w nie spojrzę, on zobaczy prawdę w moich zielonych tęczówkach. Ten człowiek widzi więcej, niż mogłabym się nawet spodziewać.

    — Powiesz nam prawdę, czy może wolisz, żebyśmy pogadali ze Stanfordem? — pyta Nate, materializując się nagle obok mnie i Ayden'a.

    Stoją ramię w ramię, zwróceni przeciwko mnie, a jeszcze kilka dni temu chcieli się pozabijać. Hipokryci...

    — Zaręczam ci Lu, że jeśli ty nie zaczniesz z nami rozmawiać, załatwimy to sami. Wyciągnę prawdę od Kevina, a jeśli tak, jak ty, odmówi współpracy, moje pięści chętnie powtórzą pytania. Bo o ile Nate potrafi rozwiązywać takie sprawy dyplomatycznie, to ja zdecydowanie wolę tradycyjne metody — mówi Ay i uśmiecha się złośliwie.

    W jego oczach dostrzegam jakiś niebezpieczny błysk. Wiem, że to nie są jedynie puste słowa i to sprawia, że zaczynam odczuwać niepokój jeszcze silniej. Nie wiem, co robić...

    — Od kiedy tak bardzo interesujecie się moim życiem, co? To zamknięta sprawa, nie rozumiem, po jaką cholerę się w tym babracie? — Syczę, gromiąc obydwóch wzrokiem.

    Jedyną opcją, którą mam w tej chwili, jest atak. Może jeśli trochę sobie powrzeszczę, udam histerię, albo cokolwiek, dadzą mi spokój? Nie wiem jeszcze co, ale muszę jak najszybciej coś wymyślić. Stoją przede mną dwaj, napakowani testosteronem, faceci, którzy z niewiadomych dla mnie przyczyn, chcą dowieść prawdy, której ja muszę chronić za wszelką cenę. Nie pozwolę, by ich chore, prywatne śledztwo, zniszczyło moją rodzinę. Jeśli to się stanie, nigdy im tego nie wybaczę...

    — Nie jesteśmy ślepi, Lu. Każdy widzi, że dzieje się coś złego. Zostałaś pobita, do ciężkiej kurwy! I policja nie zrobiła nic, żeby dopaść tych skurwysynów. Na miejscu Stanforda, znalazłbym ich i osobiście zajebał. Ta sprawa śmierdzi na kilometr. Dlatego albo powiesz nam prawdę, albo sami do niej dojdziemy. — Nate podnosi głos, a ja wzdrygam się na jego ostre słowa.

    — Nie macie prawa wpieprzać się w moje życie! — wrzeszczę na całe gardło. — Zwłaszcza ty, Ayden. Szczególnie ty... — dodaję, dysząc ciężko.

    Czarnooki spogląda na mnie, a na jego twarzy maluje się całe mnóstwo emocji. Niektórych z nich nie umiem rozpoznać, ale mogłabym przysiąc, że przez jedną, krótką chwilę, widziałam w jego oczach żal i jakby cień smutku...

    — Chcemy ci pomóc, Lu. Zrozum to wreszcie — odzywa się Nathaniel, już o wiele spokojniej.

    Odchodzę kilka kroków w tył, ponieważ potrzebuję dystansu, większej przestrzeni. Czuję się przez nich przytłoczona. Osaczyli mnie, a ja ciężko znoszę takie sytuacje. Serce w moje piersi dudni szalenie, więc biorę kilka uspokajających oddechów, by unormować puls. Jeszcze tego brakowało, żebym dostała tutaj ataku paniki...

    Jakim Kevin mógł przeoczyć tamto miejsce? Jakim, kurde, cudem pominął tak ważny szczegół? Nie jest chyba aż tak głupi i pewny siebie, żeby myśleć, że nikt się tym może nie zainteresować? Zdecydowanie jest. I teraz, przez jego głupie przeoczenie, ja zapłacę najwyższą cenę. Choć jeśli wszystko się wyda, on też pożałuje. W najlepszym przypadku wyląduje na intensywnej terapii... I nie chodzi o to, że nie chciałabym, żeby zapłacił za to, co mi zrobił... W tej chwili gra toczy się o moją rodzinę, mojego ojca i jego dobre imię.

    — Nie potrzebuję waszej pomocy. Nie dzieje się nic złego. Widocznie pomyliłam ulice, Kevin też był pod wpływem silnych emocji. Być może coś pomieszaliśmy, ale to jest już bez znaczenia, rozumiecie? Wyszłam z tego cała i zdrowa. Sprawa zamknięta. I proszę was, zajmijcie się swoimi wyścigami, potyczkami z gangiem i całym tym nielegalnych syfem — wyrzucam z siebie, robiąc charakterystyczny ruch dłońmi — a od mojego życia trzymajcie się z daleka. — Kwituję i odchodzę szybkim krokiem w stronę wejścia do klubu, zanim chłopcy zdołają dodać coś jeszcze.

     W korytarzu zderzam się z Kirą. Zmartwiona pewnie wyruszyła na poszukiwania mnie.

    — Gdzie byłaś? — niemal na mnie krzyczy. — Luna, co się stało? Dlaczego się trzęsiesz? — pyta, przyglądając mi się uważnie.

    — Ja...

    — No dobra, już widzę... — przerywa, spoglądając za mnie z wyraźnym grymasem.

    Nate i Ay najwyraźniej nic nie zrobili sobie z moich słów, ponieważ obydwaj weszli za mną do klubu.

    Rzucam im jedno, przelotne spojrzenie, po czym chwytam Kirę za rękę i zaczynamy przedzierać się przez tłum z powrotem do naszej loży.

    Chcę znaleźć się jak najdalej od chłopaków. Jestem zmęczona i przerażona całą tą sytuacją. Mam ich już serdecznie dosyć i zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie chcą dać mi spokoju. Może powinnam im to przeliterować?

    — Czego oni chcą? — pyta czerwonowłosa, rozlewając kolejne drinki. — I dlaczego wyglądali tak, jakby lada chwila mieli zrobić rozróbę?

    Przymykam oczy i z głośnym westchnięciem opadam na oparcie kanapy. Biorę kilka łyków palącego, bursztynowego alkoholu, po czym opowiadam Kirze sytuację sprzed kilku minut.

    — Sama widzisz... jestem w czarnej dupie — mówię, a moja przyjaciółka wzdycha w zamyśleniu.

     Patrzy w kierunku baru, więc i ja spoglądam w tamtą stronę. Prescott i Hall ulokowali się na środku, niedaleko naszej loży. Nate siedzi tyłem, natomiast Ayden ma na nas świetny widok. Rozmawia z Nate'm, popijając piwo, jednak co jakiś czas zerka na naszą dwójkę.

    Cholerni, uparci idioci.

    — Nie będę ściemniać, Lu. Bardzo bym chciała, żeby zrobili miazgę z tego gnoja za to, co ci zrobił. To by rozwiązało wszystkie twoje problemy — odzywa się wreszcie moja przyjaciółka, a ja spoglądam na nią tak, jakby właśnie urosła jej druga głowa.

    — Poza jednym, Ki... — rzucam, trochę ostrzej, niż zamierzałam. — Dobrze wiesz, że tu nie chodzi o mnie. Wiesz, co się stanie, jeśli te wszystkie zdjęcia i nagranie trafią do sieci? To zrujnowałoby moją rodzinę. Nie mogę na to pozwolić.

    — Wiem, Lu, ale na samą myśl, że ten pieprzony psychol mógłby znowu cię skrzywdzić... — Wzdryga się, a w jej oczach błyska złość i chęć mordobicia.

    — Rozwiążemy to, ale nie w taki sposób, jak oni planują — mówię.

    — Wypijmy jeszcze po jednym, na lepsze krążenie. Może nam się poszczęści i dzięki whisky coś nam się rozjaśni i wreszcie wpadniemy na jakiś sensowny pomysł — proponuje Kira, a ja ochoczo się z nią zgadzam.

    Podsuwam jej swoją szklankę i już po chwili dzierżę w dłoni świeżą porcję alkoholu.

    Akurat w chwili, gdy upijam łyk, wyczuwam na sobie wzrok Ay'a. Nawet z tej odległości, mimo słabego światła, widzę jego hipnotyzujące oczy. Patrzy na mnie z wyraźnym ostrzeżeniem i dezaprobatą, jakby nie podobał mu się fakt, iż znowu zamierzam się upić.

    Pod wpływem dziwnego impulsu, duszkiem opróżniam szklankę i nalewam sobie kolejną. Podświadomie chcę zrobić mu na złość, choć tak naprawdę nie mam pewności, czy dobrze odczytałam emocje na jego twarzy.

    Godzinę później pierwsza butelka whisky jest pusta, a Kira z wyraźnym humorkiem otwiera drugą. 

    Czuję się pijana. Kręci mi się w głowie, a moje ciało jest przyjemnie rozluźnione i odrętwiałe. Chichoczę nie wiadomo z czego, a kiedy mówię coś do Kiry odkrywam, że moje słowa zamieniają się w niewyraźny bełkot. Moja przyjaciółka śmieje się ze mnie, choć jest w nie lepszym stanie, niż ja.

    Problemy, które zaprzątały moje myśli przed połową pierwszej butelki, wydają mi się w tej chwili nie mieć żadnego znaczenia. Teraz, kiedy w moich żyłach, zamiast krwi, krąży alkohol, jestem wolna od jakichkolwiek zmartwień i postanawiam cieszyć się tą chwilą błogiego spokoju. Moje życie to jeden wielki żart, więc każdy taki moment, jak ten, jest dla mnie zbawienny. Każda sekunda, w której zapominam, co dzieje się w moim życiu, jest cenną. Jutro będę umierać na ból głowy, ten fizyczny i psychiczny, ale dzisiaj nie obchodzi mnie nic, poza tym niedorzecznym szczęściem, które odczuwam całą sobą.

    Siedzimy tak z Kirą, bełkocząc coś do siebie niezupełnie zrozumiale i śmiejemy się, jak dwie kretynki. Wiem, że Ayden nas obserwuje, ponieważ przez cały czas czuję na sobie jego wzrok. Nie patrzę jednak w tamtą stronę. Niech spada...

    — Malibu od tamtego pana — mówi kelner do Kiry, wskazując głową na faceta, opierającego się o kontuar.

    Kira bierze drinka, dziękując niewyraźnie i zaczyna chichotać, kiedy wysoki blondyn puszcza do niej oczko.

    — Zaraz wracam — rzuca.

    Poprawia spódniczkę i rusza w stronę faceta, a ja przewracam oczami. Cała Kira...

    Nie zostaję sama na długo, ponieważ chwilę po tym, jak czerwonowłosa opuszcza lożę, podchodzi do mnie jakiś chłopak.

   Jasnowłosy, zielonooki i dobrze zbudowany. Na moje oko ma jakieś dwadzieścia kilka lat. Nie czekając na moje zaproszenie, siada naprzeciwko i posyła mi uśmiech. Odpowiadam tym samym, choć w głębi serca czuję się nieswojo. Mimo tego, iż jestem pijana, wciąż jestem też na tyle świadoma, żeby pamiętać, że mam chłopaka. Kevin zabiłby mnie, gdyby wiedział gdzie jestem. Nie wspominając już o tym, że do trzeźwości mi daleko i daję podrywać się jakiemuś kolesiowi.

    — Dlaczego taka piękność siedzi tu sama? — pyta, używając najbardziej oklepanego tekstu na podryw, jaki znam.

    — Jestem z przyjaciółką — prostuję. — Za chwilę pewnie tu wróci.

    — Nie sądzę. Mój kumpel postawił jej drinka i chyba wpadli sobie w oko. — Śmieje się.

    Aha, więc to tak...

    — Cóż, poczekam na nią. — Posyłam mu niewyraźny uśmiech.

    Mam świadomość, że jestem już naprawdę mocno wstawiona, ale mimo to, jednym haustem dopijam kolejnego drinka, a nowo poznany facet od razu napełnia moją szklankę.

    — Zatańczymy? — pyta.

    Jest coś w jego spojrzeniu, co mi się nie podoba. Jestem pijana, owszem, ale moja umiejętność oceny sytuacji wciąż działa w miarę okej. A w tym chłopaku jest coś... coś dziwnego. Już kiedyś to czułam, już kiedyś poznałam kogoś, kto patrzył na mnie w podobny sposób. Kevin...

    — Nie tańczę — odpowiadam bez zastanowienia.

    — No weź, nie daj się prosić. — Wstaje i chwyta moją dłoń, a ja natychmiast ją wyrywam.

    — Nie. Dziękuję — powtarzam z naciskiem.

    Facet już ma coś powiedzieć, ale jego wzrok spoczywa na jakimś punkcie za mną. Marszczy brwi, cofając się o krok.

    — Ona jest ze mną. — Słyszę i niemal natychmiast przeszywa mnie dreszcz.

    Prostuję się, patrząc z ukosa na złowrogie spojrzenie Ayden'a. Patrzy na typa tak, jakby lada moment miał wybić mu wszystkie zęby.

    — Zluzuj, gościu — mówi blondyn, unosząc ręce w geście poddania. — Myślałem, że przyszła sama. Miło było poznać. — Uśmiecha się blado, po czym ulatnia się bardzo szybko.

    Przewracam oczami, po czym dopijam whisky. Jest mocna i pali mój przełyk, rozchodząc się gorącem w żołądku. Krzywię się nieznacznie, a kiedy sięgam po butelkę, Ayden zabiera mi ją sprzed nosa.

    — Chyba masz już dosyć — stwierdza, stając bardzo blisko mnie.

    Zakładam ręce na piersiach i wyzywająco unoszę podbródek.

    — Zamierzasz bawić się w tatusia? — pytam niewyraźnie, na co Ay wzdycha z frustracją.

    — Zamierzam zabrać cię do domu, zanim zrobisz coś głupiego — mówi i chwyta mnie za ramiona, próbując zmusić do wstania, ale wyszarpuję się.

    — Zostaw. Nigdzie z tobą nie pojadę. Ostatnim razem też zabrałeś mnie z imprezy i sam wiesz, jak się to skończyło. Nie chcę znowu być świadkiem jakiejś chorej akcji... — wyrzucam z siebie, choć podejrzewam, że połowy zdania nie zrozumiał.

    Coraz bardziej kręci mi się w głowie. Klub zaczyna wirować, a ja wybucham histerycznym śmiechem, kiedy zamiast jednego Ay'a, widzę dwóch.

    — Jeszcze chwila i nie będziesz w stanie sama ustać na nogach — warczy, a ja śmieję się jeszcze głośniej.

    Mrużę jedno oko, a dłoń zwijam w rulon. Spoglądam przez nią, jak przez lornetkę, ale wciąż widzę podwójnie.

    — Cześć Aaaaayyyi. — Macham do chłopaka, przeciągając jego imię, a on przewraca oczami. — Cześć drugi Aaaaaayyi. — Macham znowu, chichocząc coraz bardziej. — Cholerka, jeden z was to dla mnie za dużo, ale dwóch to już jakaś totalna abstrakcja. — Kręcę głową, a mojemu żołądkowi chyba się to nie podoba, ponieważ właśnie wykonuje potrójne salto.

    — Lu, pozwól proszę, że jeden z nas cię stąd zabierze. — Ayden zmusza mnie wreszcie, żebym wstała.

    I to jest błąd. Kiedy staję na nogi, świat wokół wiruje jeszcze bardziej i robi mi się niedobrze. Zamiast dwóch Prescottów, widzę już trzech, a moja ciało chwieje się niebezpiecznie. Zdecydowanie za dużo whisky. To mocnych alkohol, ale działa z lekkim opóźnieniem... Cholerna, głupia, Luna.

    — Za dużo wypiłam... — bełkoczę, spierając się na Ay'u.

    Chłopak niewiele myśląc, bierze mnie na ręce, a ja nie protestuję. Jestem zbyt pijana i za dobrze mi w jego ramionach. Mogłabym w nich zostać, gdyby tylko chciał...

    Ogarnij się, Lu! Jesteś nawalona, jak działo! - Krzyczę na siebie w myślach, ale to na nic. Ta emocjonalna część mnie, razem z sercem, powoli wygrywają ze zdrowym rozsądkiem.

    Wtulam się w pierś chłopaka, oplatając ciasno jego szyję i zaciągam się mocno tym odurzającym zapachem, przez który w mojej głowie wybucha jeszcze większy chaos.

    Ludzie wokół myślą chyba, że coś mi się stało, ponieważ bez większego problemu robią dla nas przejście.

    — Kira... — mamroczę niewyraźnie.

    — Nie martw się, Nate zajmie się czerwonym łbem — uspokaja mnie, a ja uśmiecham się mimo woli na określenie, którego użył.

    Następną rzeczą, jaką rejestruję, jest świeże powietrze, które uderza w moje policzki, gdy wychodzimy z zatłoczonego klubu, w którym było duszno, jak w piekle. Moje powieki są ciężkie, więc nawet nie próbuję otwierać oczu. Ay wsadza mnie do samochodu i zapina pas, po czym przykrywa swoją bluzą. Moment później zajmuje miejsce obok i odpala silnik. Z radia zaczyna cicho płynąć muzyka. I zanim całkowicie urywa mi się film, wychwytuję jeszcze pierwsze dźwięki Little Do You Know, piosenki, którą śpiewaliśmy, gdy spotkałam się z nim ostatnio. Na moją twarz wypełza uśmiech, gdy słyszę, że Ay nuci ją sobie pod nosem. Zaraz potem odpływam...

***

    Budzi mnie silny, pulsujący ból głowy i całego ciała. Uchylam powieki, usiłując przypomnieć sobie gdzie jestem. Dostrzegam zarys sylwetki, a kiedy obraz wreszcie mi się wyostrza zdaję sobie sprawę, że to Ayden. Dociera do mnie, że jestem w jego samochodzie. Chcę przypomnieć sobie, co tu robię i co działo się w nocy, ale od momentu, gdy usiadłyśmy z Kirą w loży i zaczęłyśmy pić drugą butelkę whisky, mam kompletną dziurę.

    Martwi mnie, że choć obiecałam sobie, że będę trzymać się z daleka od Ayden'a, budzę się w jego towarzystwie, w samochodzie, nie mając pojęcia gdzie jestem i dlaczego nie w swoim łóżku.

    Prostuję się ostrożnie, sycząc z bólu, kiedy pulsowanie w czaszce nasila się nieznośnie. Pierwsze promienie słońca wdzierają się w moje źrenice, a ja natychmiast zamykam oczy, gdy kolejny, bolesny cios rozdziera mi głowę.

    — Dzień dobry — Ay odzywa się cicho.

    Biorę głęboki wdech i powoli uchylam powieki.

    Chłopak wyciąga w moją stronę tabletki przeciwbólowe i butelkę soku pomarańczowego.

    — Całkiem możliwe, ale nie dla mnie — odpowiadam ochryple, na co kącik jego ust unosi się delikatnie.

    Biorę dwie tabletki i wypijam niemal pół butelki napoju, po czym zmuszam się do lekkiego uśmiechu w stronę czarnookiego.

    Ay wyciąga ze schowka ciemne okulary i jednym, zwinnym ruchem zakłada mi je na nos.

    — Nie będziesz musiała tak bardzo mrużyć oczu — mówi, posyłając mi coś na kształt uśmiechu. W jego spojrzeniu błyska coś dziwnego, ale zanim zdołam się mu przyjrzeć, odwraca głowę — spójrz przed siebie, Lu. Słońce dopiero wschodzi.

    Robię to, zapatrując się z prawdziwym zachwytem na ognistą kulę, która dopiero co wyłania się zza horyzontu. Kaskada barw rozlewa się po bezchmurnym niebie, a ja potrafię jedynie westchnąć, zauroczona tym widokiem.

    Kocham wschody i zachody. Są absolutnie wspaniałe i inspirujące. Wymyśliłam niejedną choreografię i solówkę, przesiadując na plaży i żegnając dzień, lub w akompaniamencie szumu fal, witając go.

    Dopiero, kiedy wyrywam się z transu, spowodowanego widokiem, który za każdym razem oszałamia mnie tak samo, orientuję się, gdzie jesteśmy. Wzgórze La Jolla. To właśnie tutaj można oglądać najpiękniejsze wschody, czy zachody. To właśnie tutaj, dwa lata temu, Ayden mnie zrujnował.

    Wstrzymuję oddech, kiedy w mój umysł zaczynają wdzierać się wspomnienia. Mam tamtą noc przed oczami, widzę każdy szczegół, każdy ruch, pamiętam wszystkie uczucia, jakby to wydarzyło się wczoraj. Jakby wcale nie upłynęło tak dużo czasu... Ból rozrywa moje serce na nowo, a ja oprócz fizycznego cierpienia, zaczynam odczuwać je również w duszy.

    Jestem tu po raz pierwszy od dwóch lat. Prawdę mówiąc, nigdy więcej nie zamierzałam tu wracać.

    — Dlaczego nie zabrałeś mnie do domu? — pytam tak cicho, że ledwie mnie słychać.

    Nie patrzę na niego. Nie mam odwagi. Boję się, że jeśli spojrzę mu w oczy, umrę z bólu...

    — Byłaś pijana, Lu. Nie umiałaś nawet ustać na nogach, zasnęłaś mi na siedzeniu... Nie sądzę, by twoim rodzicom spodobał się twój widok w takim stanie. Zwłaszcza po tej akcji z Adison...

    — Nie wspominaj o niej — cedzę.

    — W porządku, nie musisz się wkurzać — mówi, chyba nie rozumiejąc tego, co dzieje się ze mną w tym momencie. Bo niby skąd miałby to wiedzieć?

    Przymykam oczy i biorę kilka kontrolowanych wdechów. Serce w mojej piersi dudni, jak pieprzony pociąg towarowy. Moja klatka piersiowa unosi się i opada w bardzo szybkim tempie, a ja czuję się tak, jakby ktoś położył mi na niej dwutonowy głaz.

    Zaciskam mocno powieki, przypominając sobie tę głuchą ciszę, paraliżującą, rozdzierającą mnie na pół ciszę, która zapanowała, kiedy było już po wszystkim. Mówiłam do niego, a on milczał uparcie, nie wypowiedział ani jednego słowa. I zostawił mnie samą, tutaj, na tym pieprzonym pustkowiu. Z dziurą w sercu, bólem, rozsadzającym mnie przy każdym, nawet najmniejszym ruchu i poczuciem tak ogromnej beznadziei, że nawet to, iż oddycham, wydawało mi się nie mieć sensu...

    Ayden nigdy nie zrozumie ogromu zniszczeń, do których doprowadził. Nigdy nie pojmie, że przez niego znalazłam się bliżej dna, niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. Nawet Kevinowi nie udało się zniszczyć mnie do tego stopnia. Bo do Kevina nigdy nie czułam niczego silniejszego, poza głupim zauroczeniem. A Ayden... Ayden'a kocham tak bardzo, że niemal czuję fizyczny ból. To potężne uczucie, tak silne, że krwawi każdy skrawek mojego ciała. I nawet powietrze rani mnie do kości...

    — Lu... — odzywa się Ay, wyrywając mnie tym samym z bolesnego odrętwienia. — Nie dokończyliśmy wczorajszej rozmowy.

    — Ja skończyłam — odpowiadam sucho, na co chłopak wzdycha z frustracją.

    — Zostałaś pobita, Luna. Straciłaś dziecko — mówi z naciskiem, a mnie przeszywa dreszcz.

    — Przestań, Ayden. Przestań się w to wpieprzać. — Usiłuję brzmieć twardo i rzeczowo, ale zupełnie mi nie wychodzi.

    Jestem w tej chwili za bardzo rozwalona w środku.

    — Obiecałem Nate'owi, że pomogę mu rozgryźć, co się dzieje. Nate obiecał to Liam'owi. Więc przykro mi, ale nie mogę przestać się wpieprzać — syczy, przemawiając tym swoim lodowatym tonem, którego z całego serca nienawidzę.

    — Po jaką cholerę wciągacie w to Liam'a? — pytam, patrząc na niego z ukosa. Zaczynam mieć tej sytuacji coraz bardziej dosyć. — Zajmijcie się, kurwa, wreszcie swoimi sprawami — unoszę się, oddychając coraz szybciej.

    Dziwię się, że moje serce wciąż jest na swoim miejscu. Przy tylu uderzeniach na minutę jeszcze nie wyskoczyło mi z piersi...

    — Bo jest coś, o czym nie mówisz, choć powinnaś z kimś porozmawiać. Obserwuję cię od dawna. I udało mi się dostrzec o wiele więcej, niż pozostałym. I jeśli to, co podejrzewam, okaże się prawdą... Polecą głowy, Luna. Możesz być pewna — wyrzuca z siebie, a w jego głosie słychać wyraźną złość.

    — O czym ty mówisz, Ay? — Wreszcie zwracam się ku niemu, a kolejne ostrze wbija się w moją pierś.

    — Istnieje takie zjawisko, jak Syndrom Bitej Żony — mówi, po chwili milczenia, a ja biorę bardzo głęboki wdech. 

    Pod moimi powiekami zaczynają zbierać się łzy. Emocji, tłoczących się we mnie, zaczyna być za dużo. Boję się, że jeszcze chwila i pęknę całkowicie.

    — Nie masz kogoś innego, komu mógłbyś truć dupę? — mamroczę złośliwie, głos mi drży.

    — Mój ojciec był fiutem — kontynuuje, niezrażony moim komentarzem. — Ale o tym chyba wiesz — parska, bez cienie wesołości, a ja usiłuję się skupić na tym, co zaraz mi powie. Wszyscy wiedzą, że Ay nie rozmawia o swojej rodzinie, ani tym bardziej o ojcu. To dla mnie zupełna nowość. — Nie każdy ma takiego wzorowego tatusia, jak ty, prawda? W każdym razie, mojemu ojcu było daleko nawet do bycia poprawnym. Kiedy zaczęły się jego problemy, wyżywał się na nas. Najczęściej na matce, a ona mu na to pozwalała. Każdego pieprzonego dnia niszczył ją psychicznie, a ona w końcu uwierzyła, że jest beznadziejna i nic nie warta. Po jakimś czasie stwierdził chyba, że znęcanie się psychiczne, to jednak dla niego za mało i postanowił złamać jej nos. Uwierzyłem, że spadła z drabinki, ale kiedy kilka tygodni później zobaczyłem u niej podbite oko, wszystko zrozumiałem. Początkowo używał pięści sporadycznie, później lał ją już regularnie. Prosiłem ją, żeby coś z tym zrobiła, ale ona ciągle mi wmawiała, że to nie on, albo że to był tylko jeden raz, że zasłużyła. Kiedy pewnego wieczoru wróciłem do domu trochę wcześniej, zobaczyłem matkę leżącą na podłodze w salonie i ojca przymierzającego się do kolejnego ciosu. Rzuciłem się na niego, a on pobił mnie tak bardzo, że straciłem przytomność. Spędziłem w szpitalu tydzień. Byłem wściekły. Na ojca, na matkę, ponieważ nie próbowała się od niego uwolnić, ale najbardziej na siebie. Bo nie mogłem nic zrobić... — urywa, żeby wziąć głęboki, poszarpany wdech.

    To, co właśnie usłyszałam, wstrząsnęło mną. Moje serce, już i tak doszczętnie zmiażdżone, rozrywa się na jeszcze więcej małych kawałków.

    — Ay, nie musisz... — zaczynam, ale nie pozwala mi skończyć.

    — Moja matka jest przykuta do wózka, wiesz o tym, prawda? — pyta, a ja kiwam głową, choć on nie patrzy na mnie, tylko przed siebie, na ocean i fale, które rozbijają się o skały. — Kilka dni po tym, jak ja wróciłem ze szpitala, trafiła tam matka. Lekarz poinformował nas, że ma rozległe obrażenia wewnętrzne i złamany kręgosłup. Nigdy więcej nie stanie na własnych nogach. Pewnie chcesz wiedzieć, co się stało? — pyta retorycznie.

    Nie, chyba jednak nie chcę...

    — Wiem od rodziców, że miała wypadek... — odpowiadam cicho.

    Ayden parska śmiechem, jednak nie ma w nim ani krzty wesołości. Odwraca się do mnie i spogląda mi w oczy, jednak przez okulary nie widzi moich zielonych tęczówek, w tym momencie zaczerwienionych od wstrzymywanego płaczu. Mogłabym przysiąc, że jego i tak już ciemne oczy, zrobiły się jeszcze czarniejsze.

    — To oficjalna wersja. Prawda jest jednak inna. O wiele bardziej brutalna. Ojciec wypchnął ją z tarasu. Z trzeciego piętra, Luna. To cud, że w ogóle żyje... — wyrzuca z siebie, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że aż bieleją mu knykcie.

    Wstrzymuję oddech, jestem tak bardzo zaskoczona jego wyznaniem. Pierwsza łza spływa w dół mojego policzka, a ja szybko ją ocieram. To, co usłyszałam, wstrząsnęło mną.

    — Dlaczego mi to mówisz, Ay? — szepczę.

    Nachyla się i ściąga mi okulary, po czym odszukuje mój wzrok.

    — Po tym wydarzeniu, ojciec już nigdy nie dotknął ani mamy, ani mnie. Nigdy już nie powiedział jej nic, co kiedyś sprawiałoby mu przyjemność. Od tamtego czasu minęło sześć lat. Przez nasz dom przewinęły się setki psychologów, psychiatrów i terapeutów. Matka odbyła dziesiątki terapii, zanim udało jej się jako tako stanąć na nogi. Dzisiaj czuje się już dobrze, o ile można tak nazwać jej stan. Żyje i funkcjonuje normalnie, wychodzi z domu i przebywa wśród ludzi. Ktoś obcy mógłby powiedzieć, że poza tym jednym, nieszczęśliwym wypadkiem, ta kobieta wiodła szczęśliwe, zwyczajne życie. Bo zachowuje się tak, jakby tego piekła, przez które musiała przejść, nigdy nie było.

    — Przykro mi, Ay, naprawdę, ale wciąż nie rozumiem, dlaczego mi to mówisz...

    — Są wydarzenia, które odciskają na nas piętno. Moja matka, choć się pozbierała, nigdy nie pozbędzie się niektórych gestów, odruchów i zachowania. U większości kobiet, które doświadczyły przemocy psychicznej lub fizycznej, dostrzega się tak zwany syndrom bitej żony. Ciągłe podenerwowanie, nadmierne reakcje na wysokie dźwięki, głównie podniesiony głos... Ciągły niepokój, niekontrolowane wybuchy złości... Rozkojarzenie, nagłe wpadanie w trans. Wyczulenie na gwałtowne ruchy, czy gesty innego człowieka, jakby instynktownie chciały uniknąć ciosu. Częste uciekanie w alkohol... — tłumaczy, a ja zaczynam się zastanawiać, czy on tylko żartuje, czy mówi na serio, jednak po wyrazie jego twarzy i spowiedzi, którą mi zafundował wiem, że jest śmiertelnie poważny.

    — Sugerujesz coś? — pytam, choć to przecież oczywiste.

    — Zauważyłem te objawy u ciebie. Robisz to nieświadomie i tylko ktoś, kto ma z tym styczność na co dzień, jest w stanie to dostrzec. Dziwię się tylko, że twoja matka niczego nie podejrzewa...

    Ależ podejrzewa i wygląda na to, że takich osób jest więcej, niż mi się wydawało.

    — Słuchaj, Ay, rozumiem, że wszyscy zmartwiliście się moim pobiciem i w ogóle, ale jestem cała zdrowa — powtarzam po raz kolejny. — Nic mi nie jest, nie mam żadnych objawów. Przestańcie wreszcie snuć jakieś chore teorie spiskowe i zajmijcie się własnym życiem. Mam was już cholernie dosyć — mówię oschle, coraz bardziej tym wszystkim zmęczona.

    — Nie uda ci się mnie oszukać, Luna. Mowa twojego ciała daje mi odpowiedzi na wszystkie pytania, których potrzebowałem. Nie wiem jedynie, jak długo to trwa, ale podejrzewam. Już chyba zapomniałaś, że jestem naprawdę dobrym obserwatorem. Jestem niemal pewny, komu pozwalasz się krzywdzić i daję ci słowo, że kiedy tylko zdobędę dowód, jakikolwiek, nawet najmniejszy, osobiście wyrównam rachunki. — Ledwie hamuje złość.

    Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy. On nie żartuje. Jest bardzo blisko odkrycia prawdy, a to oznacza, że już niedługo życie moje i moich bliskich, legnie w gruzach.

    Siadam prosto i opieram się na siedzenie, zaciskając powieki. Zaczynam drżeć na całym ciele, choć wcale nie jest mi zimno. Mój puls przyspiesza niebezpiecznie i czuję ciężar w klatce piersiowej.

    Emocje bombardują mnie uparcie i jest ich tak wiele, że ból w głowie wybucha na nowo, niemal rozsadzając mi czaszkę. Intensywność uczuć jest tak silna, że nie jestem pewna, czy zdołam dłużej to wytrzymać.

    Wspomnienia sprzed dwóch lat, wciąż świeże i tak bolesne, wciąż intensywne i gwałtowne. Widzę to wszystko tak wyraźnie, że mogłabym odtworzyć cały wieczór i noc, sekunda po sekundzie. Wyznanie Ayden'a, jego ból i wściekłość i wreszcie strach o to, że prawda o tym, co robi mi Kevin, ujrzy światło dzienne. Tego wszystkiego jest tak wiele... To sprawia, że czuję się, jak pod ostrzałem. Osaczona, bezbronna, bezradna. Bez pomysłu na wyjście z tej sytuacji, bez sił, by zrobić cokolwiek z totalną pustką w głowie. Czuję się pokonana, skrzywdzona do szpiku, złamana i powalona na łopatki. Tracę kontrolę, lada moment zatracę siebie.

    — Dlaczego mnie tu przywiozłeś? — szepczę, wierzchem dłoni ocierając koleją łzę z policzka. — Dlaczego nie możesz dać mi spokoju? Nie kopie się leżącego, Ayden. Myślałam, że o tym wiesz...

    — O co ci chodzi, Lu? — pyta głupio, a ja gwałtownie odwracam się w jego stronę.

    — O co mi chodzi? — podnoszę głos.

    Leci jeszcze jedna łza.

    — Jesteś zła, bo boisz się, że poznam prawdę? — zastanawia się, zaglądając w moje zielone oczy, a ja kręcę głową z niedowierzaniem.

    Tak, oczywiście, ma trochę racji. Jestem przerażona, że jest o krok od dowiedzenia się o wszystkim, jednak w tej chwili nie chodzi zupełnie o to. Po prostu powalił mnie ogrom i intensywność emocji, którymi zostałam poczęstowana z rana. Jak zwykle, to właśnie czarnooki jest sprawcą zamieszania.

    — Tak, jestem zła — potwierdzam, nie przejmując się tym, że lada moment rozkleję się na dobre. — Jestem wściekła i całkowicie rozpieprzona emocjonalnie. Przez ciebie, Ayden. Przez ciebie nie mogę oddychać! — Wykrztuszam, pozwalając łzom uwolnić się na powierzchnię. — Jak śmiesz, po tym, co zrobiłeś tamtej nocy, rościć sobie prawa do wtrącania się w moje życie? Wracasz do San Diego i tak po prostu, bez ostrzeżenia, rozwalasz mnie od nowa. Nie powinnam się z tobą spotykać. Nie powinno mnie tu teraz być, zwłaszcza, kurwa, w tym miejscu, gdzie to wszystko się stało. Masz pojęcie, jak ciężko było mi odbić się od dna, kiedy zostawiłeś mnie wtedy bez słowa? Codziennie rano wstawałam i potykałam się o własne życie, bo nie potrafiłam poradzić sobie z tym, co zrobiliśmy, co ty zrobiłeś. Nie radziłam sobie z miłością do ciebie i wciąż sobie z nią nie radzę. Bo nie umiem przestać cię kochać, a ty, najwidoczniej, nie potrafisz przestać mnie ranić. Radziłam sobie, dopóki się nie pojawiłeś, jakoś się pozbierałam... — Szlocham, biorąc coraz cięższe wdechy. — A teraz znowu czuję to wszystko, znowu mam w sobie to cholerne uczucie destrukcji, które ciągnie mnie w dół. Nie chcę go, Ayden. Nie mogę pozwolić, żeby to znowu mnie pogrążyło. Rany, które wtedy mi zadałeś, wcale się nie goją, a ból jest zbyt rzeczywisty. Jesteś jedyną osobą, która jest w stanie całkowicie mnie pogrążyć. Więc proszę cię, Ayden, jeśli rzeczywiście tak bardzo się o mnie martwisz i chcesz mi pomóc, to najlepiej zrobisz, jeśli nie będziesz się do mnie zbliżał. Nie możemy się spotykać. Trzymaj się ode mnie z daleka. Tylko takiej pomocy od ciebie oczekuję. Niedługo wyjadę na studia, gdzieś daleko stąd i już nigdy więcej się nie zobaczymy. Może wtedy ból, który odczuwam, straci swoją siłę. Póki co, cierpię za każdym razem, kiedy cię widzę i umieram, gdy odchodzisz. Nie chcę już więcej czuć się w ten sposób. To zbyt wiele mnie kosztuje...

    — Luna... — odzywa się Ay, zachrypniętym głosem.

    Jego twarz wykrzywia grymas bólu, a ja staram się nie próbować zrozumieć dlaczego. Wyciąga ku mnie dłoń, ale odsuwam się od niego. Bo jeśli mnie dotknie, runę, jak domek z kart.

    — Nie mieszaj się w moje życie i trzymaj się ode mnie z daleka — mówię z naciskiem, po czym wysiadam z samochodu.

    Szloch rozrywa moje gardło, kiedy jestem już na zewnątrz. Przykładam dłoń do ust, oddychając szybko i ciężko. Zmuszam swojego nogi do oderwania się od ziemi i ruszam przed siebie.

    Nie muszę się oglądać, by wiedzieć, że Ayden nie wysiadł z samochodu, nie idzie za mną, nie próbuje mnie zatrzymać. Nie słyszę ryku silnika...

    Mam pierdolone Deja Vu. Jestem w tym samym miejscu, ponownie zraniona, z tym samym facetem. Z tą jednak różnicą, że tym razem to ja zostawiłam tu jego.

    Gdzieś w głębi mnie, miałam jeszcze nadzieję, że jednak wyjdzie z tego pieprzonego samochodu, spróbuje mnie zatrzymać, że zrobi cokolwiek. Jednak i tym razem nie zrobił nic.

    Spod moich powiek wydostaje się kolejna, oczyszczająca fala łez.

    Po chwili docieram już do schyłku plaży. Mijam coraz większą ilość osób. San Diego budzi się do życia. Niektórzy ludzie rzucają mi zaciekawione spojrzenia, co mnie nie dziwi. Wyglądam pewnie jak siedem nieszczęść. 

    Docieram do placu głównego i łapię taksówkę. Dopiero w samochodzie pozwalam sobie na prawdziwy, rozdzierający szloch. Taksówkarz bez zbędnych pytań podaje mi paczkę chusteczek.

    I kiedy tak sobie siedzę, skulona na tylnym siedzeniu, zapłakana, obdarta ze wszystkich sił, w mojej głowie odzywają się ciche głosy, które uświadamiają mi, bardzo dobitnie, że nic już nie będzie dobrze...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro