19.
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek trasę z dzielnicy Pacific Beach do San Ysidro, pokonała tak szybko. Nie pamiętam nawet, czy kiedykolwiek kursowałam pomiędzy tymi dwoma częściami miasta, ale doskonale znam San Diego i wiem, że nam udało się dotrzeć na miejsce nienaturalnie szybko.
Ayden, złamał po drodze chyba każdy możliwy przepis drogowy, a ja siedziałam, jak na szpilkach, dłońmi miażdżąc krawędzie fotela i modląc się w duchu, żeby nie spowodował wypadku swoją brawurową jazdą. Zaciskałam powieki, kiedy przejeżdżał na czerwonym świetle, a kiedy wyprzedził cztery samochody na raz, ledwo prześlizgując się obok nadjeżdżającej z przeciwka ciężarówki, wydałam z siebie okrzyk przerażenia.
Bałam się.
Doskonale pamiętam i już do końca życia będę pamiętać swój wypadek. Ten ból, zapach krwi i zniszczenia. To uczucie beznadziei i świadomość, że nie mogę nic zrobić...
Otworzyłam oczy dopiero, kiedy Ayden zatrzymał samochód i zgasił silnik. A teraz rozglądam się wokół mętnym spojrzeniem, zastanawiając jednocześnie, jakim cudem nie dostałam ataku paniki.
Ciemnooki wysiadł z auta niemal natychmiast po tym, jak stanęliśmy i kategorycznie zabronił mi pójścia za nim. I dopiero teraz czuję, że powoli odzyskuję jasność umysłu, po dawce adrenaliny i strachu, którą zafundował mi chłopak. Emocje opadają, a ja jestem w stanie przypomnieć sobie, po co tu przyjechaliśmy.
Biorę głęboki wdech i przesuwam się na siedzeniu. Dopiero teraz widzę doszczętnie rozwalony samochód. Kolorowa Mazda, którą widziałam na wyścigu, a której właścicielem jest Quentin Gahan.
Stoi na kołach, ale widać, że kierowca dachował. Szyby są powybijane, wgnieciona i porysowana karoseria, a przód niemal całkowicie sprasowany. Gdzieniegdzie walają się części samochodu, a kawałek dalej widać sporą plamę oleju i innych płynów, które wyciekły z auta.
W tej części miasta i o tej porze, ruch na drodze, biegnącej tędy, jest niewielki, ale kierowcy samochodów, które przejeżdżają co jakiś czas, i tak zwalniają, przyglądając się z ciekawością pobojowisku. Jestem pewna, że rzeczywiście zaraz będzie tutaj policja. Dziwi mnie tylko, że jeszcze się nie zjawili.
Wypatruję Aydena i dostrzegam go moment później, pochylonego nad kimś, kto siedzi oparty o tył rozbitego wozu. Zgaduję, że tym kimś, jest niejaki Kemal. Prescott mówi coś do niego, żywo gestykulując, a ja jestem przekonana, że co drugie jego słowo, to przekleństwo. Jest wściekły, ale po jego nerwowych ruchach wnioskuję, że również przestraszony. I to mnie zaskakuje i zastanawia. Bojący się Prescott to nowość. Tylko czego się obawia?
Obserwuję ciemnookiego, wypatrując jednocześnie policyjnego wozu i nasłuchując wycia syren. Na razie jednak, nie dostrzegam i nie słyszę nic, co mogłoby mnie zaniepokoić.
Ayden właśnie rozmawia z kimś przez telefon. Widzę, jak zaciska powieki i w zniecierpliwieniu przeczesuje dłonią swoje brązowe włosy. Po chwili chowa komórkę do kieszeni i schyla się do Kemala, próbując go podnieść. Bez zastanowienia wysiadam z samochodu i biegnę w ich stronę, chcąc mu pomóc. Chwytam chłopaka pod drugie ramię i razem udaje nam się go dźwignąć. Ayden mrozi mnie gniewnym spojrzeniem, a ja nie pozostaję mu dłużna. Może się złościć ile chce. Mam to gdzieś.
— Kazałem ci zostać w samochodzie. — Syczy.
— Oh, daj spokój, Ay. Nie musisz mi dziękować za pomoc — mówię z kpiną, na co ten tylko wzdycha z frustracją.
Przyglądam się chłopakowi, któremu pomagamy i zauważam, że jest Turkiem. Domyślałam się już wcześniej, sądząc po imieniu i nazwisku, którego użył Ayden w rozmowie sprzed pół godziny. Ma ciemną karnację, brązowe, krótkie włosy i oczy w kolorze czekolady. Jest wysoki i chuderlawy, a mnie robi się go żal, kiedy dostrzegam obrażenia na jego twarzy i ciele. Ma złamaną nogę i pewnie kilka żeber, rozcięty łuk brwiowy oraz pełno siniaków i zadrapań. Przy każdym kroku, który robimy w stronę samochodu Prescotta, Kemal syczy z bólu, a na jego twarzy maluje się grymas.
— Kim jesteś? — Chrypi, zwracając się do mnie.
— Znajomą Ayden'a i Nate'a — odpowiadam, po chwili namysłu.
Turek przekrzywia głowę, spoglądając na mnie przyjaźnie i uśmiecha się, pokazując rząd zakrwawionych zębów, co nie jest przyjemnym widokiem, ale niezmiernie mnie bawi. Zaczynam chichotać.
Ayden piorunuje mnie wzrokiem.
— Kemal Yilmaz — przedstawia się.
— Luna Duncan. — Uśmiecham się do niego.
— Wiem, że okoliczności nie są sprzyjające, ale miło mi cię poznać, Luna. Spieprzyłem pierwsze dobre wrażenie, ale może drugie będzie lepsze. — Śmieje się cicho, a już po chwili zanosi się kaszlem.
Pakujemy chłopaka na tylne siedzenie Nissana, a on niemal zwija się bólu. Chcę powiedzieć mu coś, co mogłoby go podnieść na duchu, ale w głowie mam pustkę. Jedyne, co mu pomoże, to szpital. Zajmuję miejsce po stronie pasażera, a Ayden biegnie jeszcze do rozbitego wozu. Wraca po chwili z kilkoma rzeczami i rzuca je na siedzenie obok Kemala. Akurat w chwili, gdy zapina pas, słyszymy wycie policyjnej syreny. Moment później niebieskie światła są już w zasięgu naszego wzroku.
— Kurwa. — Warczy Ayden i zawraca z piskiem opon.
Nie kłamał, mówiąc, że ten samochód do setki rozpędza się w mniej niż trzy sekundy.
— Postaraj się nie robić gwałtownych ruchów. — Jęczy Kemal z zadziwiającym spokojem.
Patrzę z przerażeniem na ciemnookiego, który w skupieniu i bez grama strachu ucieka przed policją. Czy tylko ja jestem przerażona? Dopiero po chwili dociera do mnie, że ich spokój najpewniej spowodowany jest tym, że nie pierwszy raz muszą to robić. Wyścigi, w których biorą udział, nie bez powodu nazywane są nielegalnymi.
Spoglądam za siebie i widzę kolejny radiowóz. Teraz ścigają nas trzy. Cholera.
— Mam nadzieję, że jesteś na tyle dobry, żeby im uciec. Nie mogą mnie znaleźć w twoim samochodzie. Z wami — mówię, odwracając się z powrotem do kierunku jazdy.
— Żartujesz? — pyta Kemal. — On jest najlepszy. Psinki nie mają żadnych szans — oznajmia z pewnością w głosie i wyraźnym podziwem, ale ani trochę mnie to nie uspakaja.
Zamykam oczy, nie chcąc znowu patrzeć na poczynania Ayden'a i zaczynam się modlić by to, co powiedział Yilmaz, było prawdą.
Po upływie kilkunastu minut, w których z pięć razy miałam zawał, Ayden robi gwałtowny ruch i czuję, jak zjeżdżamy w dół. Mój żołądek wykonuje potrójne salto w tył i robi mi się niedobrze, ale staram się jakoś trzymać. Chwilę później zatrzymujemy się, a ja wreszcie uchylam powieki. Jest ciemno. Nie docierają do nas światła miasta i ulicznych latarni. Znajdujemy się chyba pod jakimś wiaduktem, a odgłosy syren docierają do nas jakby z oddali, aż w końcu zupełnie cichną.
Oddycham z ulgą. Drżącą dłonią poprawiam włosy, biorąc kilka uspokajających wdechów.
— Mieliśmy farta — odzywa się Turek, a w jego głosie słychać, że cierpi z bólu.
— Nie będziemy go mieć, jeśli jutro zjawią się u mnie w domu z zapytaniem, dlaczego uciekałem. Mamy kilka minut, więc teraz możesz mi powiedzieć, Yilmaz, co się tam, do ciężkiej kurwy, stało?
Kemal wzdycha, usiłując przybrać wygodniejszą pozycję. Ból złamanej nogi coraz bardziej mu dokucza. Jest naprawdę mocno poobijany. Ciekawa jestem, co powie w szpitalu. Przecież oni od razu skojarzą fakty... Był wypadek. Nie ma sprawcy, nie ma poszkodowanych. Za to jest samochód, którego ścigali. Na pewno będą ich szukać.
— Co powiesz policji? — pytam Ayden'a. — Jaką sprzedasz im bajkę, żeby uniknąć kłopotów?
Chłopak posyła mi arogancki, wymuszony uśmiech. Jest na mnie wściekły, za to, że go nie posłuchałam i ogólnie na całą tą sytuację. Ucieczka przed glinami również zrobiła swoje i widzę, że trzyma się już jedynie resztkami sił.
— Miałem kilka incydentów z tutejszymi glinami. Znają mnie, więc powiem, że przejeżdżałem i zobaczyłem rozbity wóz. Chciałem pomóc, ale nadjechali i zacząłem uciekać, ponieważ po wcześniejszych akcjach bałem się, że będę miał przesrane. Spanikowałem, po prostu. Wóz Que, był dziubany, to jego prawdziwy właściciel będzie tłumaczył się jako pierwszy. Nie ma szans, żeby skojarzyli nas z tą akcją. Tutejsza policja to leniwi idioci. Po wstępnych oględzinach umorzą sprawę, nie zawracając sobie głowy nawet tym, żeby zebrać z samochodu odciski palców. —Wzrusza ramionami, zupełnie się tym nie przejmując.
Jeśli nie policja, to co zajmuje jego myśli? Coś go martwi, tylko co?
— Jesteś zbyt pewny siebie — stwierdzam cicho, z przekąsem, na co chłopak jedynie parska.
— El turcko, mów — ponagla chłopaka, a ja unoszę brwi słysząc ksywkę, której użył.
Ciekawe, jaką ma Ay i czy w ogóle jakąkolwiek posiada.
Kemal z głośnym jękiem poprawia się na siedzeniu, dociskając jakiś materiał, który dał mu Ayden, do rany na głowie, z której sączy się krew. Nie mam pojęcia, czy dostał słusznie, czy też nie, ale mimo wszystko żal mi go. Ma w sobie coś, co sprawiło, że w pierwszej chwili zdobył moją sympatię. Nie sądzę, by był złym człowiekiem. Choć mogę się mylić. Już mi się raz zdarzyło...
— Ölümü taşıyan* — mówi wreszcie Kemal, po turecku, a ja marszczę czoło, zupełnie nie rozumiejąc jego słów. — Keres — dodaje po chwili, a Ayden z sykiem wciąga powietrze, zaciskając pięści.
Patrzę na ich niemą wymianę zdań, zupełnie nie wiedząc, o co chodzi. I wygląda na to, że żaden z nich nie zamierza rozjaśniać pustki, którą mam w głowie.
— Przez chwilę myślałem, że mamy ich z głowy — odzywa się Prescott, z wyraźnie słyszalną złością w głosie.
— Kim są Keres? — decyduję się zapytać.
Ciemnooki mrozi mnie spojrzeniem, nakazującym, bym siedziała cicho, natomiast Kemal, mimo bólu, uśmiecha się do mnie delikatnie.
— Gang z północno-wschodniej części kraju — odpowiada spokojnie i znowu się uśmiecha.
Wstrzymuję oddech, przykładając lodowatą dłoń do rozgrzanego czoła. Ayden jest w gangu i przypadkowo stałam się, w jakimś niewielkim stopniu, ale jednak, częścią ich potyczek z innym gangiem. Po prostu świetnie. Powiedzieć, że się boję, to za mało. Ja jestem posrana ze strachu, a najgorsze jest to, że mój ojciec miał rację. Prescott wpakował się w bagno.
Mieszkam w San Diego od urodzenia. Znam to miasto. Wiele widziałam i słyszałam. Wiem, że w naszym mieście panuje kilka gangów, a ich członkowie chodzą też do mojej szkoły. Młodzi, nieustraszeni, nie cofający się przed niczym. Lepiej wykształcili umiejętność posługiwania się bronią, niż czytanie, czy wzory matematyczne. To bardzo niebezpieczne środowisko.
— Odwieziesz mnie do domu i nigdy więcej się do mnie nie zbliżysz — oznajmiam cicho, czując nagłe znużenie. Wciąż odczuwam skutki wypitego alkoholu, ale cała ta sytuacja i strzępek informacji, które dostałam, jeszcze bardziej obdarły mnie z sił. To dla mnie zbyt wiele...
— O czym ty mówisz? — pyta chłopak, unosząc w zdziwieniu brwi.
— Nie chcę mieć nic wspólnego z człowiekiem należącym do gangu. Nie chcę kłopotów. Ani dla siebie, ani dla mojej rodziny — odpowiadam, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy.
Ayden parska.
— Nie należymy do gangu — mówi, kręcąc głową.
— Czyżby? – Prycham. — Więc skąd cała ta akcja? Wyścigi samochodowe, ucieczki przed policją, zatargi z jakimiś Keres? — Bombarduję go pytaniami, skubiąc nerwowo rękawy bluzy.
Chłopak wzdycha ciężko, wyraźnie wkurzony i nerwowo poprawia się na siedzeniu.
— Nie jesteśmy gangiem — powtarza, spoglądając na mnie pustym wzrokiem. — Tylko się ścigamy.
— Więc kim jesteście? Zorganizowaną grupą przestępczą? — pytam z kpiną, unosząc głowę. Nasze spojrzenia wreszcie się krzyżują, a ja od razu czuje się nieswojo, gdy jego czarne tęczówki wwiercają się w moje - zielone.
— Jesteśmy rodziną — odpowiada Kemal za Ayden'a. Mówi to z taką dumą i uczuciem, że przez chwilę nawet mu wierzę. — Keres to niebezpieczne skurwysyny. Przyjechali tu za Quentinem i całą naszą ferajną. Nie sądziłem, że po tym, co stało się w Nowym Jorku, jeszcze ich zobaczę...
Przechodzą mnie ciarki i robi mi się zimno.
— Szukają zemsty. Prędzej, czy później i tak byśmy się spotkali — mówi Ay w zamyśleniu, bębniąc pacami o kierownicę.
Z cichym westchnięciem opieram głowę o siedzenie i przymykam oczy. Co to wszystko oznacza? Czy ja właśnie wpakowałam się w jakieś bagno? Czy mogę im wierzyć? Czy mam prawo uważać, że nie są niebezpieczni i nie krzywdzą ludzi, jak to gangi mają w zwyczaju? Czy powinnam zaufać Ayden'owi, który zapewnił mnie, że tylko się ścigają?
Tak wiele pytań i tak wiele niejasnych odpowiedzi. Coś mi mówi, że powinnam trzymać się od nich z daleka, a od tej sprawy w szczególności, a mimo to, ja wciąż siedzę z nimi w tym samochodzie, zamiast wysiąść i wrócić do domu. Zapomnieć i raz na zawsze odciąć się od bruneta i jego czarnych, hipnotyzujących oczu, jego głosu, zapachu i bliskości. Powinnam, lecz nie robię tego.
— Jechaliśmy z Que w stronę wylotówki przy porcie — głos zabiera Kemal. — Za nami, nie wiadomo skąd, pojawiły się czarne merce. Nie mieliśmy szans. Zepchnęli nas z drogi. Que stracił panowanie i dachowaliśmy. Byli na kilka aut. Najpierw zaopiekowali się mną, a Quentinowi się upiekło, bo nadjechały dwie ciężarówki. Keres zaczęli strzelać, goście z tirów też. Po haśle policja, wszyscy się zmyli. Davidson też tam był. Zanim odjechał, zdążył mnie poinformować, że to nie koniec. Pozdrawia cię, tak w ogóle... — Yilmaz kończy swój wywód, po raz kolejny zwijając się z bólu.
Kim jest Davidson? – zastanawiam się w myślach.
Przełykam ślinę. Wcale nie chciałam znać tych szczegółów. Nie chcę w żadnym stopniu być częścią tej sprawy. Wolałam chyba nie mieć o niczym pojęcia. Teraz tylko boję się jeszcze bardziej.
— Jebane kurwy. — Warczy Ayden, zagapiając się w ciemną, pustą przestrzeń przed nami. — Chcą wojny, będą ją mieli. Chętnie policzę się z nimi raz jeszcze — mówi z pewnością w głosie.
Po chwil słyszymy charakterystyczny dźwięk, zwiastujący nową wiadomość. Ayden odczytuje smsa, po czym chowa komórkę.
— To Valentina. Wracamy na bazę — oznajmia, odpalając silnik.
— Wreszcie, kurwa. Za chwilę porzygam się z bólu, przysięgam. Potrzebuję morfiny, albo czegokolwiek. — Jęczy Turek, po raz kolejny próbując znaleźć wygodną pozycję.
Czarnooki sięga po coś do schowka, a po chwili wyciąga kawałek ciemnego materiału. To bandana. Nachyla się do mnie, a ja instynktownie odsuwam się do tyłu, aż moje plecy dotykają drzwi.
— Jedziemy na bazę. Muszę związać ci oczy, więc bądź grzeczna i pozwól mi na to — tłumaczy, a ja powoli kręcę głową.
— Zawieź mnie do domu — proszę cicho, nie mając siły się z nim kłócić.
— Nie mam na to czasu. El turco potrzebuje pomocy — oznajmia, zadziwiająco spokojnie, a ja wzdycham z rezygnacją, przysuwając się do niego.
Wstrzymuję oddech, kiedy czuję na sobie jego ciepłe dłonie. Zwinnym ruchem zawiązuje chustę na moich oczach, upewniając się, że nic nie widzę, po czym sam zapina mi pas.
— Nie rozumiem, po co ta szopka — odzywam się, kiedy wyjeżdżamy na autostradę. — Przecież nikomu nie powiem, gdzie jest wasza baza. Nie obchodzą mnie wasze interesy, ta sprawa z Keres i policją. Chcę po prostu wrócić do domu.
— Nie martw się, odwiozę cię, kiedy tylko załatwimy swoje sprawy. Musiałem zawiązać ci chustę. Takie mamy zasady. I nie chciałem mieszać cię w to wszystko. W ogóle nie powinno cię tutaj być — wyjaśnia czarnooki.
— No właśnie, co ty, tak właściwie, tu robisz? — pyta Kemal z wyraźną chrypką.
— Ayden porwał mnie z ogniska — odpowiadam z niezadowoleniem i z głośnym westchnięciem opadam na oparcie siedzenia.
Turek parska.
— Cały Prescott. Narwaniec, jakich mało. — Mówi z rozbawieniem. —Dlaczego ją porwałeś, kretynie? Nie tak podrywa się laski — komentuje i tym razem to ja parskam.
— Luna też jest narwana — stwierdza Ay. — Gdybym jej stamtąd nie zabrał, odwaliłoby jej. Zawsz jej odwala po pijaku.
— Przecież jest trzeźwa. – Dziwi się Kemal, a po chwili zanosi się kaszlem.
— Teraz. Trochę się jej rozjaśniło przez adrenalinę. Przedtem była nawalona, jak działo — mówi Prescott, a ja prycham.
— Wszystko ogarniałam. —Oburzam się. — I naprawdę dobrze się bawiłam. Jak zwykle musiałeś wszystko spieprzyć i wciągnąć mnie w jakieś swoje krzywe akcje. Nie pierwszy raz zresztą. — Wyrzucam z siebie poirytowana.
— Kiedyś mi za to podziękujesz. — Ucina temat, skupiając się całkowicie na jezdni i nic więcej już nie mówi.
Kemal również milczy, więc i ja nie odzywam się ani słowem.
Zatapiam się w fotelu, okrywając bluzą chłopaka i postanawiam skorzystać i zdrzemnąć się trochę. Głowa pulsuje, dając o sobie znać i czuję lekkie mdłości, ale przynajmniej świat nie wiruje już dookoła. Teraz jest okej, ale jutrzejszy kac mnie zniszczy. Głupia Luna.
Jedziemy kilka minut. Nic nie widzę i nie mogę otworzyć oczu, więc reszta moich zmysłów staje się bardziej wyostrzona. Nie słyszę ulicznego gwaru. Raz na jakiś czas mija nas jakiś samochód. Chyba znajdujemy się na peryferiach, bo cisza tutaj panująca, jest nienaturalna dla San Diego.
W końcu czuję, że zwalniamy, po czym skręcamy, zjeżdżając drogą w dół. Po chwili Ayden zatrzymuje samochód, a ja słyszę dźwięk otwieranej bramy. Moment później znowu zjeżdżamy w dół. Echo jest takie, jak w podziemnych parkingach, więc pewnie znajdujemy się na jakimś.
— Możesz już zdjąć chustę — mówi Kemal łagodnie, więc robię to.
Moim oczom ukazuje się słabo oświetlony, duży parking podziemny. Kilka sportowych samochodów, zaparkowanych w równiutkim rzędzie, robi wrażenie. Podjeżdżamy do kolejnej bramy, która otwiera się, gdy Ayden wpisuje jakiś kod na swoim zegarku. Wjeżdżamy na plac i parkujemy obok wejścia do jakiegoś pomieszczenia.
Nie wiem, ile metrów pod ziemią się znajdujemy, ale zgaduję, że przynajmniej dwa piętra. Zastanawiam się, dlaczego Ayden i jego towarzysze stworzyli swoją bazę w takim miejscu i przed kim się tak naprawdę muszą ukrywać.
— Musimy zaprowadzić go do Mirasol. — Komenderuje Prescott, po czym wysiada z samochodu, a ja ruszam w ślad za nim.
Pomagamy Yilmazowi wysiąść i w trójkę idziemy ku żelaznym drzwiom. Ayden wolną dłonią uderza dwa razy, a minutę później słyszymy szczęk zamka. Moim oczom ukazuje się piękna, wysoka meksykanka o orzechowych, przyjaznych tęczówkach. Odsuwa się, robiąc nam miejsce, a my wchodzimy do środka.
Kobieta, na moje oko zbliżająca się do trzydziestki, nie wydaje się być zaskoczona moją obecnością. Gestem dłoni wskazuje nam kanapę, na której moment później kładziemy Turka.
Prostuję się, pocierając dłonie o bluzę i wkładam je do kieszeni, by ukryć ich drżenie.
— Jestem Mirasol, ale mów mi po prostu Sol — odzywa się do mnie, a ja ściskam wyciągniętą przez nią dłoń.
— Luna — przedstawiam się, a ona posyła mi uśmiech.
W następnej chwili sięga po torbę i wykłada na stół jakieś przybory, jak się okazuje, lekarskie. Marszczę brwi w zdziwieniu, ale o nic nie pytam.
— No, kochanieńki. Nieźle cię urządzili — komentuje, a Kemal zaczyna się śmiać, jednocześnie zwijając z bólu. — Reszta jest w salonie — zwraca się do nas, a Ay kiwa głową.
Chwyta mnie za rękę i prowadzi do następnych drzwi, a ja nie mam nawet szansy, by przyjrzeć się temu pomieszczeniu.
— Co to za miejsce? —pytam, kiedy idziemy długim, słabo oświetlonym korytarzem.
— Podziemia starego i dawno temu opuszczonego budynku. Ismael jest jego właścicielem — odpowiada szeptem, wyraźnie czymś zdenerwowany.
— Kim jest Ismael? — pytam.
— Bratem, przyjacielem, szefem tego bajzlu... — odpowiada wymijająco.
Wzdycham ciężko, ponieważ pewnie nic więcej z niego nie wyciągnę. Nie powinno mnie tu być i coś mi się wydaje, że osoby, które tu spotkam, będą tego samego zdania. Ayden mógł mnie tutaj nie przywozić, ale sam powiedział, że nie miał wyjścia.
O dziwo, mimo całej tej podejrzanej sytuacji i dziwnego miejsca, w którym się znajduję, nie czuję już strachu. Mam dziwne przeczucie, że przy Ayden'ie nic mi nie grozi.
— Posłuchaj, Lu — zaczyna, gdy zatrzymujemy się przed kolejnymi drzwiami — nie powinno cię tu być. Nie ukrywam, że popełniłem błąd i złamałem zasady, przywożąc cię do bazy, więc współpracuj. Postaraj się nie zadawać pytań i nie używaj swojego ciętego języka, okej? — Patrzy na mnie wyczekująco, zimnym i twardym spojrzeniem. Kiwam głową na znak, że zrozumiałam, a ona posyła mi coś na kształt uśmiechu.
Dziwnie się zachowuje. Nie jest w stosunku do mnie aż tak arogancki, jak zazwyczaj i hamuje swoją naturę dupka. To uświadamia mi, że sytuacja jest naprawdę poważna, a Ayden zwyczajnie tym wszystkim zmęczony.
Naciska klamkę i popycha stalowe, ciężkie drzwi. Wchodzimy do pomieszczenia, a widok tego miejsca zaskakuje mnie. Pokój wygląda normalnie. Jak zwyczajny salon, tylko bardzo duży. Oprócz szaf i różnych mebli, na środku znajduje się duży, niski stolik wokół którego są dwie kanapy i fotele. Wzrok osób, siedzących na nich, momentalnie spoczywa na nas.
Widzę mężczyznę, zdecydowanie meksykanina, chłopaka o jasnych włosach, stukającego coś na laptopie, Nate'a, co mnie nie dziwi i Gahana, rozwalonego na całej jednej kanapie. Oczy ma zamknięte, jakby właśnie ucinał sobie drzemkę. Po chwili dołącza do nas dziewczyna, którą już kiedyś widziałam. Czarnowłosa właścicielka bordowego motocyklu.
No tak, teraz rozumiem. Valentina. Tina. To ona.
Nathaniel prostuje się, patrząc na mnie w osłupieniu, po czym przenosi wzrok na Aydena. Gdyby można było zabić samym spojrzeniem, Prescott leżałby martwy.
— Luna? — Nathaniel patrzy na mnie pytająco i w tym samym momencie Quentin uchyla powieki, spoglądając na naszą dwójkę.
W jednej chwili Gahan przyjmuje pozycję siedzącą, patrząc na nas gniewnie.
— Co ona tu robi?— Syczy.
Ayden milczy, więc i ja nic nie mówię. Zastanawiam się, o co chodzi Quentinowi. Przecież nic mu nie zrobiłam. Dlaczego zachowuje się tak, jakbym była mu coś winna? Czy ktoś wreszcie mi powie, o co chodzi? Mam ciarki na całym ciele, kiedy wzrok Gahana przewierca się przeze mnie na wylot.
— Ayden, znasz zasady — odzywa się najstarszy z mężczyzn, Ismael, jak się domyślam. Ma bardzo wyraźny, hiszpański akcent. — Nie powinieneś przywozić tu dziewczyny — dodaje po chwili. Jego głos jest zadziwiająco spokojny i nie wyczuwam w nim gniewu, jednak coś w jego tonie sprawia, że cofam się o krok. Może i nie sprawia wrażenia wkurzonego, ale zdecydowanie jest.
Rzuca mi jedno, beznamiętne spojrzenie, po czym przenosi wzrok na Ayden'a.
Ismael jest postawnym mężczyzną około trzydziestki. Barczysty i mimo, że siedzi, wydaje się być bardzo wysoki. Jego oczy mają barwę przygaszonego błękitu, są zimne i nieustępliwe. Jest ścięty na bardzo krótko, niemal łysy, a jego twarz zdobią liczne blizny. Wzbudza strach i respekt już przy pierwszym kontakcie. Czuję się nieswojo, więc spuszczam głowę.
— Wiem, Ismael. Nie miałem wyjścia — rzuca Ay, wzdychając ciężko i przeczesuje dłonią swoje ciemne włosy.
— Po jakiego chuja, ją tu przywlokłeś? —Quentin powtarza pytanie, a mnie przechodzi dreszcz.
Wstaje, ale Ismael jednym ruchem pociąga go z powrotem na kanapę, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie.
— Nate, zaprowadź Lunę do góry – nakazuje Prescott, a ja spoglądam na niego nieufnie.
Nigdzie się stąd nie ruszam. Zostaję z Ayden'em. – myślę, przestępując z nogi na nogę. Koniec końców, gdy Nathaniel podaje mi dłoń, przyjmuję ją, ruszając za nim. Nie umyka mojej uwadze spojrzenie, które Nate posyła Ayden'owi. Jakby mówił bezgłośnie: jeszcze się policzymy.
Gdy przechodzę obok Valentiny, ta uśmiecha się do mnie życzliwie, patrząc pokrzepiająco. Odpowiadam niewyraźnym uśmiechem, a chwilę później wychodzimy z pomieszczenia.
Moim oczom znowu ukazuje się długi labirynt korytarzy. Nate idzie przodem, ani na moment nie puszczając mojej dłoni. Wreszcie docieramy do klatki schodowej, pokonujemy stopnie i docieramy na wyższe piętro, ale wciąż jesteśmy pod ziemią. Po kolejnych dwóch minutach jesteśmy na miejscu. Nate otwiera drzwi i wprowadza mnie do jakiegoś pokoju. Unoszę brwi, gdy widzę wokół kilka rzeczy Ayden'a. Pod jedną ścianą leży łóżko z równiutko posłaną pościelą, kawałek dalej biurko i dołączone do niego krzesło, a zaraz obok niewielka szafa i komódka. W kącie, naprzeciwko łóżka, jest duży, czarny fotel, a na nim sterta ubrań Prescotta. Wygląda to tak, jakby często tu przebywał. Myślałam, że mieszka w domu, ze swoją chorą matką i młodszą siostrą. Chyba się myliłam. Wielu rzeczy nie wiem o brunecie i nie jestem pewna, czy chcę się dowiedzieć.
— Powiesz mi teraz, co tu robisz? — Odzywa się Nate, stając przodem do mnie i zaglądając głęboko w moje oczy. — Dzwoniłem dzisiaj. Nie odebrałaś — dodaje z wyrzutem i zakłada ręce na piersiach.
Wzdycham ciężko i siadam na łóżku, chcąc nieco się zdystansować. Ból głowy nasila się, dokuczając mi coraz bardziej.
— Byłam na imprezie. Trochę się spiłam. — Odpowiadam po chwili. — Ayden też tam był i postanowił zabrać mnie do domu, żebym nie zrobiła głupstwa. — Prycham z rozbawieniem.
Największym głupstwem, które robię jest fakt, iż przebywam w jego towarzystwie. Powinnam się odciąć, odizolować, spróbować zapomnieć. W przeciwnym razie, znowu będę cierpieć. Już teraz czuję, jak ponownie zapadam się w sobie. Powrót Aydena tylko miesza mi w głowie. Mam w niej totalny chaos. Wspomnienia atakują mnie za każdym razem, gdy go widzę. Myślę o nim nawet wtedy, gdy nie ma go w pobliżu. Głupie, zdradliwe serce.
— Od kiedy tak się o ciebie martwi? — zastanawia się Hall z kpiną, drapiąc się po karku.
Wzruszam ramionami i przecieram zmęczone oczy.
— Wolałabym, żeby się ode mnie odpieprzył — mówię cicho. — To przez niego jestem tu dzisiaj z wami. Bo kiedy zadzwonił Quentin, Ay nie miał już czasu, żeby najpierw mnie odstawić. I teraz muszę znosić oskarżycielskie spojrzenia waszego bosa i zastanawiać się, czy Gahan nie zrobi mi krzywdy, bo ewidentnie ma na to ochotę, choć nie mam pojęcia czemu. — Wzdycham z rezygnacją.
Nate podchodzi do mnie i kładzie dłoń na moim ramieniu, posyłając mi nerwowy, ale czuły uśmiech.
— Nie przejmuj się Que. Bywa dziwny, ale nie zrobi ci nic złego — uspakaja mnie, a ja jedynie kręcę głową. — Muszę uciekać do chłopaków. Później sam odwiozę cię do domu — mówi, cmokając delikatnie mój rozgrzany policzek, po czym opuszcza pomieszczenie.
Zostaję sama, w ziejącym pustką, pokoju bez okien. To nieprzyjemne miejsce i nie mam pojęcia, jak Ayden potrafi przesypiać tu spokojnie noce. Ja pewnie co chwila bym się budziła, a w rezultacie skończyłoby się na ataku paniki.
Mijają minuty, a ja siedzę w bezruchu na łóżku, zastanawiając się, co ze sobą zrobić. Przypominam sobie o padniętej baterii i wstaję, żeby poszukać ładowarki. Rodzice będą się martwić, jeśli nie odbiorę, gdy będą dzwonić. Kevin również może próbować się do mnie dobijać, albo Kira, czy Liam.
Zaczynam od okolic biurka. Znajduję kabel i podłączam komórkę, a mój wzrok spoczywa na fotografii w białej ramce. Zdjęcie całej jego rodziny. Musiało zostać zrobione kilka lat temu, bo Zoe jest na nim jeszcze w beciku. Rodzice Ayden'a są szczęśliwi i z miłością patrzą na swoje pociechy. Oczy Aydena, również świecą jasnym blaskiem. Dzisiaj już nie uśmiecha się w taki sposób, a ten blask z jego czarnych tęczówek zniknął bezpowrotnie. Kiedy o tym myślę, robi mi się przeraźliwie smutno.
Włączam telefon, ale nie czekają na mnie żadne wiadomości. Ze zdumieniem odkrywam, że dochodzi pierwsza w nocy. Z głośnym westchnięciem opadam na łóżko, czekając na powrót chłopaków kolejną godzinę. Moje oczy robią się ciężkie, a kiedy wydaje mi się, że zaraz zasnę, drzwi otwierają się. Uchylam powieki i widzę Ayden'a. Miałam nadzieję, że to Nate przyjdzie.
Czyżby?
— Trochę długo to trwało, ale musieliśmy omówić kilka kwestii — odzywa się, zachrypniętym głosem.
Wyłącza główne światło, a sekundę później przy suficie zapalają się maleńkie diody, dające minimum jasności. Teraz w pokoju panuje półmrok, dający ulgę moim oczom, zmęczonym przez ból głowy.
— Rozumiem. — Rzucam cicho i poprawiam się, opierając głowę na zgiętej ręce.
Ciemnooki po chwili wahania, siada obok mnie, przecierając twarz, którą zdobi kilkudniowy zarost.
— Pewnie chcesz, żebym odwiózł cię do domu? — pyta, bardziej retorycznie, a ja kiwam twierdząco.
Zanim jednak stąd wyjdziemy, muszę dowiedzieć się czegoś. Siadam pod ścianą, podciągając nogi pod brodę i okrywam się kołdrą.
— Jesteś mi winny wyjaśnienia — mówię, a Ayden przekrzywia głowę, żeby na mnie spojrzeć.
— Nie, Lu. Nie jestem ci nic winien — odpowiada sucho.
Przymykam oczy, usiłując zdusić rosnącą złość. Ten człowiek doprowadzi mnie kiedyś do szału.
— Owszem. Jesteś. — Warczę, rzucając mu nieustępliwe spojrzenie. — Chcesz, czy nie, w jakimś stopniu stałam się częścią tego... czegoś — macham dłonią. — Nie musisz wyjawiać mi szczegółów, mam je gdzieś, nie chcę wiedzieć nic o waszych interesach. Powiedz mi jedynie, o co chodzi Quentinowi. Co on do mnie ma? Ja go nawet nie znam. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała z nim cokolwiek wspólnego. Przecież widzę, Ayden, że wiesz dlaczego Gahan ma do mnie problem. Choć raz nie bądź dupkiem i zrób dla mnie tylko tyle. Powiedz mi — wyrzucam z siebie na jednym wdechu.
Ayden wzdycha z frustracją i poprawia się na łóżku. Nie patrzy na mnie. Jego wzrok wbity jest w podłogę, która nagle wydaje się mu niesamowicie ciekawa.
Odchrząkuję zniecierpliwiona, kiedy przez następnych parę minut nie dostaję odpowiedzi i dopiero wtedy Ayden zwraca na mnie uwagę.
— Dwa lata temu stacjonowaliśmy w New Jersey — zaczyna, a ja muszę się przysunąć, żeby lepiej go słyszeć, bo tak cicho mówi —moją matkę leczyli wtedy specjaliści z Nowego Jorku i właśnie w tamtejszej klinice była. Małą Zoe zajmowała się w tamtym czasie siostra matki, ciotka Piper. Quentina poznałem rok wcześniej, na wyścigu w LA. Dołączył do nas za namową Ismaela. Jego rodzice zginęli w wypadku, a my staliśmy się jego nową rodziną. Nowy Jork był rodzinnym miastem Que... i jego młodszej siostry, Vanessy. Wołaliśmy na nią Nessa — mówi, a kącik jego ust minimalnie się unosi na wspomnienie, które właśnie pojawiło się w jego umyśle. Nie muszę nawet pytać, żeby mieć pewność, że z Vanessą coś go łączyło.
— Chcę wiedzieć, jaki Quentin ma ze mną problem. Nic więcej — przerywam mu, za co zostaję zmrożona wzrokiem.
— Jeśli chcesz zrozumieć, musisz znać całą historię. — Niemal na mnie warczy, a ja kulę się pod kołdrą i postanawiam więcej mu nie przerywać.
— W porządku. — Kiwam głową.
— Między mną, a Ness, od początku była chemia —kontynuuje. — Pociągała mnie fizycznie. Była odważna, wręcz nieustraszona i to mnie kręciło. Niestety była też bardzo rozchwiana emocjonalnie, narwana i robiła głupstwa, ściągając na nas kłopoty. Mirasol uznała, że ma w sobie zbyt wiele gniewu i żalu do całego świata i dlatego najpierw robi, a dopiero później myśli. Spotykaliśmy się, choć tego, co nas łączyło, nie można było nazwać związkiem. Twierdziła, że mnie kocha, ale nie przeszkadzało jej to w szukaniu po klubach kolesi na jedną noc. Była po prostu niedojrzała. Miałem dosyć użerania się z nią. Zwalała mi na głowę swoje problemy, podczas gdy ja miałem całą masę własnych. Nie wnosiła do naszej relacji nic. Brała, ale nie dawała nic od siebie. To mnie męczyło. Nie miałem siły zajmować się swoim ojcem, matką i jeszcze nią. Była toksyczna, ciągnęła mnie w dół, a ja byłem już wystarczająco blisko dna. Odsuwałem się od niej stopniowo, a Quentin starał się mnie jakoś zrozumieć, ponieważ sam nie miał łatwo z siostrą. Robiła mi z tego powodu wyrzut, wpadała w histerie, ale jakoś to było... — urywa, oddychając szybciej. Wstaje i rozprostowuje się, po czym siada na fotelu, zatrzymując wzrok na mnie.
— Co było dalej? — pytam cicho, wytrzymując jego spojrzenie.
— Dostaliśmy cynk o wyścigu. Pojechaliśmy tam wszyscy, oprócz Sol i Colina. Oni przeważnie zostają na bazie. Ismael nie pozwolił mi startować, bo nie byłem w wystarczającej formie. Chyba nie muszę ci przypominać o problemach z ojcem... Wystawiliśmy Que. Słyszeliśmy o Keres, wiedzieliśmy, że to gang. Jeden z największych i najbardziej okrutnych. Mieli swojego Davidsona. Gość uchodził za najlepszego kierowcę na wschodnim wybrzeżu, a Quentin z nim wygrał. Skubany wygrał, mając naprawdę sporą przewagę. Wszyscy nie dowierzali. Sporo typków naprawdę ostro się wkurwiła, tracąc pieniądze z zakładów. Davidson to chory człowiek, każdy o tym wiedział. Nie lubi przegrywać. Chciał rewanżu, a Que zgasił go przy tłumie, upokorzył. Do rewanżu nie doszło, a Max przysiągł, że się zemści. Od tamtego wieczoru ciągle rzucali nam kłody pod nogi, ciągle coś szło nie tak. Jesteśmy gangiem, owszem, ale tylko samochodowym. Żyjemy z wyścigów, a w tamtym czasie straciliśmy przez nich kupę forsy. Max miał swojego przydupasa, Ethana. Skurwiel przyczepił się do Nessy, zgrywając niewiniątko, ale zabroniliśmy z Que, jej się z nim spotykać. Ale to była Vanessa... Zbliżał się jej bal maturalny, a ja obiecałem już dawno, że zostanę jej osobą towarzyszącą. Na dwa dni przed, mój ojciec znowu udowodnił, jak bardzo ma nas w dupie i jakim nieodpowiedzialnym człowiekiem się stał. Ness dolała oliwy do ognia. Dowiedziałem się, że utrzymuje kontakt z Ethanem. Puściły mi nerwy, powiedziałem kilka gorzkich słów i opuściłem bazę. Musiałem odpocząć... — urywa, biorąc głęboki wdech. Głos mu drży, dłonie trzęsą się z emocji, a ja zdaję sobie sprawę, że moje serce również łomocze w piersi, jak szalone. Ayden odchrząkuje, dając sobie jeszcze minutę i mówi dalej — w noc balu zadzwoniła do mnie Sol, że mam natychmiast wracać. Vanessa została napadnięta, podbita i brutalnie zgwałcona. Uderzyli w Nessę, bo to ona była dla Que najważniejsza. Była jego słabym punktem. Wszyscy wiedzieliśmy, że to Ethan. To z nim się kontaktowała, prosiła go, żeby poszedł z nią na ten pierdolony bal. Byliśmy pewni, że to on, ale policja umorzyła śledztwo z braku dowodów. Nessa leżała w szpitalu, nieprzytomna, a kiedy wreszcie się obudziła, nie powiedziała nic. Mogła go obciążyć, ale nie odezwała się słowem. Do nikogo. Nigdy nie zapomnę wzroku Ethana i Maxa, kiedy spotkaliśmy się na kolejnym wyścigu. Wiedzieli, że my znamy prawdę i mimo to nie możemy nic zrobić. Śmiali nam się w twarz. Uczucie bezsilności było najgorsze...
Patrzę na niego i widzę, że czuje się winny. Pewnie myśli, że gdyby jej wtedy nie zostawił, nic by się nie stało, ale ja uważam, że jeśli nie wtedy, dopadliby ją kiedy indziej, gdziekolwiek. Ból w jego oczach jest dla mnie czymś nowym. Nie wiem, co mam powiedzieć, jak się zachować. I nadal nie wiem, jaką w tym wszystkim ja odgrywam rolę. Swoją opowieścią, Ayden nie wyjaśnił mi, dlaczego Gahan ma ze mną problem.
— Przykro mi, Ay — szepczę — ale gdzie w tym wszystkim jestem ja? — pytam. — Dlaczego Quentin zachowuje się tak, jakbym była mu coś winna?
Czarnooki unosi głowę i wbija we mnie parę swoich ciemnych tęczówek.
— W noc, w którą Ness trafiła do szpitala... — ucina, wypuszczając powietrze z płuc — w tamtą noc byłem z tobą...
* Niosący Śmierć
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro