Rozdział 10
Mijały tygodnie. Wszystko zdawało się wracać na właściwie tory. Hotel Nowhere przestał istnieć, a taka wiadomość przynajmniej obiegła internet. Theo z Liamem byli skłonni w to uwierzyć, bo prawdopodobnie jako jedyni razem z Brettem i Ethanem stamtąd uciekli.
Możliwe, że przestępcy wystraszyli się, że mogliby pisnąć słówko odpowiednim osobom i w końcu służby wjechałyby na teren Glastenbury. Dwójka zakochanych, żeby sprawdzić czy tak faktycznie jest wybrała się na wycieczkę na stare śmieci. Po wielkim, ogromnym budynku zostały jedynie ruiny. Woleli jednak nie ryzykować, więc kiedy tylko zobaczyli, że Nowhere upadło - od razu zawrócili z powrotem.
Najgorzej było z ponownym załatwianiem wszelkich dokumentów, organizowania nowych numerów telefonów i tym podobnych. Żeby nikt niczego podejrzewał, nie zgłosili się do urzędu w jednym czasie. Uznali, że będzie najlepiej jak zachowają w tajemnicy istnienie tego miejsca. Chociaż Theo miał na uwadze Jacksona, który ewentualnie mógłby ich wsypać. Na szczęście jego wróg miał wiele innych rzeczy na głowie niż wtykanie nosa w nieswoje sprawy.
Przynajmniej teraz bez obaw mógł odwiedzić Josha i trochę z nim posiedzieć. Zawsze jego wizyta na cmentarzu była szybka. Zapalał nowe znicze, wstawiał nowe sztuczne kwiaty do wazonu, który był złączony z marmurowanym nagrobkiem i uciekał.
Teraz mógł ze spokojem uprzątnąć cały bałagan dookoła, a nawet kupił balon urodziny wypełniony helem, który związał dookoła płyty. Tym razem pozwolił też przyjść Liamowi. Przy okazji opowiedział mu całą tą nieszczęśliwą historię. Uronił przy tym parę łez, ale nawet ich nie wycierał. Robił to za niego Dunbar, który delikatnie chusteczkami jeździł po jego twarzy.
— Myślisz, że jak twój przyjaciel ogląda nas z góry to jest zadowolony jak siedzisz tu i wyjesz w jego urodziny? — odezwał się w końcu blondyn — Powinieneś mu chociaż piosenkę zaśpiewać, a później sobie płacz! — ochrzanił go.
— Dobrze wiesz, że piosenkarz ze mnie marny.
— Więc zróbmy to razem. Ja zacznę.
Zaśpiewali mu sto lat. Niektórzy ludzie, kiedy ich mijali patrzyli na nich jak na idiotów, ale z trzy osoby nawet się do nich przyłączyły. Theo oczywiście wszystkim z osobna podziękował i wtedy znów zostali sami w trójkę. On, Liam i Josh.
Raeken, kiedy zaczęło robić się późno, na pożegnanie przytulił Josha. Mamrotał coś cicho pod nosem, ale Dunbar nic z tego nie rozumiał. Jedynie stał przy nim głaskając go po głowie. Nie wiedział w ogóle czy swoją obecnością mu pomaga, czy bardziej szkodzi. Starał się jak mógł, być z nim w tamtym momencie. Widział ile go to wszystko kosztowało.
W końcu opuścili bramy cmentarne idąc razem za rękę. Nie odzywali się do siebie przez większość drogi do domu. Liam nawet nie próbował znaleźć tematu do rozmowy. Wołał, aby Theo dał znać, kiedy będzie gotowy.
Każda taka wizyta później wyglądała coraz lepiej. Dunbar sam nawet wziął się do roboty i wynalazł jakieś cuda wianki, żeby wyszorować cały ten syf z marmuru. Bluzgał w myślach, kiedy to robił, ale czuł, że powinien to zrobić, skoro przychodził z pustymi rękoma w odwiedziny. Jednak nie wiedział co powinien przynieść dla kogoś zupełnie mu obcego. W ogóle nie wiedział czy dobrze robi, ale wystarczyło mu oglądanie swojego chłopaka w dobrym nastroju.
Któregoś dnia zauważyli, że w wazonie wystaje kawałek koperty. Zdziwili się kiedy zobaczyli, że jest zaadresowana prosto do nich. Jeszcze bardziej byli zaskoczeni jej treścią. Obejrzeli się dookoła, ale na horyzoncie nie widzieli kogoś, kto mógłby ją podrzucić. Dlatego uznali, że jedynym rozwiązaniem będzie pojechanie pod wskazane na niej współrzędne, żeby zaspokoić swoją ciekawość.
Ciekawość zaprowadziła ich wprost na Bali. Lecieli tam tak długo, a nie byli jeszcze blisko celu. Na szczęście mieli możliwość wypożyczenia samochodu i tak też zrobili. W drodze napawali się ciepłym powietrzem, palmami i innymi rzeczami, jakich Rutland nie oferowało swoim mieszkańców.
Po ponad godzinie im oczom ukazał się fragment świątyni Pura Ulun Danu Bratan. Żaden z nich nie miał pojęcia co to do cholery znaczyło, ale nie dbali o takie szczegóły. Zaczęli się rozglądać po terenie dookoła niej. Piękny ogród z żywymi, kolorowymi kwiatami. Liam oczywiście zaczął robić wszystkiemu dookoła zdjęcia tłumacząc to dobrym materiałem na jego nową książkę. Theo nie chciał nic mówić, ale ostatnio tych nowych książek naliczył jakieś dziesięć i żadna z nich nie była nawet w połowie napisana.
W końcu jednak autor listu postanowił im się ujawnić. Stanął zaraz za nimi, po czym chrząknął, żeby zwrócić na siebie ich uwagę. Dwójka zakochanych zrobiła dokładnie taką samą minę jak zobaczyli jego mościa po raz pierwszy po wyjściu z kąpieli.
— Cześć, robaczki. — uśmiechnął się lekko spoglądając na nich — Tęskniliście chociaż trochę za mną?
Oboje mocno go przytulili, co odwzajemnił. Nareszcie znów się spotkali w pełnym squadzie. Mieli wrażenie, że to sen z którego zaraz się obudzą, ale na szczęście to wszystko było prawdziwe.
Theo i Liam chcieli go pocałować, ale Brett widząc co tamci planują, od razu się odsunął.
— Ale żeby w takim świętym miejscu, takie rzeczy? — udał poważnego — Kto to widział?
— To pokaż nam miejsce święte w którym możemy to zrobić. — rzucił Dunbar niby niewinnie, ale wszyscy doskonale wiedzieli, że obok niewinnego to on nawet nie stał.
Zmienili lokum na nieźle wypasioną willę z basenem. Seks pod gołym niebem smakował zupełnie inaczej niż w Nowhere czy też motelu. Na tej wyspie, Talbot był wolny. Nie musiał się ukrywać niewiadomo gdzie. Mógł spokojnie żyć. Przez pierwsze dni zachowywał się jakby ktoś całe życie trzymał go w klatce, z której po trzydziestu latach został wypuszczony. Nie marnował czasu, latał wszędzie, a zarazem nigdzie. Dopiero po czasie oswoił się z myślą, że nikt mu tego nie odbierze i nieco zwolnił.
— Po trzech miesiącach to powinieneś być nieźle opalony, a wciąż jesteś blady. — skomentował Theo zajmując jeden z leżaków przy basenie.
— W dupie z opalenizną. — Liam machnął ręką — Niech lepiej powie kogo trzyma w piwnicy, że taką chatę zajmuje.
— To moja chata. — zaśmiał się Brett — Może podróż tutaj nie jest najtańsza, ale samo życie już tak. Co prawda są tego minusy, bo żyjemy daleko od siebie i nie możemy się często widywać, ale kiedyś do was wpadnę.
— To chyba nie jest dobry pomysł. — Raeken westchnął ciężko — Pamiętasz Ethana? Aktualnie pieprzy się z moim wrogiem numer jeden, który na dodatek jest policjantem.
— Robaczku, ja to już wszystko wiem. Jestem na bieżąco poinformowany co się tam u was dzieje.
Kiedy to powiedział, dołączyła do nich jakaś blondynka z drinkiem w ręce. Usiadła przy samej krawędzi basenu poprawiając swoje okulary przeciwsłoneczne, które zsunęły się z jej nosa. W końcu spojrzała na nich wszystkich uśmiechając się lekko.
— Jestem Lorilee, Lori dla przyjaciół. — przedstawiła się — Mój ukochany brat nie może przestać klepać jęzorem odkąd wiedział, że przylecicie, więc miło was w końcu poznać.
Oboje spojrzeli na niego zdziwieni. Od kiedy on do cholery miał jakąkolwiek rodzinę? Czemu przez cały ten czas nie pisnął nawet słowem? Nie rozumieli tego. Jednak Brett nikomu nigdy o tym nie powiedział. Sytuacje są różne, więc wolał zachować wszelkie środki ostrożności. Poprosił nawet Lori, żeby zmieniła swoje nazwisko na panieńskie matki, kiedy zaczynał latać z bombami, aby nikt ich ze sobą nie skojarzył. Przydało się to między innymi, kiedy Brett zginął, a później magicznie zmartwychwstał. Pierwszą osobą, u której szukaliby Talbota, byłaby właśnie jego młodsza siostra, a tak to nie mieli gdzie uderzyć, bo według nich, nie miał nikogo.
— Tego to już nie musiałaś im mówić. — skomentował Brett zakładając ręce na piersi — Nie pij za dużo. Nie będę cię znowu trzymał ci włosów.
— Były moje urodziny, okej? — Lori wywróciła oczami — A właśnie, prawie bym zapomniała! — dziewczyna odstawiła swojego drinka i gdzieś szybko pobiegła. Zaraz wróciła z dwoma książkami i markerem — Podpisz się nam. Błagam cię, mistrzu. — zwróciła się do Liama, a ten z szoku aż podskoczył, ale mimo wszystko też się ucieszył.
— Dla kogo mam podpisać? — spytał patrząc na siostrę Bretta, a ta jedynie szepnęła mu coś do ucha, na co on zaśmiał się głośno — No dobra, najwyżej będzie na ciebie. Ta jest jego? — kiedy skończył coś skrobać markerem, zamknął ją i przeszedł do drugiej — A dla pani napiszę coś specjalnego.
*
Brett uznał, że skoro go odwiedzili to koniecznie musi pokazać im jeszcze jedno miejsce. Dopiero tak właściwie zobaczyli ile ludzi tutaj się przewijało, ale czego się spodziewać, skoro wylądowali na jednej z ulic w samym centrum? Najbardziej z tego wszystkiego przerażali ich indonezyjscy kierowcy. Normalnie latali tymi skuterami przez samochody, ale Talbot zdążył się już do tego przyzwyczaić. Nie robiło to na nim żadnego wrażenia.
— Nazwałem ten bar na waszą część. — odezwał się pilot wycieczki, kiedy tylko wysiedli z samochodu — Honeymoon.
Lori została w domu. Doskonale wiedziała co będzie się z nimi działo i wolała pooglądać Modern Family niż tamtą trójkę jak robi sobie dobrze. Wydłubałaby sobie oczy, gdyby widziała swojego brata w takiej akcji.
— Ale my przecież nie jesteśmy po ślubie. — odezwał się Theo.
— Nigdy nie jest za późno, żebyś mi się oświadczył. — skomentował Liam całując go w policzek.
— A dlaczego ja? Może ty mi się oświadcz!
— Najlepiej to oboje się sobie oświadczcie i będzie sprawiedliwie. — wtrącił Brett wzdychając ciężko.
Tak właściwie to tamta dwójka nigdy nie myślała o małżeństwie. Nie poruszyli nawet tego tematu ze sobą ani razu, jakby coś takiego jak ślub nie istniało. Dopiero teraz, kiedy hasło zostało rzucone, zaczęli się zastanawiać czy jakiś papier jest warty wydania aż tylu dolarów? Przecież taka inwestycja do najtańszych nie należała. Przede wszystkim nie była opłacalna, bo się nie zwracała.
Pytanie klucz: kogo mieliby zaprosić? Ethana i tego popieprzonego Jacksona? Aidena, żeby non stop znikał z Lydią? Bretta? Nie no, tego to chyba musieliby jakoś przebrać, żeby nikt go nie poznał. Poza tym dlaczego mieliby zaprosić Talbota, skoro się z nim pieprzą? Nic nie miało najmniejszego sensu.
W końcu weszli do środka. Brett na samym wejściu zbił pionę z jakimś brodziatym gościem. Tamta dwójka spojrzała na niego podejrzliwie, a on szybko wyjaśnił, że to jego wspólnik, Derek. Liam z Theo nie do końca chcieli w to uwierzyć, ale słowem na ten temat się nie odezwali.
— Cześć, szefie. — przywitał ich młody barman, któremu wszystko wylatywało z rąk, ale starał się zatuszować tą tragedię narodową uśmiechem.
— To jest Stiles. — odezwał się Brett — Stiles, to Theo i Liam.
— A to ci.. — nie dokończył widząc jego minę — Zresztą nieważne. Miło was poznać.
Szatyn w końcu się ogarnął i zaczął robić drinki. Zrobił to tak szybko, że nawet nie zorientowali się, kiedy postawił je na blacie. Przy okazji posprzątał cały bałagan i poszedł na zaplecze, żeby opieprzyć kelnerki, które nadal nie wróciły z papierosa.
— Ty i Stiles macie wiele wspólnego ze sobą. — Talbot zaśmiał się spoglądając na Raekena — Też jest psem, ale czasami tu wpada na urlop, a przy okazji dorobić. Wie o tym co zrobiłem, ale on też nie jest święty, więc oboje siedzimy cicho.
— Czy tu jest ktoś, kto nie ma konfliktów z prawem? — spytał Liam.
— Chyba Lori. — odparł Theo, ale widząc minę Bretta, dodał — No to by było na tyle.
Cała trójka się upiła. Trochę potańczyli, pośpiewali aż w końcu wylądowali na plaży. Mieli wejść jedynie pomoczyć nogi, ale koniec końców Liam pchnął Theo tak, aby zanurzył się cały i jak dzieci zaczęli się chlapać. Nie oszczędzili przy tym też Bretta, który o mały włos nie udusił się wodą.
Była już ta pora, że załapali się na zachód słońca. Chyba tak pięknego w swoim życiu jeszcze nie widzieli. Woda była tak krystalicznie czysta, że robiła za odbicie, a ciepła pomarańcza z domieszką różu obiegła całą plażę. Miła odmiana jak na wcześniejsze klimaty w których mieli okazję razem przebywać. Jednak w swoim towarzystwie niezależnie w jakim zakamarku świata byli, zawsze czuli się dobrze.
— Brakowało mi tego. — odezwał się Brett obejmując ich obu — Co to za życie jak was w nim nie ma?
— Musisz pić częściej. — Theo zaśmiał się cicho.
— Albo to wy musicie przenieść się tutaj.
Ktoś kiedyś powiedział, że słowa pijanego to myśli trzeźwego i para czuła, jakby w tamtej chwili tak było. Blondyn mówiąc to nie wyglądał, jakby żartował. Brzmiał dosyć poważnie. Wiedział też, że nie ma prawa tego od nich wymagać. Nie muszą rzucać całego swojego życia dla niego. Mieli tam wszystko, czego potrzebowali, a on był dla nich, no właśnie, kim był Brett dla tej dwójki? Znajomym? Przyjacielem? Kochankiem? Czy oni chociaż trochę go lubili? Czy lubili tylko chodzić z nim do łóżka?
— Nie wiem co mi do tego durnego łba strzeliło, żeby to powiedzieć. — dodał szybko, żeby tamta dwójka nie wzięła go za debila — To chyba przez ten alkohol.
— Pierdol, pierdol, ja posłucham. — skwitował Liam — Dlaczego po prostu nie powiesz, że chcesz nas tu i teraz, na wyłączność, na całe życie?
— Jesteście naprawdę świetną parą. Powinniście się hajtnąć. Wziąć jakiegoś kota albo psa. Zestarzeć się razem..
— To samo możemy zrobić z tobą. — odezwał się Theo — Ja nie widzę żadnych przeszkód.
— I mówi to ktoś, kto się bronił całym sobą, żeby w ogóle spróbować trójkąta. — zauważył Brett — Poza tym słuchajcie. Nie wydaję mi się, żebym był wam aż tak bliski. Nie można czuć tego samego do dwóch osób równocześnie. No dobra, ja do was czuję to samo, ale to jest co innego. A zresztą, zobaczymy czy na trzeźwo też będziecie tacy chętni.
Koniec końców wzięli taksówkę do domu i tamtego wieczoru nie zamienili z sobą ani słowa. Theo z Liamem poszli do jednej sypialni, a Brett do drugiej. Jednak rano wrócili do tematu i koniec końców skończyło się dobrze. Para postanowiła rzucić życie w Stanach i przenieść się tutaj. Chociaż byli tym nieco zestresowani. Inaczej było razem sypiać, a jeszcze inaczej mieszkać.
W końcu Talbot uznał, że powie im te dwa piękne słowa i całą noc spędził na pisaniu o tym co czuje. Chciał uwzględnić wszystkie najważniejsze momenty w ich życiu, ale wiecznie kończyło się na kreśleniu połowy tekstu, a później pisaniu tego wszystkiego od nowa. Nie wiedział też, że ta dwójka wpadła z kolei na jeszcze inny pomysł. Obgadali wszystko z Lori (w końcu ona też była w tym wszystkim ważna, była siostrą Bretta), ale widząc, że mają jej zgodę i poparcie - wiedzieli, że nie zmarnują tej szansy.
Pewnego dnia cała trójka się wzajemnie unikała, akurat kiedy blondyn się zebrał i uzna, że pieprzy tą kartkę i wyrzuci wszystko prosto z mostu. Miał wrażenie, że to jest jakiś znak z nieba, żeby tego nie robił. Przecież między nimi grało. Rzadko, kiedy się kłócili, a nawet jak już, to szybko się godzili. Nie rozumiał co się dzieje.
Kiedy wszystko było gotowe, niespodziewanie narzucili na głowę Bretta worek po ziemniakach i zaprowadzili go do samochodu. Talbot niemal całą drogę narzekał, że jest mu w tym gorąco, ale tamta dwójka zdawała się tym nie przejmować. Miał wrażenie, że w tle słyszał głos Stilesa, ale zaraz przepadł jak kamień w wodę.
— Długo jeszcze będziecie mnie dusić? — spytał blondyn zniecierpliwiony tą całą sytuacją.
— Czy jesteś na to gotowy? — Li zaśmiał się i w końcu przywrócił mu pole widzenia.
Byli na plaży, której Brett nie zdążył nawet odkryć przez cały ten swój pobyt tutaj. Zdziwił się widząc tutaj Ethana razem ze swoim bratem. Gdzieś w tle Jackson robił zdjęcia Lydii na tle wody. Nie pomylił się też co do obecności Stilesa, który próbował wystrzelić konfetti, ale koniec końców zrobił to Derek, nazywając go przy tym idiotą.
— Co ta za impreza? — spytał Talbot spoglądając na krzesła ustawione w jednym rzędzie, nic z tego nie rozumiejąc.
— Jakby ci to powiedzieć.. bierzemy ślub. — odparł Raeken.
— Nie mogliście mi powiedzieć normalnie, tylko robicie z tego wielką tajemnicę przez pół dnia? Nawet niczego dla was nie mam!
— Dziwne, żebyś miał prezent na swój własny ślub. — skomentował Dunbar — Teraz przynajmniej nazwa twojego baru będzie miała sens.
— To jest też wasz bar. — uparł się Brett — Pracujecie w nim i dokładacie się na jego utrzymanie.
— Możecie się ruszyć? — podeszła do nich Lori z różowym kwiatem we włosach — Goście czekają.
— Dobrze mamo. Już nie krzycz. — jej brat mówiąc to udał, że chce zepsuć jej fryzurę, ale dziewczyna jedynie odwróciła się i wróciła do reszty.
Cała trójka wreszcie to zrobiła, poszła ze sobą do ołtarza. Rolę udzielającego ślubu pełnił Derek. Świadkami zostali wszyscy przybyli goście, żeby nikt nie czuł się poszkodowany. Brett nareszcie został natchniony, żeby wyznać miłość swoim kochankom, a oni to oczywiście odwzajemnili. To był jeden z najszczęśliwszych dni w ich życiu, zaraz po tym jak dzień w którym się poznali.
— Zróbmy sobie zdjęcie wszyscy razem, moi przyjaciele! — postanowił Aiden wyjmując komórkę i uniósł ją ku górze — Ustawcie się tak, żeby było was dobrze widać.
— Ale ty jesteś zacofany. — skomentował Jackson ustawiając swój oparty na jednym z krzeseł — Wasza trójka idzie do przodu, reszta z tyłu. — nakazał.
Kiedy wszyscy się ustawili, Whittemore włączył samowyzwalacz i szybko pobiegł prosto do Ethana, żeby tamten go złapał. Prawie spadliby razem na piasek, ale doktor złapał równowagę, więc obyło się bez tragedii. Stiles jak zwykle chciał użyć konfetti, ale zamiast wystrzelić w górę, strzelił prosto w Dereka. Na każdym zdjęciu komuś coś się nie podobało, więc porobili ich kilkanaście i wybrali w końcu te jedno dobre. Pozostałe zostawili sobie na pamiątkę.
Trójka nowożeńców, kiedy nikt nie zwracał na nich większej uwagi, urządziła sobie spacer przy brzegu trzymając się za ręce i głośno śmiejąc. Nie było teraz na świecie ani jednej rzeczy, która mogłaby zepsuć ich szczęście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro