Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Historia twojego życia

disclaimer: poniższy shot dotyczy zdarzeń z RP pisanego z przyjaciółmi i jest ich alternatywnym zakończeniem. kraje zostały uwięzione na wyspie, gdzie często umierały, a w końcu poznawały prawdę na temat swojego istnienia. ścigał też ich potwór zwany argosem, który pochłaniał personifikacje, sprawiając, że pozostali o nich zapominali.  mam nadzieję, że w miarę to zrozumiałe XD

shot napisany dla Ardwii



I. CZAS LECZY RANY

Czas leczy rany.

Przynajmniej tak mówili sobie ludzie. Chociaż bywało, że nie do końca potrafił ich zrozumieć – wciąż posiadał w sobie jakiś pierwiastek człowieczeństwa. Być może potrafił być bardziej ludzki, niż oni, jednak najwidoczniej zagubił to w drodze nieśmiertelności. Gdzie zaczynało i kończyło się człowieczeństwo? Wielokrotnie próbował odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale w trakcie tych tysiącleci zrozumiał, że prawdopodobnie nigdy tego nie pojmie. Przynajmniej nie będzie znał prawdziwej odpowiedzi, lecz odrzucały go iluzje fałszywej wiedzy. Już wolał sobie – niechętnie! – przyznać, że nie ma pojęcia.

Czas leczy rany.

Momentami zdawało mu się, że jakakolwiek koncepcja człowieczeństwa by nie była – on był spaczony. Chory. Nienormalny. Rany, które powstały na jego ciele, owszem, mogły się zagoić. Mogły wchłonąć w siebie całe zakażenie i zostawić po sobie ropiejącego strupa, obok pozostałych, których nawet nie mógł zliczyć. Takie wmawianie, że wszystko już jest w porządku, dopóki ciało, które zraniono, zaczynało powoli gnić. Tylko że nigdy nie miało umrzeć.

Nie było granicy. Za każdym razem, gdy myślał, że właśnie wspiął się na wyżyny własnych możliwości, wznosił się jeszcze wyżej i wyżej. Jednak to, co wydarzyło się tam, na wyspie – niemal go złamało. Czy właśnie tam udało mu się pojąć sens własnego istnienia? Czy właśnie tam zrozumiał, ilu rzeczy tak naprawdę sobie nie uświadomił? Gardził śmiercią, lecz prawdziwe odejście napełniało go lękliwym pragnieniem. Nie potrafił się do tego przyznać, ale czasem żałował, że to nie on umarł. Zamiast tego trwał w tym cholernym zawieszeniu, wracając do uczuć, o których zdążył na dobre zapomnieć.

Tym razem jednak miał pogodzić się z tym, że to Ameryki już nie ma. Ile państw podczas jego istnienia zniknęło z powierzchni ziemi? Szybko zaczął dostrzegać, które z nich dotrwają. W przypadku Stanów... On go przerósł. I może dlatego Anglia nie chciał pogodzić się z wizją świata, gdzie odszedł, nawet jeśli teraz nie czuł niczego i jednocześnie czuł wszystko.

Musiał uświadomić sobie to, co nigdy nie zostało uświadomione i sam nie wiedział, czy to bardziej go kusiło czy przerażało.

Czas leczy rany. A przynajmniej chciał w to wierzyć.

II. PAMIĘĆ

Uciekali, chociaż nie chcieli. Skończyły się im jednak opcje.

Ziemia nieprzyjemnie kaleczyła im nagie podeszwy, a płuca paliły żywym ogniem, lecz nie zamierzali się zatrzymywać. Pistolet ciążył Anglii w dłoni, lecz trzymał go w umęczonych palcach. W drugiej zaś czuł gorącą, mokrą od potu rękę Ameryki, który zerknął do tyłu, nie przerywając ich szaleńczego biegu. Nie wiedzieli, czy stuoki potwór dalej ich gonił, ale woleli nie ryzykować. Arthur wciąż nie mógł do końca wyprzeć z umysłu widoku Austrii tracącego głowę. Poddanie się oznaczało śmierć, i to ostateczną.

Skręcili w bok, na oślep przedzierając się przez chaszcze, które raniły ich twarze. Nie zwracali na to uwagi. Gdy z nich wypadli, ich oczom ukazała się droga, przerwana niewielkim potokiem. Arthur miał wrażenie, że raz po raz trafiają w to samo miejsce, ale nie myślał dłużej. Szarpnął Alfreda do przodu i pierwszy wszedł do lodowatej wody, brodząc w niej po kolana oraz posuwając się naprzód.

Nagły ryk rozdarł powietrze i Arthur odwrócił się do Ameryki tuż za nim.

– Alfred... – wyrwało mu się z ust, nim Argos wbił się w plecy Jonesa. Pokryta jego krwią ręka kreatury minęła Anglię o centymetry, a potem zatopił swoje zęby w szyję Ameryki. Zrozpaczone, spanikowane spojrzenie Alfreda mówiło mu coś pomiędzy ,,uciekaj" a ,,przepraszam".

Las pachniał dogasajającą spalenizną, gdy Ameryka umarł.

Woda zabarwiła się na czerwono. Arthur zamarł w bezruchu, mimo że wszystko w nim krzyczało. Zamiast tego bezmyślnie się gapił w nowe, błękitne oko na ciele potwora.

Przecież to było niemożliwe.

Drżącą ręką uniósł pistolet, celując w Argosa. Zabije tego skurwysyna.

– I znowu przegrałeś – szyderczo buchnął damski głos, jakby z głośników. – Miłej śmierci!

Bestia uśmiechnęła się nienaturalnie, a następnie skoczyła i wszystko pokryło się czernią oraz bólem.

Więc tak to się kończy, pomyślał gorzko Anglia, kiedy to Arthur Kirkland zbudził się we własnym łóżku, zlany zimnym potem.

Dysząc ciężko, przyłożył dłonie do swojej szyi, upewniając się, że nie czuje na niej ciepłej krwi. Zaraz potem je odsunął, zawstydzony, że w ogóle to zrobił. Westchnął ciężko i przetarł zmęczoną twarz. Od tamtych wydarzeń martwe ciało Ameryki, stuoki potwór, lodowata, zabarwiona krwią woda oraz szyderczy, mechaniczny głos nie mogły go opuścić.

– Cholera – mruknął i zrzucił z siebie kołdrę, by udać się do łazienki. Po omacku odszukał ręką włącznik światła. Zmrużył oczy, gdy jasność podrażniła jego oczy. Odkręcił kran, by przemyć sobie twarz. Sięgnął po ręcznik i ją wytarł. Wbił wzrok w lustro.

Widział mężczyznę, który nie spał spokojnie od wielu tygodni, z ranami na duszy. Czy to właśnie taką osobą był?

Mrugnął. Jego odbicie zmieniło swój wyraz – wciąż wyglądało na zmęczone, lecz teraz uśmiechało się w dziwny, niepokojący sposób. W podobny do tego, w jaki uśmiechnął się potwór w jego śnie.

Arthur gniewnie zmarszczył brwi, gdy to Anglia przemówił.

– Dręczą cię koszmary? – zapytało odbicie. W odpowiedzi spojrzał na nie chłodno. – Nie powinieneś się tak zadręczać. Pozwól sobie zapomnieć. Prędzej czy później to się stanie.

– Nie chcę zapominać – burknął.

– Zachowujesz się co najmniej żałośnie.

– To nie twój interes. – Nie miał ochoty na bezsensowną dyskusję z drugim sobą. Odwiesił ręcznik z powrotem.

– Czy gdyby to on poszedł przodem, to by żył? – spytał Anglia. Nie odpowiedział, więc tamten kontynuował. – To cię tak bardzo boli, ponieważ się tego nie spodziewałeś, prawda? Nie spodziewałeś się, że stanie się potężniejszy od ciebie i że to właśnie on umrze, tak?

Do jego umęczonego umysłu dotarł kolejny uśmiech odbicia, zanim uderzył pięścią w lustro, które pękło. Oddychał ciężko, a oczy nieznośnie go piekły. Czuł, jak coś zaciska się wokół jego gardła, ale przynajmniej już nic do niego nie mówiło.

Krew spływająca spomiędzy jego palców była tak samo czerwonawa jak krew Ameryki.

Otworzył apteczkę i z powrotem odkręcił kran, by przemyć ranę, którą potem obandażował. Wiedział, że już nie uśnie tej nocy i że na pewno nie był normalny.

Wyszedł z łazienki, gasząc lampę. Potrzebował odreagować, choć nigdy nie lubił reagować impulsywnie i bez większego pomyślunku. Jednak pomysł, który właśnie wpadł mu do głowy, nie wydawał się być taki zły. W każdym razie brzmiał on lepiej niż negowanie własnych uczuć w nieskończoność. Cholerne poczucie zawieszenia zaczynało go frustrować, a raz zdawało mu się, że słyszy pogardliwy śmiech swojego odbicia.

Wkroczył do swojego gabinetu, uprzednio zapalając światło. Szybkim ruchem wyciągnął z szuflady notatnik oraz ołówek i usiadł przy biurku.

– Ciekawe, czy pamiętasz – szepnął do niego głos znikąd.

Arthur ścisnął ołówek, który trzymał w ręce, ale nie pozwolił się sprowokować. Wziął głęboki oddech, by zacząć szkicować jego twarz.

Nie tą, którą widział po raz ostatni. Nie tą zniekształconą niezadowolonym grymasem za czasów Zimnej Wojny. Nie tą patrzącą z wyższością i z fałszywym poczuciem sprawiedliwości. Nie tą z jasnymi ognikami w dumnych oczach, gdy krok po kroku zaczął powalać cały świat na kolana, a Anglia zrozumiał że po prostu przegrał.

Jednak gdy kończył szkic za szkicem i żaden nawet go nie zadowalał, zaczął się zastanawiać, czy pamięta jeszcze inne wyrazy twarzy Ameryki. Może to jego własny, umęczony umysł sam sobie już tworzył złudzenia. Może nie znał innego Alfreda niż tego, na którego nie mógł nie patrzeć z ukłuciem nienawiści w sercu.

W końcu słońce oświetliło puste portrety, a Arthur nie potrafił odpowiedzieć na żadne z pytań, które właśnie sobie zadał.

III. NIEPAMIĘĆ

W tle grała jakaś muzyka, której Anglia bliżej nie mógł rozpoznać, choć uznał, że brzmi całkiem dobrze. Światła baru błyskały w odbiciach wszelkich szkieł i na wypolerowanym drewnie. Jak na miejsce, gdzie w samotności chciał na chwilę się odciąć od tego męczącego świata, było w porządku. Już go bolała głowa od tego całego spotkania. Miał wrażenie, że wcale nie dochodzili do jakiegokolwiek porozumienia. Stosunki między państwami i tak nie były najlepsze po Drugiej Wojnie, a teraz – znacznie się oziębiły. Jak na ironię.

Uniósł do ust szklankę whiskey z lodem, uprzednio nią nieco mieszając. Palcami stukał w blat, zgodnie z rytmem piosenki. Później zamierzał spytać baristę o tytuł, bo naprawdę mu się spodobała. Przynajmniej w tym całym rozgardiaszu otoczenie potrafiło być przyjemne, temu nie mógł zaprzeczyć.

– Nie za samotno ci? – Do jego uszu dobiegł z lekka znudzony, acz pewny siebie głos, z amerykańskim akcentem, którego niestety nie mógł nie pomylić.

Westchnął. Tego wieczora ze wszystkich personifikacji jego miał najbardziej dość. Analogicznie więc Ameryka musiał się tutaj zjawić.

Spojrzał tylko na niego krótko, gdy ten oparł się o bar obok niego. Wyglądał równie dumnie jak zawsze, pomijając fioletowy siniak pod okiem.

– Nudno tutaj. Tylko zdążyłem się posprzeczać z Rosją. Żeby chociaż coś z tego wyszło – mruknął.

Anglia parsknął z lekka pogardliwym śmiechem.

– Uderzyłeś go w nos, więc jesteście kwita. – Wziął kolejnego łyka. Prawdę mówiąc, Ameryka sam niepotrzebnie zaczął się pysznić i prowokować Rosjanina. Reszta była do przewidzenia. Słysząc słowa Anglii, druga personifikacja skrzywiła się z niezadowoleniem.

– On zaczął.

– Tak, ale mógłbyś czasem się powstrzymać. Gwarantuję ci, że sprawy będą tylko się lepiej układać. A niewiele cię to kosztuje.

– Niby przed czym mam się powstrzymywać? – zapytał ostro Ameryka. – Zresztą... I tak tego nie zrozumiesz.

Anglia zacisnął palce na szklance, ale uśmiechnął się lekko, patrząc na obrażoną, młodzieńczą twarz Alfreda. Nie był Rosją, by dać sprowokować przez tak niskie odzywki, chociaż dalej miał żal o losy swojego dawnego Imperium. Widocznie reszta tej głupiej dumy została w nim do dziś, ale w przeciwieństwie do niektórych miał trochę oleju w głowie.

– Właśnie przed tym. I mocne słowa jak na kogoś, kto dalej nie potrafi sobie okręcić Związku Radzieckiego wokół palca. – Wypił kolejny łyk. – Ale może się mylę.

Ameryka prychnął, jednak Anglia w kolejnej chwili nie wiedział, czy Alfred dał się unieść swojej głupiej złości i trzasnął jego głową o blat, czy wręcz przeciwnie – uśmiechnął się zawadiacko i się do niego złośliwie przysunął, będąc za blisko. Jednocześnie czuł krew w ustach, która zalewała mu również nozdrza, a zawartość szklanki znalazła się na jego włosach, jednocześnie czuł nieco wyschnięte wargi Alfreda na własnych i jego mocny uścisk, bo ten mimo to i tak chciał pokazać, że Anglia się myli i to w najbardziej infantylny sposób ze wszystkich możliwych.

Jego umysł w końcu nie mógł tego wytrzymać i wyrwał go z fałszywej wizji, a Arthur Kirkland znów zbudził się we własnym łóżku, zlany zimnym potem, chociaż to nie był żaden koszmar. Może dlatego poczuł się tak słabo – bo śniło mu się wspomnienie.

Sięgnął po melatoninę i popił ją wodą. Miał nadzieję, że teraz nie będzie mieć żadnych snów – czy to koszmarów, czy to wspomnień.

Zamykając oczy, boleśnie zdał sobie sprawę, że nie pamięta, czy wtedy Alfred ostatecznie go uderzył czy pocałował.

IV. HISTORIA TWOJEGO ŻYCIA

Do Londynu zawitała wyjątkowo ciepła i słoneczna jesień, a Arthur Kirkland zaczął spisywać swoje mętne wspomnienia, w nadziei, że dzięki temu jakoś je zachowa. Oszukiwał samego siebie i miał o tym pojęcie. A przynajmniej głos nie pozwalał mu o tym zapominać, drwiąc z jego nieporadnych prób. Arthur próbował nie zwracać na niego uwagi, ale z dnia na dzień coraz częściej sądził, że głos przejmuje jego świadomość.

Zaczął przerażać samego siebie.

Zaczął się gubić.

Zaczął tracić kontrolę, nad sobą... i nad tym drugim. Myśl, że może to on jest tym drugim wzbudzała w nim nieprzyjemne poczucie chłodu, sprawiała, że próbował go tłumić jeszcze bardziej, ale Anglia wymykał mu się spod palców.

Czuł się samotny wśród tych wszystkich pytań, jakie sobie zadawał. Czy już kiedyś zdarzyło mu się takie rozszczepienie między personifikacją a człowieczeństwem, tylko tego nie pamiętał? Gdzie skończy? Co będzie dalej?

Jednocześnie sam siebie irytował. Te wątpliwości donikąd go nie prowadziły. Nie chciał czuć, ale nie chciał też nie czuć. Stał się chodzącym paradoksem.

Może sam chciał umrzeć, niż z tym się męczyć, lecz nie przyznawał się do tej myśli. Alfred obiecał, że zostawi po sobie potęgę i chwałę, a ostatecznie Arthur miał po nim jedynie ból i niepamięć.

Ale kiedy przelał swoje wspomnienia na papier, odkrył, że nie może sobie już przypomnieć pewnych wydarzeń. Nie potrafił powiedzieć, jak pierwszy raz go spotkał. Nie potrafił powiedzieć, co wydarzyło się pomiędzy nimi podczas rewolucji amerykańskiej. Nie potrafił sobie przypomnieć wielu rzeczy. W jego umyśle zionęły białe plamy dotyczące Alfreda.

Próbował znaleźć zdjęcia, pamiątki, broń, cokolwiek, ale nawet gdy je oglądał i trzymał w rękach, dalej nic nie przychodziło mu do głowy. Przedmioty i zdarzenia były mu obce.

Sam sobie był obcy, tak jak słowa, które zapisywał, a Anglia nad nim stał z drwiącym uśmiechem.

Arthur pomyślał, że go nienawidzi. Że nienawidzi ich obydwu.

– Naprawdę, powinieneś przestać – powiedział Anglia, podczas gdy on uparcie dalej pisał, choć sam już nie wiedział co. – Arthur, to koniec. Nie ma potrzeby byś się tak zamęczał. – Jego głos brzmiał łagodnie i był pełen zrozumienia. Kusiło go, by mu się poddać, ale nie mógł się dać mu zwieść. Bo Anglia zamierzał go oszukać.

– Nie – odparł. Resztkami rozsądku próbował sobie przypomnieć, co zrobił, gdy spotkał Amerykę po ataku na Pearl Harbor. Próbował to zebrać, próbował pamiętać, ale to mu uciekało, zupełnie jak fragmenty snu, które są, lecz ich nie ma.

– Arthurze. – Anglia zmusił go do spojrzenia. – On tego by nie chciał.

– Skąd możesz o tym wiedzieć? – wykrztusił z siebie, podrywając się z krzesła. – Jego tu nie ma, on nie wróci! On... On... – Chciał wykrzyczeć jego imię, ale nagle dotarło do niego, że wymazano mu z jego umysłu.

– Kurwa – zaklął. Usiadł z powrotem i ukrył twarz w dłoniach. Nigdy nie czuł się taki przerażony.

Samotny.

Słaby.

Bez pamięci.

– Wstań, proszę cię – przemówił głos, jednak nie należący do Anglii. Poderwał wzrok do góry, ale myśli w nim się kotłowały tak bardzo, że ostatecznie ani jedna nie tworzyła żadnego ładu.

Przed nim nie stał Anglia. Nie stał też nikt, kogo znał. Był to obcy mężczyzna w kurtce lotniczej, o złotych włosach i równie jasnych oczach, skrytymi za okularami. Gdy Arthur spojrzał na jego twarz, jego tęczówki od razu zmieniły kolor – i cały się lekko zniekształcił.

– Mogłeś się tego spodziewać – powiedział tylko, wzruszając ramionami, a on nie mógł nic powiedzieć. – Cóż, średnio się trzymasz, tak widzę.

Jego włosy dziwnie ściemniały. Im więcej mówił, tym bardziej Arthur miał ochotę mu przyłożyć. Brzmiał tak... egoistycznie. Pusto. Bez współczucia.

– Myślałem że pociągniesz trochę dłużej – dodał i zerknął na jego chaotyczne notatki. Arthur kompletnie o nich zapomniał, nie mając pojęcia, co tam pisał. – Ale teraz ty coś powiedz.

Otworzył usta i zaraz je zamknął. Nie chciał mówić. Nie chciał patrzeć. Nie chciał jego obecności.

– Co niby mam powiedzieć?

– Nie wiem. A może – mężczyzna uśmiechnął się drwiąco, coraz bardziej wyglądając nieludzko – powinienem powiedzieć nie pamiętam.

Arthur nie pamiętał. Arthur pamiętał. Arthur nie pamiętał. Arthur pamiętał.

Ale jego umysł przemówił resztkami swoich sił.

– Do jasnej cholery – warknął, uderzając w biurko. – Spisuję całą historię twojego życia i nagle jednak tu się zjawiasz, ale jesteś... Jesteś... Nie jesteś Alfredem. Jesteś... Jesteś nieobliczalny. Jak Anglia, jak ja, prawda, Ame...

Nie dokończył. Nie wiedział co chciał powiedzieć.

Mężczyzna wyszczerzył się, rozmazując się i emanując czymś tak nienaturalnym, że Arthur uznał, że musi coś zrobić. Nie czuł się bezpiecznie, nie czuł się dobrze, nie mógł dłużej z nim tu przebywać.

Gwałtownym ruchem otworzył szufladę, by wyciągnąć z niej pistolet. Wsadził lufę do ust.

Przez krótki moment w miejscu mężczyzny widział prawdziwego Alfreda, przynajmniej tego, którego pragnął zachować w swojej pamięci. Zamarł, a Jones kiwnął głową.

– Dziękuję – powiedział, choć Kirkland już nie mógł tego pamiętać.

Stało się to tak szybko. Palce Arthura jednak już nacisnęły spust, ale prawdopodobnie to był pierwszy i ostatni raz, gdy wreszcie się pogodzili.

Szkoda tylko, że w taki sposób.

Najwyraźniej to był koniec.

V. CZAS JEST JAK WODA


Mówią, że czas leczy rany, ale on by powiedział, że raczej czas jest jak woda.

Jak woda leniwie opływająca wszystko wokół, choć bywa, że wzburza ją sztorm i przybiera na sile.

Niektórych zabiera wcześniej, niektórych później. Niektórych – na przykład jego – wcale. Wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że zmierza ona w jednym kierunku. Do przodu, gdzie nikt nie wie, co jest dalej. Nawet on sam. Ale nigdy się nie zatrzymuje.

W pewnych momentach myślał, że prawdziwa śmierć przychodzi wraz z niepamięcią. W końcu są imiona, które trwają pokolenia – ale szybko o tym zapominał. Gdyby tak ktoś mu to wytknął, spojrzałby na niego z dziwnym wyrazem twarzy.

Ale mógł nie rozumieć. Ostatecznie nie był człowiekiem, mimo że wyglądał i zachowywał się jak ktoś ludzki. Niemniej, do prawdziwego człowieczeństwa było mu daleko.

A woda i tak zabiera pamięć.

Anglia wygrzebał z pudła kolejne zdjęcia, gdy ogień trzaskał w kominku. Czasem musiał zrobić porządki we własnych wspomnieniach, które trzymał schowane po mieszkaniu, dopóki nie decydował się na ich całkowite pozbycie. Nie był sentymentalistą – widocznie różne elementy jego długiego życia same się tu zjawiały.

W jego ręce pojawił się plik zdjęć oraz niewielki zeszycik. Odczytał jego tytuł.

– Historia twojego życia. – Zaśmiał się i leniwie go przekartkował. Nic szczególnego. Słowa w nim zawarte były mu obojętne. Brzmiały obco, jakby nie on to pisał. Jednak nic mu nie mówiły. Niczego mu nie przypominały.

Odrzucił go na bok, zabierając się za zdjęcia. Pierwsze z brzegu przedstawiało jego oraz młodego, wyszczerzonego mężczyznę. Sam wyglądał na bardziej zmęczonego, ale jego twarz wciąż zdobił delikatny uśmiech. Obaj byli ubrani w mundury lotnicze. Stali objęci pod którymś z myśliwców. Obrócił fotografię, na której niedbale nabazgrano miejsce i datę zdjęcia – Londyn, 1942.

Nie znał go. Pewnie był to jakiś nic nieznaczący pilot, więc nie było co się dziwić. Przejrzał kolejne fotografie. Młodzieniec o jasnych włosach był obecny na niemal każdym z nich. Czasami czuł do niego krótką sympatię, lecz nie było to nic szczególnego. Nawet nie miał pojęcia kim on jest. Jeden z wielu ludzi, których zdążył spotkać i równie szybko wyprzeć ich z pamięci.

Westchnął z lekkim znużeniem, zbierając zdjęcia oraz zeszyt. Skoro nie pamiętał, widocznie nie było to nic ważnego. Nic, co powinien pielęgnować w swoim umyśle.

Niedbale wrzucił to wszystko w ogień i rozsiadł się w fotelu, obserwując, jak płomienie trawią echa jego przeszłości.

W końcu, czas jest jak woda.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro