Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Poniedziałek

Nazwiska mogą być lekko mylące ale w następnym rozdziale wszystko się wyjaśni. ^^

*****

Taksówka pędziła wąskimi uliczkami, ledwie wyrabiając się na zakrętach. Kierowca musiał być przyzwyczajony do pościgów. Jakżeby mogło być inaczej? Znajdujący się na tylnym siedzeniu pasażer widział oczami wyobraźni jak roztrzaskują stragany na przyportowym bazarku i zabijają przechodniów. Ale oni gładko lawirowali między nimi ani trochę nie zwalniając. Gdyby Sam Winchester był trochę drobniejszy, kurczowe trzymanie za drzwiczki nic by nie pomogło a on latałby po siedzeniu jak worki kartofli znajdujące się obecnie w bagażniku. Czemu tu nikt nie używa pasów? Zero szacunku dla życia.

Rzuciwszy banknot kierowcy wystrzelił z samochodu niczym pocisk. Trzymając pod pachą małą walizkę, biegł przez molo ile sił. Widział z daleka jak prom powoli rusza, ale żadna z osób na nim obecnych nie reagowała na głośne nawoływania. I na co mu takie długie nogi skoro nie potrafi dogonić starego, ledwie terkoczącego statku?

- A żeby was poskręcało!

Donośne przekleństwo rozbrzmiało gdzieś na końcu portowego molo. Sam po chwili dostrzegł mężczyznę równie zdyszanego, co on. Opierał ręce na kolanach i burczał pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa. Winchester w mig rozpoznał w nim swojego starszego brata.

- Widać nie zawsze jesteś najszybszy.

Mężczyzna jedynie odwrócił głowę a jego zielone oczy ciskały gromy. Zmarszczki wokół oczu pogłębiły się, kiedy zrozumiał kto odważył się do niego odezwać. Dean Campbell przyzwyczajony był do faktu, że wszyscy ludzie wokół dobrze wiedzieli, iż nie należy się do niego odzywać, kiedy był wyprowadzony z równowagi. Oczywiście, jego młodsze rodzeństwo od zawsze gwizdało sobie na to, a ten fakt doprowadzał mężczyznę do furii.
Jednak teraz, kiedy spoglądał na brata nie potrafił się gniewać. Wymieniając typowe dla tej dwójki pozdrowienia składające się z wyzwisk, uściskali się aż nazbyt wylewnie. Odkąd Sam dostał doskonałą posadę w Wielkiej Brytanii widywali się może trzy razy do roku, a różnica czasowa również nie była pomocna, jeśli w grę wchodziły rozmowy telefoniczne. Kontakt między nimi podupadł przez ostatnie kilka lat, więc tym bardziej cieszyli się ze spotkania.

- Tak myślałem, że się spotkamy - zaczął Sam, rozprostowując zagniecenia marynarki jakich nabawił się w podróży. - Ale nie odbierałeś moich telefonów, więc sądziłem, że zobaczymy się dopiero na miejscu.

- Zjazd zaczął się ledwie tydzień temu - rzucił jego brat, odchodząc w stronę tablicy informacyjnej. - Ben w końcu zapisał się na prawko i chciał abym dał mu kilka wstępnych lekcji. Wiesz, że dla gnojka poświęcę nawet swój urlop.

Winchester chciał zapytać o reakcję matki młodzieńca. Pamiętał Lisę i jej panikę, że syn pewnego dnia zechce dosiąść ukochanego choppera Campbella. Baby była najczęstszą przyczyną ich kłótni. Postanowił jednak na razie nie ciągnąc tematu. Wzmianka o byłej partnerce wywoływała co najmniej irytację, a przyrodni brat i tak był już wkurzony. Zamiast tego, zapytał o datę kolejnego promu. Może uda im się gdzieś przenocować i dopłyną na wyspę jutro?

- Deftera - rzucił Dean i siarczyście zaklął, kopiąc w słupek tablicy. Spojrzał na młodszego mężczyznę, ale widząc jego niezrozumienie, dodał: - Poniedziałek! Promy odpływają tylko w jebane poniedziałki!

- Ahoj, wy tam na dole! - rozbrzmiał głos gdzieś w pobliżu. - Potrzebujecie podwózki na Kalokairi?

Rodzeństwo rozejrzało się, słysząc jak ktoś mówi po angielsku. Rzadko spotykane zjawisko w tym miasteczku. Tutejsza turystyka kulała, o ile w ogóle jakakolwiek istniała, więc i tak każdy mówił jedynie w ojczystym języku. Dean przez okrągłą dobę błogosławił wszystkie dni spędzone u Cioteczki, która zmuszała ich do nauki chociażby podstawowych słów, co by mogli się porozumieć z tubylcami w portowym miasteczku.

Na jednej z niewielu przycumowanych łodzi, na szczycie masztu siedział blondwłosy mężczyzna. Szczupłymi nogami wymachiwał to w przód, to w tył i bezczelnie się z nich śmiał. A kiedy zszedł bosymi stopami na prawą burtę, rzucił jakby od niechcenia: - Dawajcie na pokład, przecież was tu nie zostawię.

Adam Milligan, bo tak nazywał się właściciel pięknej, choć wiekowej żaglówki, był najmłodszym z synów Johna Winchestera. Nie miał kontaktu z braćmi od czasu pogrzebu ojca, jednak zważywszy na wieloletnie rejsy, utrzymywanie lepszych stosunków ogólnie nie miało racji bytu. Był wysokim trzydziestoośmiolatkiem o szpiczastej, wąskiej twarzy. Luźne lniane ubrania przykrywały strzaskane słońcem, żylaste ciało. Gdyby porównać go do braci, mógłby uchodzić za wymizerniałego podlotka. Ale był pisarzem i podróżnikiem. Do tego nie potrzebował aż nazbyt wyrzeźbionych mięśni Deana ani potężnej sylwetki Sama.

Winchester już był na pokładzie, witając się z przyrodnim bratem. Jego towarzysz nim ruszył przez molo, przez chwilę przyglądał się literom wymalowanym na boku łodzi - "Green Gables". Lubił rozmyślać, co skłaniało właścicieli, że akurat takie imiona nadawali swoim łodziom. Wiedział z autopsji, że nie były to pierwsze lepsze nazwy jakie przyszły komuś do głowy.

*

Prom, który równo o dziesiątej rano odbił od brzegu, płynął teraz powoli w stronę małej wysepki. Wszyscy na pokładzie zmierzali w tym samym celu - wesela najmłodszych podopiecznych Cioteczki. I chociaż znaczną większością byli tamtejsi mieszkańcy zwyczajnie pomagający w przygotowaniach, to kilkunastu znajomych pary młodej również się znalazło. To właśnie oni robili najwięcej hałasu. Już po pierwszych dziesięciu minutach słuchać było syk otwieranych butelek z piwem. Mieli w sobie chociaż na tyle kultury, aby poczęstować innych podróżujących. Chyba nikt nie odmówił.

Wysoki, siwiejący blondyn wręczył swojemu bratu trzecią sztukę napoju i wcisnął się na siedzenie obok. Gabriel otworzył butelkę zębami i łapczywie zaczął pochłaniać gorzką ciecz. Cieszył się, że nad pokładem rozciągnięto daszek, inaczej już dawno dostałby udaru. Nie był przyzwyczajony ani do wczesnego wstawania, ani tym bardziej do takiej ilości słońca. Od wielu lat prowadził nocny tryb życia i był przekonany, że po powrocie wyda majątek, aby jego boska cera wróciła do normy. Chociaż podprowadzanie kremów bratu nie można było uznawać za rozrzut pieniędzmi.

- Zdechnę zanim dotrzemy do hoteliku – wymamrotał, odrzucając włosy ze spoconego czoła.

- Jak dla mnie to same plusy. Im goręcej, tym więcej panien zrzuca sukienki - szepnął zawadiacko jego towarzysz. Balthazar rozciągnął wargi w lubieżnym uśmiechu i przymrużonymi oczami obserwował bawiącą się młodzież.

- Obiecałeś Cassiemu, że utrzymasz na wodzy swoje chore popędy - przypomniał Gabriel, patrząc na niego wilkiem. - Nim się obejrzysz, będziesz mógł wrócić do swojego rozpustnego życia. Ale do wesela trzymaj ptaszka w klatce.

- Pies ogrodnika.

Młodszy z nich fuknął i odwrócił się obrażony. To nie tak, że mu zazdrościł. Na pewno nie tych rozwydrzonych gówniar moczących się na jego widok. Balthazar był gwiazdą, frontmanem i miał nasrane we łbie, więc korzystał ze wszystkiego, co pchało mu się w ramiona. Gabriel, zawsze grający drugie skrzypce w ich własnym świecie, wolał bardziej wyrafinowane okazy. A to, że nic z tych znajomości ostatecznie nie wychodziło... to już inna sprawa.

Niespodziewany ruch obok nakazał mu odwrócić wzrok. Jego brat pozował do zdjęcia z jakąś roześmianą panną w żółtym kostiumie kąpielowym.

- To będzie ciekawa podróż.

*

W drodze z parkingu Castiel witał się z każdym z gości i kierował ich w odpowiednim kierunku. Szeroki uśmiech zdobił jego twarz, gdy lawirował między resztą pasażerów, aby jak najszybciej znaleźć się w zasięgu wzroku swojego rodzeństwa. Jego starsi bracia ociągali się na tyle by jako ostatni schodzić z pokładu. Widział jak Balthazar zaczepia obcasem o odstającą deskę i leci na twarz. Najmłodszy z rodzeństwa wybuchnął śmiechem i zawołał: - A cóż to przyniósł przypływ?

Pozostała dwójka odpowiedziała: - Na jeden wieczór! I tylko jeden!

- Exterminatorzy! - Ich wspólny krzyk poniósł się po całej plaży chwilę przed tym jak wpadli sobie w objęcia.


Jechali zielonym gazikiem, co ewidentnie nie pasowało Balthazarowi. Zirytowany, bez przerwy poprawiał rozwiewające mu się włosy, ale zaczął rozmowę dość wesołym tonem: - Na ślubie będą jakieś względnie przystępne greczynki? Albo ich bosko przystojni kuzyni?

- Znowu zmieniłeś swoje preferencje? - rzucił zaczepnie Castiel. Odkąd tylko zobaczył braci, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Ostatni raz widzieli się blisko dziesięć miesięcy temu. W życiu by nie przypuszczał, że w tym wieku będzie tęsknił za nimi jak dzieciak.

- Nadchodzi żona numer cztery! Mąż numer dwa! - wtrącił prześmiewczo Gabriel

- Nie dla mnie! - tłumaczył się Balthazar, jakby sama myśl o umawianiu się z kobietą w jego wieku była odrażająca. Palcem wskazał najniższego brata. - Dla niego! Wiecznie narzeka, że nikt go zza perkusji nie widzi, a jak już do kogoś startuje to zawsze źle wybiera. Cassie, musimy mu kogoś znaleźć bo oto nadszedł czas na oddanie archanielskiej ręki właściwej osobie!

Jego ostatnie słowa zostały lekko stłumione przez dłoń Gabriela próbującą go zagłuszyć, a kiedy mu to nie wyszło zamierzał przekrzyczeć śmiech pozostałych mężczyzn. - Błagam, żeniaczka to okropna nuda. To nie dla mnie! Jestem samotnym wilkiem. - I na potwierdzenie swych słów wypiął pierś do przodu i zawył donośnie.

Castiel nie rozumiał jak to się dzieje, że zawsze w swojej obecności, jakieś zwoje w mózgach im się przepalają i na nowo stają się tymi nadpobudliwymi dzieciakami grającymi rocka w garażu ciotki. Uwielbiał takie dni i za nic na świecie by ich nie zamienił.

- Ale dajecie przykład Jackowi. Seryjny pan młody i pustelnik.

*

- Wujek Gabe! - Krzyk przyszłego pana młodego przerwał Balthazarowi przeklinanie pod adresem ilości schodów prowadzących do hoteliku. Zdecydowanie musi pozbyć się tych podwyższanych pantofli.

Średni z braci Miltonów porwał w ramiona siostrzeńca. Nie mógł uwierzyć, jakim cudem chłopak wyrósł na tak porządnego i uroczego młodzieńca. Cioteczka musiała mieć w tym swój największy udział bowiem każdy bez wyjątku, mając w swoim otoczeniu taką lekko niezrównoważoną czwórkę jak oni, musiał wyjść na człowieka niespełna rozumu.

- A to o mnie już zapomniałaś? - wtrącił zazdrośnie wokalista.

- Nie rozpoznałem cię po najnowszych operacjach plastycznych stryjku - delikatny głos Jacka ociekał słodkością, ale i tak go uściskał. - Jesteś moją prywatną wersją Micka Jaggera, nigdy bym o tobie nie zapomniał.

- Pyskaty lizus, ciekawe po kim to ma.

W progu hoteliku pojawiła się Missouri Moseley. Niezbyt wysoka, korpulentna kobieta o czekoladowej skórze i krótkich, siwych loczkach na głowie. Jak zwykle wszechwiedzący wyraz jej twarzy okraszony był krzywym uśmieszkiem, a oczami świdrowała zebranych. Musiała zawczasu oszacować zniszczenia jakie spowodują, tak na wszelki wypadek. Oh, zdecydowanie nie była zadowolona z tego, co udało jej się wywnioskować.

- Widzę, że ledwo żyjecie. Chodźcie na drugą stronę, świadek właśnie robi przepyszną sangrię.

*

Tłum małych odświętnie przystrojonych łódek uniemożliwiał im zacumowanie żaglówki przy głównym moście. Musieli odbić dalej, na południowy zachód, w stronę prywatnej zatoczki. Tam Cioteczka trzymała swój sprzęt ale od biedy stary pomost mógł służyć również jej gościom.

Deanowi ścisnęło się gardło, bo oto pierwszy raz od dwóch dekad, patrzył na obrzydliwie czerwoną "Precious". Była przywiązana jako pierwsza, więc używano jej dość regularnie. Co najmniej dziwne. Dobrze pamiętał jak ścigali się z resztą podopiecznych do rzędu obdrapanych łódek, nikt nie chciał być ostatni. Nikt nie chciał pływać czymś, co było pomalowane tak dziewczyńskim kolorem przywodzącym na myśl karminową szminkę starej Almy.

Przez zmianę miejsca cumowania, mieli do wyboru dwie drogi. Główną wygodną, ale nazbyt okrężną albo krótką i stromą. Ale Dean nawet nie zapytał braci o zdanie. Jak w transie wszedł w pierwsze zarośla, odnajdując kamienne schodki. Nogi same go prowadziły i bardzo dobrze, bo jego głowę zalała fala wspomnień i nie był w stanie się na niczym skupić. Uścisk w gardle przeszedł na żołądek. 
Mężczyźni idący za nim popatrzyli na siebie niepewnie, ale ruszyli za Campbellem.

*

Claire Mills po raz drugi sprawdzała i dokumentowała zawartość pudeł. Godzinę temu mieli je przetransportować na plażę ale ciągle im się coś nie zgadzało.

- Geia sou - usłyszała nagle za plecami i jak poparzona odwróciła się w stronę drogi. Obok podjazdu stało trzech starszych mężczyzn, każdy z nerwowym uśmiechem na ustach. - Pos na ftasete... Theia?

Claire spojrzała na nich zniesmaczona. Nie zrozumiała ani słowa z ich koślawego języka który zapewne miał być greckim.

- A po angielsku ponimayu? - przedrzeźniła ich. Nie podobali się jej.

- Ponimayu - odszczekał ten z przewiązaną kraciastą koszulą w pasie. - Przyjechaliśmy do Cioteczki, ale chyba się zgubiliśmy, bo jakoś nie pamiętam tego garażu.

- Stawiałam go z siostrą parę lat temu – burknęła, splatając ręce na piersi. - Jesteście za starzy i was nie znam. Kim jesteście? - Nie potrafiła się opanować. Nigdy nie owijała w bawełnę i w większości przypadków prowadziło to wprost do kłopotów. Obawiała się, że niedawna irytacja, jaką przenosi teraz na Bogu ducha winnych facetów, może się źle skończyć.

- To takich odzywek uczą teraz "w ruinach"? - Uprzejmy głos nie pasował do najwyższego z nich. Nim zadarła głowę, aby dokładnie mu się przyjrzeć, wyciągnął rękę w jej stronę. - Najpierw należy się przedstawić. Winchester się nazywam. Sam Winchester.

- Claire Mills. - Nienawidziła tego, jak jej głos się załamał. Szeroko rozwartymi oczami patrzyła na dobrze znany jej kaczy, szpiczasty nos i zagłębienie w brodzie. Delikatny zarost porastający szczupłą twarz oraz gęste długie włosy zawiązane na szczycie głowy, łączyłące obecnie niemodne bokobrody. Był cholernie wysoki, a niezwykle szerokie ramiona przypominały jej niedźwiedzia. Jednak miał bardzo uroczy uśmiech, a przyodziany granatowy garnitur zdecydowanie łagodził odbiór jego osoby.

- Adam Milligan - przedstawił się najszczuplejszy z całej trójki, również ściskając jej dłoń. TEN uśmiech znała, widywała go niezliczoną ilość razy. I dobrze wiedziała jak szybko potrafi przełamać nawet najgrubsze mury.

- Dean Campbell. - Ostatni z nich miał szybkie, rzeczowe ruchy. Je także znała. Nie mogła się powstrzymać od przestudiowania jego spiętej postawy. Jasny, kilku dniowy zarost, ciemne blond włosy i niesamowicie zielone oczy. Ale te drobne piegi na jego twarzy... - Przyjechaliśmy na zaproszenie pani Moseley. Powinniście się nas spodziewać.

Brawo Claire! Zostałaś przyłapana na wgapianiu się w o wiele za starych mężczyzn jak ciele w malowane wrota! Dawno nikt jej tak nie zawstydził.

- O-oczywiście! - wyrzuciła z zadyszką. O mój boże, co ma teraz zrobić? Są tu wszyscy trzej, na raz i to na tydzień przed ślubem! Może powinna odesłać ich prosto do Cioteczki, niech ona ich wygoni... Albo najlepiej do stryja Gabriela. On potrafiłby tak zakręcić sytuację, że nikt by się nie zorientował o ich obecności. Anna i Jack żyliby szczęśliwi w błogiej nieświadomości.

Ale jej serce musiało być wierne przyjaźni i nim się zorientowała, kontynuowała improwizację.

- Niestety zjazd zaczął się wcześniej niż było to przewidziane. Wielu podopiecznych przyjechało z osobami towarzyszącymi i tak się ledwo tu mieścimy. Ale niech panowie poczekają chwilę, mój kolega o wiele lepiej orientuje się w sytuacji zakwaterowania.

I na drżących nogach odeszła w stronę garażu. Serce łomotało jej w piersi, kiedy zajrzała do środka.

- Mamy gości.

- To pokaż im drogę.

- Ale ci panowie przybyli na zjazd. - Myślała, że zaakcentowanie ostatniego słowa zapali jakąś lampkę w umyśle dziewiętnastolatka. Jednak on była tak zaabsorbowany liczeniem jakiś drobiazgów, że nie docierała do niego powaga sytuacji - Jack... To panowie Campbell, Winchester i Miligan. Przyjechali spóźnieni, a ja nie wiem, gdzie mogłabym znaleźć im kwaterę.

Jego oczy rozszerzyły się w panice, ale to była jedyna reakcja jaką zauważyła. Chłopak po prostu wyszedł czekającym mężczyznom na spotkanie, zachowując względny spokój.

Claire przyglądała im się z daleka. Nie miała bladego pojęcia jakim cudem mieli się dowiedzieć, który z nich był ojcem? 

- Jack Milton, miło mi panów poznać. - Uścisnęli sobie wszyscy dłonie i nim nastolatek zdążył cokolwiek wtrącił, przerwano mu.

- Wyglądasz bardzo znajomo. Nie jesteś może synem Anny? Z domu Shurley. - Pytanie Adama było niespodziewane.

Młodzieniec z niewinnym uśmiechem pokiwał głową, a Deanowi po raz kolejny wielki kamień spadł na dno żołądka. Znał kształt jego twarzy i brwi wyginające się w specyficzne łuki. Także gęste, blond włosy mieniące się miedzią w blasku południowego słońca. Ale nie sądził, aby kiedykolwiek poznał najmłodszą z rodzeństwa Shurley.

- Siostrzeniec Castiela? - Jakże dziwnie było wypowiadać to imię. Charakterystycznie mrowiło dźwiękiem jego język i nie mógł stwierdzić czy dalej jest podszyte żalem, czy zwykłą tęsknotą.

- Zna pan stryja? Oh, jak cudownie! Na pewno ucieszy się...

Ale Dean już go nie słuchał. Znowu odpłyną myślami i to daleko. I pozwolił się kierować nieznaną mu ścieżką dalej, w głąb wyspy.

*

Castielowi lekko mieniło się przed oczami, ale postarał się nie przewiercić sobie palców i naprawił zawiasy starej okiennicy. Podobno rankiem spadła tuż pod nogi Cioteczki - "Jeden krok, a bylibyśmy w szpitalu, a nie siedzieli przy kieliszeczku".

Wypili ledwie kilka drinków, ale południowe słońce działało na ich niekorzyść. Lubili sobie z Panią Missouri ponarzekać na brak czasu i nawał pracy, a nareszcie mając dodatkowe pary uszu gotowe ich wysłuchać, mogli wyrzucić z siebie wszystkie żale. Tym sposobem wdrapywał się do pokoju na piętrze lżejszy od trosk, ale z bolącymi łokciami od obijania się o ściany klatki schodowej.

Coś świsnęło mu koło ucha i spadło na dziedziniec. Był to połyskujący, błękitny kawałek materiału.

- Nigdy nie wiem czy on je nosi, czy nitkuje tym zęby. - Gabriel zabawiał się w najlepsze, przetrzepując walizkę starszego brata. - Na cholerę mu tyle ciuchów?

- Może są jadalne? - rzucił pierwsze lepsze, co mu przyszło na myśl. Chociaż, gdyby się tak zastanowić, z Balthazarem wszystko było możliwe. 

- Jest! - krzyk triumfu rozbrzmiał w małym pokoiku. Perkusista trzymał w dłoniach ozdobne pudełeczko z czarną etykietką. - Posłuchaj tylko: "Najbardziej luksusowy krem świata z drobinkami dwudziestoczterokaratowego złota i wyciągiem z jąder osła." Tysiąc dolarów za porcję. 

Drugi z muzyków wyszedłszy z łazienki, odziany w swoją specyficzną bieliznę koloru musztardowego, chwycił za kieliszek szampana i zwrócił się do swoich towarzyszy - Tyle musisz płacić za możliwość picia przed południem. A my pijemy!


- Kiedy gołąbeczki wyfruwają z gniazdka?

Castiel wzruszył ramionami. Siedzieli na kanapie ledwie kwadrans, a już druga butelka trunku została otworzona. Powinni przystopować. Stęsknił się za braćmi, nie za kacem gigantem.

- Oboje chcą zwiedzać świat, ale jednocześnie snują wielkie plany odnośnie prowadzenia hotelu - wymawiał słowa powoli, nie chcąc się nimi udławić. - Kaia uwielbia mitologię. Wyczytała gdzieś, że Kalokairi było niegdyś świątynią Afrodyty. Jej źródła miały magiczną moc, ponieważ ten kto z nich wody skosztował, odnajdywał prawdziwą miłość. Podobno byłby to dobry chwyt marketingowy.

- A jakże! Chciałbym poprosić kieliszeczek - wybełkotał sennie Gabriel. Przy jego budowie ciała, nie powinien pić tyle samo, co jego bracia.

- Daj mu najlepiej całe wiadro.

Alkohol zawsze rozwiązywał Castielowi język, więc zbył wtrącenia mężczyzn, chcąc się znowu wyżalić.

- Czasami mam wrażenie, że w ogóle nie wyjadą. Powinni korzystać z życia, a tymczasem wygląda na to, że nie chcą nas tu zostawić, ponieważ potrzebujemy opieki.

- Nawet jeśli oni zostaną, a marketing Kai się uda... - zaczął poważnie Balthazar chociaż jego wygląd temu przeczył. W zarzucone na ławę szczupłe nogi wsmarowywał połyskujący krem, z którego wcześniej wyśmiewał się Gabriel. Ruchy jakie wykonywał zdradzały jego stan upojenia. Widać z wiekiem jego głowa stawała się coraz słabsza. - Czy do tego czasu dotrwacie?

Posłał bratu troskliwe spojrzenie, ale Castiel nie rozumiał.

- Właśnie skończyliśmy trasę i możemy pozwolić sobie na dłuższą przerwę. Zastawilibyśmy nasz sprzęt, jeśli potrzebujecie z Anną pożyczki. 

Najmłodszy z braci był oburzony. To, że lubią się z Cioteczką poużalać nas sobą, nie znaczy, że nie będą mieli co jeść. - Mówiłem, nie potrzebujemy opieki.

- A ktoś się tobą w ogóle opiekował?

- Jak to?

- Masz kogoś? - Oh, widać rozmowa zeszła na odpowiednie tory skoro Gabriel się przebudził. Chwycił pozostawioną na stoliku wkrętarkę i naciskając spust, zamachnął urządzeniem, jakby chciał je w coś wbić. - Wiesz, dobrze czasem przedmuchać rury.

Castiel nie skomentował rechotów obu braci, ale skoro zebrało mu się na szczerość... - Cieszę się, że tę część życia mam już za sobą. Poważnie. Nie tęsknię za tym ani trochę

Spojrzenia starszych mężczyzn spotkały się za jego plecami. Żaden z nich nie wyglądał na przekonanego. Nigdy nie zapominali o jego dwukrotnie złamanym sercu, pamiętali jak bardzo to przeżył, ale przecież do trzech razy sztuka. 

No chyba, że jest się Balthazarem. Wtedy nawet na sześciu nie można poprzestać.

*

Dałby sobie rękę uciąć, że gdyby nie prowadzący ich Jack, zgubiłby się. Jeszcze godzinę temu dobrze wiedział którędy iść. Jego ciało samo pamiętało drogę. Tymczasem teraz był kompletnie skołowany. Miał wrażenie, jakby cała posiadłość rozrosła się dwukrotnie o dodatkowe wiaty i porządne pomieszczenia. Nie wszystko było zrobione z drewna jak garaż spod którego zabrał ich blondwłosy młodzieniec. Co najmniej połowa miała kamienne ściany z solidnymi fundamentami. Nie dowierzał, że przez dwie dekady tyle osób się tu przewinęło, aby zdołano dobudować aż tyle.

Po dziesięciu minutach marszu, Jack nareszcie wprowadził ich do zagraconego wiklinowymi koszami pomieszczenia.

- Nie są to najlepsze warunki, ale jak już wiecie, cała reszta jest zajęta.

- Tu nic nie ma - zauważył Sam.  

- Na piętrze jest wygodna izba.

Rzeczowy ton, szeroki uśmiech nie schodzący z opalonej twarzy. W tym dzieciaku było coś dziwnie znajomego co nie dawało Campbellowi spokoju. Jednak posłusznie dał się wprowadzić po drabinie na poddasze. Pokój nie był wysoki ale czysty, z przygotowanymi trzema materacami pod prawym skosem. I w sumie, nie licząc pościeli i ręczników na bujanym fotelu, nie było nic więcej. 

- Dziękujemy za oprowadzenie, jednak wolałbym się odświeżyć we własnym pokoju. - Sam ledwo mieścił się w najwyższym punkcie. Odruchowo pochylał się przy każdym kroku, obawiając się zderzenia z drewnianym sufitem.

- Nie chciałbym cię martwić, ale to jest właśnie nasza kwatera - Adam z wielkim uśmiechem zajął pierwsze posłanie. Rzuciwszy plecak na podłogę wyszperał z niego mały kajecik i krótkim ołówkiem rozpoczął swoje zwyczajowe notatki. 

Deanowi nie przeszkadzały spartańskie warunki, ale martwił się o młodszego brata. W swoim garniturze od Armaniego, Sam pasował do obecnego miejsca jak karoca do woła. Wyglądał na tak wstrząśniętego słowami Milligana, że Dean ledwo powstrzymał śmiech.

- Możemy iść zobaczyć się z Cioteczką?

Rumieniec rozlał się po twarzy Miltona.

- To ja wysłałem zaproszenia. Nikt o tym nie wie.

Campbell zamknął oczy. Kamień w jego żołądku dał o sobie znać i automatycznie zrobiło mu się niedobrze. Kiedy liczył w myślach od dziesięciu do zera, pilnując aby nie zapomnieć o oddychaniu, usłyszał nerwowy śmiech Adama.

Podobny dźwięk wyrwał się Jackowi zaczynającemu tłumaczenia: - Ona tyle dla mnie zrobiła. Ciągle o was opowiada, więc chciałem jej zrobić niespodziankę. Ten zlot to był tylko pretekst aby was ściągnąć, ale w weekend odbędzie się szczególna dla nas uroczystość. To właśnie na tę okazję tak ładnie przystroiliśmy port...

- Nie mogę tu być! - Czuł jak słowa bezwiednie opuszczają jego usta. Musiał mocno zaciskać schowane w kieszeniach pięści, bo ręce aż świerzbiły go, aby przywalić cholernemu gówniarzowi w mordę. Nie wierzył w ani jedno jego słowo. - Ostatni raz, kiedy tu byłem, zostałem prawie wygnany przez twojego stryja. Nikt! Powtarzam, nikt nie chciałby mnie tu widzieć.

- Ale to było całe lata temu! - Dzieciak nie ustępował. Jego rumieniec przybrał na sile, rozprzestrzeniając się na szyję i odsłonięte obojczyki. Przechylił głowę na bok, patrząc na niego wielkimi oczami błagającymi o zrozumienie - To wiele dla mnie znaczy.

Z pomocą przyszedł Winchester. Położył bratu na ramionach swoje wielkie, ciężkie dłonie, unieruchamiając go w miejscu. Widział doskonale, jak niższy mężczyzna opracowuje w głowie plan morderstwa biednego nastolatka. Musiał załagodzić sytuację.

- Widać jak prawdziwie się starałeś, chcąc zrobić coś miłego dla Cioteczki, ale może lepiej będzie, jeśli wrócimy na naszą żaglówkę.

- Nie ma takiej opcji. - Adam nawet na nich nie patrzył, wciąż zapisując coś w dzienniku. Nie zaszczycając ich ani jednym, krótkim spojrzeniem, wytłumaczył: - To przygoda Sammy. Jeszcze niedawno żaliłeś mi się, że przez ostatnie lata żyjesz jedynie pracą, że nie potrafisz być spontaniczny. Uwierz mi, dobrze ci to zrobi. A nasz cholerny narwaniec powinien stawić czoła swoim demonom. 

Czy na prawdę, tak łatwo można było ich przejrzeć? Ale Dean nie potrafił już zebrać myśli. Trząsł się na samą myśl, że oto wlazł prosto w gniazdo szerszeni. 

- Rozumiem was, naprawdę. Ale kiedy wysyłałem zaproszenia, nie sądziłem, że zjawicie się tak późno, wprost na moim tygodniu weselnym - zaakcentował ostatnie słowo chociaż nie dał im czasu na przemyślenie zapewne ukrytego znaczenia. - Pewnie był ku temu specjalny powód, aby jednak odpowiedzieć twierdząco na zaproszenia. Pomimo że, według was, nie jesteście na wyspie mile widziani. -Dzieciak miał cholerną rację. Gdyby tak bardzo bał się odwiedzin, zostałby w domu. - A może to tylko syreni śpiew.

Śmiechy politowania jego braci docierały do niego jak zza grubego muru. Patrzył w duże oczy Jacka, a jednak miał wrażenie, że stoi przed nim ktoś inny. Szczupła dłoń trącająca go w ramię. Promienie wschodzącego słońca w miedzianej barwie. "Niech syreni śpiew nie porwie cię w toń." I gdzieś w tle znajoma, zamazana sylwetka. Nie wiedział czy śni na jawie, czy jakieś wspomnienie daje o sobie znać. Nie pamiętał tej sytuacji, nie wiedział do kogo należała blada dłoń. Ale znał to gniotące żebra poczucie winy.

- Kokietujesz jak własna matka. - Nagła wolność od dłoni Sama otrzeźwiła zamglony umysł.

Ktoś buszował w pomieszczeniu pod nimi, a charakterystyczne pomrukiwanie w rytm "She works hard for the money" mogły należeć tylko i wyłącznie do Missouri Moseley. Wszyscy czterej wstrzymali oddechy. Dobrze wiedzieli, że za dwie minuty zostaną zdemaskowani. Przed Cioteczką mało kto zdołał cokolwiek ukryć, ale obecność potrafiła wyczuć po niespełna minucie. Sam Dean wydzielał tak silne emocje, że już byli zgubieni.

- Błagam - szept Jacka był ledwie słyszalny. - Nie wydajcie mnie. Nie mogą dowiedzieć się, że to ja was zaprosiłem. Ucieknę przez okno, kiedy was zawoła, ale obiecajcie mi najpierw, że nie powiecie o tym nikomu.

Campbell przełknął ślinę ale skinął gówniarzowi głową. Mają przesrane.

- Ile jeszcze mam tu na was czekać? 

Z duszami na ramionach, powoli schodzili na dół, robiąc przy tym tak dużo hałasu aby chociaż zminimalizować wykrycie uciekającego Miltona. Cioteczka stała przy drzwiach ubrana w nieśmiertelny fartuch z motywem kaczuszek. Ręce opierała na biodrach, a zacięty wyraz twarzy i lekko uniesiona brew, zwiastowały kłopoty. 

- Co wy tu robicie? – wycedziła, gromiąc każdego po kolei wzrokiem.

- Uczymy Sammy'ego jak być spontanicznym podróżnikiem, więc przyjechaliśmy się przywitać!

Dean musiał improwizować, musiał coś zrobić z rękoma, musiał zacząć nawijać, bo bał się, że zaraz wybuchnie. Przyciągnął więc braci do swoich boków i posłał kobiecie swój najbardziej czarujący uśmiech. Jednak ona doskonale słyszała jego łomoczące w piersi serce. Modlił się w duchu do niebios, aby jednak przełożyła to na jego zdenerwowanie odwiedzinami, a nie wykryła jawne kłamstwo.

- I od razu postanowiliście go ulokować w szopie dla kóz? Zbyt mocne jak na pierwszy raz. - Wyraz jej twarzy się nie zmienił, ale barwa głosu straciła na ostrości. W końcu wyciągnęła w ich kierunku krótkie ramiona. - No? Ile jeszcze mam tak stać zanim się przywitacie?

Nie panował nad sobą. Wyrwał się do przodu, zamykając jej miękkie ciało w żelaznym uścisku. Czuł jak delikatnie klepie go po plecach. Odetchnął, a do jego nozdrzy dobiegł słodki zapach jabłek. To było coś znajomego. Coś, co wywołało falę dobrych wspomnień. Pamiętał szum drzew na wietrze i promienie słońca na policzkach. Kamienie wbijające się w tyłek i smak okruszków zlizywanych z dłoni. Kojący szept przy uchu obiecujący, że wszystko się ułoży. Smród lilakowych kadzideł o północy i ciepło dogasającego ogniska.

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Szerszeń stał się pszczołą.

A potem odsunęła go na bok, aby wyściskać pozostałą dwójkę.

Na nowo przybrała surową postać.

- Nie możecie tutaj zostać. Urządzamy miejscowej parze wesele i jesteśmy zawaleni gośćmi.

- Spokojnie, wrócimy na wybrzeże żaglówką Adama. - Kochany Sam jak zwykle próbował załagodzić konflikt.

- Nigdzie się nie wybieram! Mówiłem już. - I na potwierdzenie swych słów, stanął ze splecionymi na piersi ramionami. - Nie wyjadę dopóki nie spotkam się z Anną. Pani Missouri, ja wiem, że ona tu mieszka.

Dean pierwszy raz widział Cioteczkę w takim szoku. Dla samej tej miny było warto przezwyciężyć paniczny lęk przed podróżą samolotem. Ramiona stały się wiotkie i opadły jej wzdłuż ciała. Cała postura się przygarbiła. Oto, jak wyglądała Pani Moseley, kiedy nie wiedziała co zrobić.

Przygnębionym głosem próbowała przekonywać do zmiany zdania.
- Naprawdę nie uważam tego za dobry pomysł. Wierz mi, lepiej będzie, jeśli przyjedziecie tu w sierpniu. Aktualnie za dużo się dzieje...

Adam wszedł jej w słowo.
- Nie zamierzamy przeszkadzać w przygotowaniach. Proszę jedynie o kilka chwil z dawną przyjaciółką. Zaprowadzi mnie pani do niej i wieczorem nas już nie będzie.

Dawną przyjaciółką? Jak to się stało, że nic nie wiedział o kontaktach brata z rodziną Shurley? Czy Sam również ich znał? Ile jeszcze nie wie o swoim rodzeństwie?!

Cioteczka nie zamierzała skapitulować.
- Nie ma jej obecnie na wyspie. Jak zwykle zostawiła kilka spraw na ostatnią chwilę do załatwienia w miasteczku. Ma tu być dopiero w środę. - Jej głos powrócił do pierwotnego stanu, na nowo stał się nakazujący. - A wy macie się stąd wynieść. Złapiecie ją w głównym porcie. Jej łódka nazywa się "Szkółka" i łatwo ją rozpoznacie. Do tego czasu lokum możecie szukać u Fernando. Ale z Kalokairi won!

Najmłodszy z braci nie uwierzył w jej słowa. Odepchnął się od ściany zdegustowany i ominąwszy ich szerokim łukiem, pomaszerował drogą. 

- Spróbuję go dogonić - mruknął Sam i pobiegł w ślad za bratem.

-Przepraszam za niego. Naprawdę nie chcieliśmy sprawiać ci kłopotu.

Cioteczka pogładziła Deana po policzku.
- Oh, Dean-o. Szczerze cieszyłabym się z waszego przyjazdu, ale nie teraz. Wybraliście sobie najgorszy z możliwych momentów, dodatkowo nie informując mnie zawczasu. Jeśli Adam dalej się będzie upierał, możliwe, iż Alma coś u siebie dla was znajdzie. Ale póki co, dopilnuj proszę, aby zamknąć za sobą szopę. Zbyt wiele owadów się tu kręci.

*

Gabriel siedział na głównym patio, popijając kolejnego drinka. Wersja bezalkoholowa może była lekko za kwaśna, ale chciał być w stanie zrozumieć każde słowo jakie migała w jego stronę dziewczyna siedząca obok. Eileen właśnie opowiadała mu o ostatniej policyjnej interwencji w domu spokojnej starości, gdzie pracowała, kiedy im przerwano. Ktoś ewidentnie poddenerwowany nawoływał go po imieniu, a Gabe z niechęcią przerwał swojej towarzyszce podniesieniem dłoni.

W kierunku ich stolika pewnym krokiem zmierzał rosły mężczyzna. Jego odświętny ubiór podkreślał szerokie barki i wąskie biodra. Przy takich proporcjach musiał być szyty na miarę. Siwiejące włosy na skroniach sygnalizowały dojrzały wiek, a to oznaczało dla Miltona otwarte drzwi. Gdyby tylko nie cel jaki go tu sprowadził...

Surowe krzywizny twarzy lekko łagodniały od subtelnego uśmiechu jakim przybysz obdarzył Gabriela. W momencie wypowiadania pierwszych słów, głos delikatnie drgał zdradzając nerwowość.

- Cześć. Gdzie możemy znaleźć twoją siostrę?

Milton i panna Leahy popatrzyli na siebie w osłupieniu.

- Nie ma jej tutaj - powiedział ostrożnie perkusista w tym samym momencie, w jakim do boku bruneta podbiegł szczupły mężczyzna, dopytując o to samo - Z tego, co mi wiadomo, pojawi się dopiero za dwa dni. Przynajmniej ma na to czas do środy wieczór.

Dwoje nieznanych mu przybyszów spojrzało sobie w oczy z rezygnacją. Mniejszy z nich siarczyście zaklął, odwrócił się na pięcie i odmaszerował w kierunku głównego wyjścia. 

Eileen mignęła dyskretnie "znasz ich?", ale Gabriel tylko wzruszył ramionami, po czym niezbyt kulturalnie zwrócił się do wciąż stojącej obok nich osoby: - Przepraszam bardzo, ale kim ty do cholery jesteś? 

Mężczyzna przestał oglądać się za towarzyszem, wyprostował lekko, a Milton nagle poczuł się przytłoczony. Facet może i uśmiechał się już śmielej, ale wciąż górował nad siedzącymi ludźmi. Wcale a wcale nie zwrócił szczególnej uwagi na napięty materiał koszuli, kiedy jej właściciel wziął wdech. 

- Proszę mi wybaczyć. - Szeroka dłoń wyciągnęła się w jego stronę. Na ten gest kultura wymagała podniesienia tyłka z wygodnego krzesła, a to niestety niewiele pomogło. Wciąż jego głowa znajdowała się poniżej ramion nieznajomego, któremu odwzajemnił uścisk. - Sam Winchester. Poznaliśmy się wielki temu, w londyńskim pubie gdzie pracowałeś. 

Gabriel zmrużył uczy, kiedy w jego głowie przeskakiwały tysiące trybików. Próbował połączyć oblicze przed sobą z kimkolwiek, kto przychodził mu na myśl, ale wspomniane miejsce pracy było tak odległe niczym pierwsze urodziny jego siostrzeńca albo i nawet ucieczka z domu.

Mocny chwyt dłoni uziemiał, nie pozwalał Miltonowi zabrnąć w odmęty wspomnień na zbyt długo. Odbicie promieni słońca w brązowych oczach nad nim sprawił wrażenie, że tęczówki jego rozmówcy stały się bardziej zielone i wtedy go olśniło.

- Samwise Gamgee - zaśpiewał ucieszony. Pod wpływem chwili, drugą dłonią nakrył ich złączone już ręce i potrząsał w zachwycie. Widział jak postura Winchestera się rozluźniła, a on nareszcie mógł dopasować jego twarz do kilku wspomnień. Nic dziwnego, że nie mógł go poznać. Pamiętał szczupłego nastolatka o nieproporcjonalnie szerokiej klatce piersiowej i za długich kończynach. Nigdy nie zostawiał swoich narąbanych kumpli w barze. Właśnie przez tą opiekę szybko nadano mu przezwisko na cześć najlepszego hobbita w całym Shire. 

Mózg Gabriela chyba się przegrzał podczas przeszukiwania wspomnień, bo kolejnym co wyszło z jego ust było niefortunne: - Rozrosłeś się dzieciaku. - I na potwierdzenie swych jakże wyszukanych słów rozciągnął ramiona na boki, w górę i w dół, jakby prezentował światu Winchestera w pełnej okazałości.

Pomimo lekkiego zakłopotania, z ust Sama wydobył się delikatny śmiech.
- Masz rację. Już dawno przestałem się mieścić w koszulkę waszego zespołu. - Zachwiał się na piętach, skrzyżował ręce na klatce piersiowej i posłał Miltonowi wyzywające spojrzenie. 

-W takim razie potrzebna ci nowa, ale nie sądzę abym miał przy sobie twój rozmiar.
- Nie szkodzi, mogę poczekać. Wychodzi na to, że na razie się nigdzie nie wybieramy.

I rzuciwszy Gabrielowi ostatnie spojrzenie, mignął do wciąż siedzącej obok nich kobiety krótkie "do zobaczenia", po czym odwrócił się i podążył śladem swego towarzysza.

Eileen z ciekawością obserwowała tę krótką, ale jakże interesującą, wymianę zdań. To tylko kilka zdań, dosłownie dwie minuty rozmowy, a ona miała wrażenie, że kryje się za tym naprawdę ciekawa historia.
"Tak się wpatrujesz w ten odchodzący tyłek jakbyś chciał się w niego wgryźć" zażartowała, migając, ale wzrok Gabriela okazał się pusty. Krew odpłynęła mu z twarzy, a ciało zachwiało się niebezpiecznie.

- Muszę znaleźć rodzeństwo. - I odszedł szybkim tempem w kierunku baru.

*

Missouri kręciła się po małym biurze cała roztrzęsiona. Towarzyszący jej mężczyźni dawno nie znaleźli się w takiej sytuacji. Kiedy ich tu zgarnęła, kazała się zamknąć i słuchać, ale sama jedynie mruczała coś niezrozumiałego pod nosem. Gabriel kilka razy podjął się próby przerwania tego bezcelowego czekania na niewiadome, ale nerwowe warczenie kobiety stanowczo trzymało jego język za zębami.
W końcu opadła na fotelu obok nich. Wzięła głęboki oddech i zrzuciła bombę:
- Chodzi o jego ojca.

- Czyjego?

- Jacka.

Mężczyźni spięli się, jak na komendę, wciąż wpatrzeni w jej osobę. Musiała wyznać im prawdę, aby mogli ustalić jakiś w miarę przyzwoity plan działania. Przyszły pan młody wystarczająco dużo ma obecnie na głowie.

- Niestety, będziemy zmuszeni do przeorganizowania naszych obowiązków. - Z każdym słowem jej głos mniej drżał, a na twarzy pojawiło się skupienie. - Człowiek ten, pojawił się właśnie na naszej wyspie. Możliwe, że będzie kręcił się po hotelu, chociaż mu tego surowo zabroniłam. Nie możemy dopuścić do jego spotkania z Jackiem.

Gabriel nie wytrzymał dłużej. Uniósł wysoko ręce i wyrzucił z siebie: - Wiem, jakieś dziesięć minut temu z nim rozmawiałem! Koleś chce tylko spotkać się z naszą siostrą, to chyba nie jest aż tak straszne, prawda?

- A po jaką cholerę w ogóle gadałeś z Adamem? - Balthazar odwrócił się w stronę brata zszokowany. - Mało to się odgrażałeś, że przy następnym spotkaniu powyrywasz mu nogi z dupy za to jak ją potraktował?

- Chodzi o Winchestera, z koncertu – przeliterował, jakby rozmawiał z niedorozwiniętym. 

- Ten wymoczek nie był wstanie nawet jej objąć w naszej obecności, a co dopiero...

- O kim wy mówicie? - Castiel w końcu zabrał głos. Wypity rankiem na rozluźnienie alkohol zdążył z niego wyparować, wyciągając na wierzch panikę. Mimo tego, siedział wyprostowany jak struna, a jedyną oznaką huraganu emocji jaki się w nim kotłował, były szeroko otwarte oczy. Wieści jakie przed chwilą przyniosła Cioteczka gruchnęły na niego jak lawina, unieruchamiając go w miejscu. Chciał jej nerwowość brać za efekt poznania przyszłej prognozy pogody, już oczami wyobraźni widział burzowe niebo i zalane stoły weselne. Albo wieści o nie dotarciu pastora Fergusa na czas, bo zdecydowanie wolałby bieganinę po świątyniach niż stanięcie twarzą w twarz z ojcem swojego siostrzeńca. Wszystko, byleby nie to. 

- Sęk w tym... - Pani Moseley podniosła głos, aby zwrócić na siebie uwagę: - ...że Anna nie była z nami szczera. To nigdy nie był pojedynczy wybryk.

Dwie nowiny w ciągu tej samej minuty to dla rodzeństwa Miltonów zdecydowanie za dużo. We trzech osunęli się po oparciu kanapy wstrząśnięci. Nie mieli ochoty na kłótnie bowiem oto tajemnica ich siostry powoli wychodziła na jaw. Każdy z nich, chcąc być lojalny względem Anny, trzymał zdobyte informacje dla siebie. Skoro dziewczyna milczała na temat swojego partnera, bracia chcieli to uszanować. Żaden z nich nie przypuszczał, jak wprawdzie się sprawy mają.

Balthazar jako pierwszy przełamał ciszę.
- Dlaczego nam o tym nie powiedziała?

- Pewnie nie chciała abyście ją osądzali - podsunęła Cioteczka, ale za chwilę parsknęła na widok spojrzeń jakie mężczyźni jej posłali. No tak, ci dwaj byli zdecydowanie ostatnimi ludźmi mogącymi kogoś ganić za niemoralne prowadzenie się.

- No, a jaka jest twoja wymówka? - dopytywał najstarszy.

- Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę do tego zmuszona. Nie sądziłam, że zobaczę całą trójkę w stodole dla kóz na kilka dni przed ślubem ich syna! - Mimo podniesionego tonu, głos znowu zaczął jej się załamywać. 

Gabriel podskoczył w miejscu, klaszcząc w dłonie, a potem słowa zaczęły opuszczać jego usta w tempie karabinu maszynowego. - Odpraw te swoje mumbo-jumbo! To najszybszy sposób na dowiedzenie się, który z nich jest ojcem. Może Jack by się ucieszył? Wprawdzie nigdy nie wypytywał o swojego staruszka, ale to jego święto. Może byłby szczęśliwy, mając rodzinę w pełnym składzie? Może facet nie ucieknie, jeśli mu powiemy, że dwadzieścia lat temu machnął dzieciaka?

- Jesteś idiotą - skomentował mrukliwie Balthazar. - Każdy by uciekł, to po pierwsze. A po drugie, nie będziemy decydować o niczym bez Anny.

- Wasza siostra nic tu nie pomoże. Mój dar albo, jak kto woli, czary jakie odprawiam - tu spojrzała karcąco na perkusistę - tak samo. Jedynie specjalne, dokładne testy genetyczne. - Wzięła uspokajający wdech. Nie chciała jeszcze bardziej dobijać swoich przybranych synów, ale musieli poznać całą prawdę. Zbyt długo trzymała to w sobie. - To synowie Johna Winchestera. Są do siebie wewnętrznie zbyt podobni, a ja nie potrafię tego rozróżnić. 

Wokalista nie dał wybrzmieć tym nowinom do końca.
- Poczekaj. Powiedziałaś wcześniej "całą trójkę", a my znamy tylko Adama i Sama. Kto jest ostatnim?

- To Dean Campbell.

Castiel nie potrafił spojrzeć braciom w oczy. Nie bał się ich reakcji, raczej wstydził swojej własnej. Nie podejrzewał, że jeszcze kiedykolwiek w życiu wymówi to nazwisko, a tymczasem jego właściciel beztrosko biegał w promieniu kilometra, szukając jego siostry. Żal mocno zacisnął pętlę na jego płucach.

- O kurwa...

- Cassie...

Nie wiedział do kogo należy zszokowane przekleństwo, a kogo zalało współczucie. Castielowi szumiało w uszach od nadmiaru emocji. Już nie wiedział jak ma się czuć na wieść o tym, że połowę życia spędził w kłamstwie.

- Kochani, będę się żegnał. Oto moje ostatnie godziny jako wolnego człowieka. - Uroczysty ton Gabriela wybudził towarzystwo z odrętwienia. - Świat pozna mnie jako szaleńca zabijającego własną siostrę w przeddzień ślubu jej syna.

- Nie wygaduj głupot - upomniała go Missouri. - To twoja rodzina.

- Przez dziewiętnaście lat mój brat myślał, że wychowuje dziecko swojego faceta! Każdego dnia musiał na niego patrzeć, ale słowem się nie odezwał! Dam sobie rękę uciąć, że nawet z Anną o tym nie rozmawiali! Bo Cassie taki jest, stawia komfort innych ponad całego siebie! Teraz nareszcie wiemy, dlaczego nigdy nie odpisywał na listy!

Gabriel jeszcze długo nie mógł się uspokoić, ale z czasem głosy dochodzące na piętro, przycichły. Siedząca na szczycie schodów Kaia nerwowo wystukiwała na swoim telefonie wiadomość do siostry.

Chyba mamy problem...
Obok uli za 15min, sama! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro