Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

17. Ach, ta złość

Annabelle

Przez cały kolejny dzień widziałam jak chowa się w sobie. Chciałam go wypytać o tę dziewczynę, ale wiedziałam, że jeszcze bardziej zamknie się w sobie. Zaczęłam go więc zapewniać, że wcale nie jest taki zły, na jakiego wygląda i jak próbuje się zachowywać.

Na początku nie reagował, a później zaczęło go to coraz bardziej wkurzać. Uznałam więc, że taka reakcja jest lepsza niż żadna i kontynuowałam.

Gadałam tak chyba z półtorej godziny, kiedy stwierdził, że zatrzymamy się na postój.

Wzięłam butelkę wody, bo nie byłam jeszcze głodna i usiadłam pod drzewem.

Popatrzył na mnie i usiadł jakieś dwa metry ode mnie.

W tym momencie straciłam cierpliwość.

- Przestań się tak zachowywać! - poderwałam się na równe nogi.

- Jak?

- Przecież widzę, że sprawia ci to ból. I że nie chcesz mnie tak odsuwać. - stanęłam nad nim. - Myślisz, że całe zło tego świata jest zarezerwowane dla ciebie. Ale to nieprawda! Nie jesteś do szpiku kości zły! To nie ty jesteś w tej historii czarnym charakterem. Masz dobre serce.

Spojrzał na mnie posępnym wzrokiem.

- Pokazać ci, kim jestem? - pyta i nie czekając na odpowiedź podnosi się z ziemi.

Okryła go czarna peleryna, w ręku pojawiła się kosa.

Popycha mnie na drzewo. Pod plecami czuję szorstką korę. Przykłada mi kosę do gardła.

- Wbrew twoim najszczerszym chęciom, nie jestem Liamem. - mówi cicho, wręcz zmysłowo. - Jestem Śmiercią. Czystym smutkiem, bólem i strachem.

Wyciąga do mnie dłoń. Ale zamiast ludzkiej ręki widzę tylko kości palców, które zaciskają się boleśnie ma moim podbródku.

- Nie jestem zdolny do uczuć. Nie potrafię nienawidzić, tęsknić, lubić czy kochać. - zmusza mnie, żebym na niego spojrzała.

Zamiast jego pięknej twarzy widzę czaszkę, z pustymi oczodołami i zębami rozciągniętymi w upiornym, a zarazem okrutnym uśmiechu.

Całą siłą woli zmuszam się, by zdusić w sobie krzyk.

- Taki jestem naprawdę. - kosa z jego dłoni znika. Przykłada mi dłoń do skóry, w miejscu gdzie mam serce. Które zresztą teraz bije jak oszalałe. I jestem pewna, że on to słyszy.

- Wreszcie jakaś normalna reakcja z twojej strony. Boisz się. Tak jak powinnaś już dawno. Mógłbym zmusić cię do okropnych rzeczy. - ciągnie. - Do zabójstw, wyroków śmierci. Mógłbym też zmusić cię, żebyś znalazła gdzieś sznur i powiesiła się na tym drzewie. Albo żebyś wbiła sobie nóż w serce. Albo...

Czuję jak jego palce przenikają moją skórę.

- Sam mógłbym to zrobić. Równie dobrze mógłbym teraz wyrwać ci jeszcze bijące w twojej piersi serce. A ty byś nic nie poczuła. Albo czułabyś okropny ból. Zależałoby to od mojego widzimisię.

Jego palce przenikają przez moje mięśnie i żebra. Czuję jak muska opuszkami serce.

Jęczę cicho.

- Więc nie mów mi, że jestem dobrym człowiekiem i że mam dobre serce. - jeszcze mocniej zaciska kości palców na moim podbródku. - Bo mylisz się we wszystkich trzech rzeczach. Nie jestem ani dobrym, ani człowiekiem. A serca nie mam w ogóle.

Cofa dłoń z mojej piersi. Powinien zostać ślad po takim czymś, ale gdy zerkam w dół, nic nie widzę. Nawet nie ma ręki pobrudzonej krwią. Kładzie mi ją na biodrze.

- Gdybym chciał, mógłbym cię zabić tu i teraz. Chyba nie rozumiesz, że żyję tym od zarania dziejów. Przy czym „żyję" to w tej sytuacji za mocne słowo.

Zabiera ręce i cofa się o krok.

- Nigdy więcej nie mów mi, że jestem dobry. - mówi. - Bo to dopiero jest okrutne.

Kładę mu dłoń na policzku. Widzę jak w miejscu, które dotknęłam pojawia się skóra.

- Nie jesteś zły. - mówię zdecydowanie. - Może też nie dobry, ale na pewno nie zły. Nie skrzywdziłbyś mnie.

- Tego nie wiesz.

- Wiem. Są trzy powody. Po pierwsze, nie po to uratowałeś mnie z mieszkania i wieziesz przez pół kraju, żeby mnie zabić. To by nie miało sensu. Po drugie sam wczoraj przyznałeś, że nie chcesz mojej śmierci. Gdyby było inaczej, powiedziałbyś mi, co jest po niej, kiedy o to zapytałam, a nie ostrzegał, bym tego nie robiła. A po trzecie. - wzięłam głęboki oddech. - Powiedziałeś, że się we mnie zakochałeś. Nie skrzywdziłbyś osoby, na której ci zależy.

- Już ci mówiłem...

- Że nie jestem zdolny do uczuć. - zakończyłam za niego. - Tak. Słyszałam. Ale to jest tylko i wyłącznie twoje zdanie. Ja w nie wierzę. Wmawiasz to sobie, bo nie chcesz już nikogo skrzywdzić. I wmawiasz sobie, że najlepiej obrazuje to przykład tej dziewczyny, która cię pokochała. Za bardzo pokochała śmierć, tak? Kochała ją tak mocno, że oddała jej to, co miała najcenniejszego. Własne życie. To nie ja się boję, tylko ty. - dźgnęłam go placem w pierś. - Boisz się, że pokocham cię tak, jak tamta dziewczyna. Że zatracę się w śmierci i porzucę życie. Nie porzucę, jeśli o to się martwisz.

- Skąd wiesz, że nie powiedziałem tak dlatego, że chcę cię wykorzystać?

Traci argumenty i chwyta się czegokolwiek. Dobrze.

Postanawiam zagrać w jego grę.

- A chcesz? - pytam.

Ściągam bluzkę i rzucam mu pod nogi.

- Śmiało. Jesteśmy tutaj sami. Nikt nic nie usłyszy. - wbijam ostatnią szpilę.

Gdzieś podczas mojej przemowy znów stał się człowiekiem. Patrzy teraz na mnie płonącymi oczami.

Schyla się, podnosi moją bluzkę i przykłada mi do piersi.

- Ubierz się i idź do samochodu. - głos ma zachrypnięty. - Zanim stracę nad sobą panowanie i naprawdę coś ci zrobię. A moje słowa o tym, że chcę cię wykorzystać, to nie będą już tylko czcze pogróżki. Idź. Już.

Spełniam jego prośbę. W połowie drogi słyszę przekleństwo, a zaraz po nim huk. Odwracam się przestraszona. Widzę jak chłopak masuje sobie pięść. Przenoszę wzrok na drzewo. I widzę dziurę idealnie pasującą do kształtu jego zwiniętej dłoni. Cholera. Chyba się zdenerwował.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro