Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

V - 02

Dwa dni później, Gal po raz ostatni spoglądała na swój dom. Bree załatwił niesamowitą firmę do przeprowadzek i jej dobytek wrzucono do skrytki w banku Gringotta. Z bagażem podręcznym zainstalowała się w rezydencji Chickensoupów, gdzie dostała śliczny pokój z widokiem na Tamizę. Nie miała przy sobie wiele. Kilka ubrań, odtwarzacz, kasety i kufer ze szkolnym wyposażeniem, tylko tyle. Mieszkanie u Bree pozwoli jej oderwać się od dotychczasowej goryczy życia. Śniadanie robione przez skrzaty, wielki telewizor na ścianie, basen w piwnicy. O takie wakacje nic nie robiła. 

Pewnego wieczora, gdy leniwie unosiła się na wodzie, dołączył do niej Bree. Usiadł na brzegu basenu i zanurzył nogi.

— Jak tam dzień w pracy burzliwego dorosłego? — Spytała nie spoglądając nawet na niego.

— Nic nowego.

Podpłynęła do przyjaciela. Zasiadła obok i przeczesała palcami włosy. W dniu przeprowadzki obcięła je na długość podbródka i beznamiętnym spojrzeniem pożegnała je spłukując w toalecie.

— Powoli zaczynam wracać do żywych, dzięki ziomek.

— Do usług. 

— Jestem w stanie spytać ciebie w końcu... co z Rose?

Chłopak spuścił głowę. Wrócił wspomnieniami do dnia po powrocie do domu z Hogwartu. 

Przeglądał wtedy memy, aż w końcu natrafił na sztukę dającą mu niezłego pomysła. Złapał za kawałek pergaminu, wypełnił go słowami, po czym bez większego namysłu deportował się pod dom Silversteinów. Przywitał się z rodzicami Rose i udał się do pokoju dziewczyny. Akurat podlewała swoje miniaturowe różyczki. Podszedł do niej bez słowa i wcisnął w dłoń zwitek papieru. Zdziwiona Rose zerknęła na napis. „Wyślij to dziewczynie, za którą szalejesz." Czuł, jak się rumieni. Widział, jak ona się rumieni. Spojrzała na niego z jeszcze większym zdziwieniem.

— Możesz się ustosunkować do tego kiedy tylko chcesz, cześć — usłyszał swój głos, po czym odwrócił się i wrócił do domu.

Bree westchnął ciężko. Czuł na sobie charakterystyczny, przenikliwy wzrok Gal. 

— Nie chcę o tym rozmawiać.

— Rety, no powiedz o co chodzi. Widzę, że na siebie jakoś tak patrzycie i ja nie wiem o co biega.

— Uznajmy, że poinformowałem ją o tym, jak się sprawy mają. W niesamowicie bezbecki sposób. Jeszcze w czerwcu. Od tego czasu... cóż, nie rozmawialiśmy o tym. I błagam, nie interweniuj.

Gal uśmiechnęła się słabo.

***

Knypek robił najlepsze frytki na świecie i rumienił się jak szalony, gdy otrzymywał od panny Sue różne wymyślne komplementy.

— Oh, Gal, kiedyś ten skrzat chyba zagotuje się na śmierć przez ciebie — roześmiała się pani Chickensoup. Konsumowali właśnie obiad. Gal, Bree i jego matka. 

— Niestety nie mogę się powstrzymać! Skąd w ogóle bierzecie te ziemniaki? Są mega!

— Wydaje mi się, że Knypek zaopatruje się tam, gdzie inne skrzaty, ale kto wie! Tylko nie próbuj go pytać, nie lubi zdradzać swoich sekretów.

— Niestety już wiem o tym. Raz próbowałam go spytać jak robi babeczki w kształcie kupy jednorożca. Prawie popełnił sudoku.

Miła pogawędka trwała jeszcze chwilę, po czym pani Chickensoup przeprosiła ich i opuściła jadalnię.

— Te, Bree. — Gal rozłożyła się wygodniej na krześle. Uwielbiała matkę przyjaciela i starała się przy niej utrzymać poziom, ale skoro już nie patrzyła, to nie ma co trzymać kija w pupie.

— Hm? — BBC dłubał w swojej fasoli.

— Nie jestem u ciebie pierwszy raz. A teraz jestem non stop przez tydzień. I wciąż nie widziałam twojego ojca.

Chłopak wzruszył ramionami.

— Mówiłem ci, jest zawsze w kij zajęty.

— Może i tak, ale chciałabym go osobiście poznać. 

— Na razie musi zadowolić cię to, że słyszysz go jak późną porą narzeka na wszystko co się da. — Wyszczerzył się.

Gal dość szybko zasnęła tego dnia. Znów miała jakieś dziwne sny i dość szybko obudziła się czując niewytłumaczalne radosne podniecenie. Usłyszała nagle pana Chickensoup. Znów coś wykrzykiwał na parterze. Tym razem ton jego głosu był jakiś inny. Dziewczyna pozwoliła sobie na nieeleganckie wysunięcie się na korytarz w celu podsłuchiwanka. Słyszała jakieś kroki, a po chwili dostrzegła panią Chickensoup na schodach.

— Gal, moja droga, zejdź proszę na chwilę do salonu.

Dziewczynę przeszedł bardzo nieprzyjemny dreszcz, który boleśnie kontrastował z uczuciem towarzyszącym jej po przebudzeniu. Stawiła się w wyznaczone miejsce. Pana Chickensoup zdawało się tu już nie być. Wkrótce dołączył do niej Bree z matką. Kobiecie trzęsły się ręce.

— Usiądźcie i posłuchajcie... Mąż właśnie mnie poinformował... Że Ministerstwo upadło, a Ministra Magii zamordowano.

Po tych słowach kobieta opadła na pobliski fotel i schowała twarz w dłoniach pogrążając się w cichym szlochu. Gal i Bree byli równie wstrząśnięci, jednak okazywali to w inny sposób. Chłopak wpatrywał się pusto przed siebie, zaś dziewczynę ruszył instynkt pomagania. Przysiadła na oparciu fotela pani Chickensoup i objęła ją delikatnie ramieniem.

— Podobno Śmierciożercy zaatakowali też wesele u Weasley'ów... Leroy miał słuszność decydując, żebyśmy nie poszli... Biedna Molly... Niestety nie wiem, jak to się skończyło.

Gal posłała Bree pytające spojrzenie.

— Wybaczcie, ale muszę iść wysłać parę sów — rzekła w końcu pani Chickensoup i po raz ostatni ocierając twarz wyszła z pomieszczenia.

— Jeden ze starszych rudych żenił się z Fleur Delacour — odpowiedział Bree na niewypowiedziane jeszcze pytanie.

— Tą z Turnieju?

— Owszem.

— Zawsze wiedziałam, że coś z nią nie tak.

BBC wzruszył ramionami.

— Rudy robi dla Gringotta. Dość prestiżowa praca, w dodatku hajsu z pewnością ma więcej niż jego stary pracujący w niepotrzebnym departamencie, w którym pracuje tylko z litości. 

Z samego rana do posiadłości Chickensoupów przybyła Rose. Wyściskała Gal, jakby nie widziały się wieki i po chwili wahania objęła również Bree. Na trzy sekundy.

— Tak się cieszę, że moi rodzice nie pracują w Ministerstwie — westchnęła, gdy usiedli w herbaciarni. 

Było to najbardziej pozytywne pomieszczenie w całym domu. Przypominało połączenie kawiarenki ze szklarnią. Łodygi i liście roślin sięgały sufitu, światło wpadało przez duże okna, a w powietrzu unosił się zapach kwiatów i herbaty. Gal miała wrażenie, że nawet gdyby nie chęć rozwiania ponurej atmosfery, Bree by je tu zaprowadził — w końcu Rose uwielbiała wszelką zieleń.

— Tak się cieszę, że mojej matki nie ma w kraju — westchnęła Gal popijając napar z hibiskusa.

— Ja tam się cieszę mając starego w Ministerstwie. — Bree mieszał swoją herbatę leniwym ruchem. Nawet nie miał zamiaru jej pić. — Gorące informacje z pierwszej ręki.

— Rety, nawet teraz patrzysz tylko na tego typu korzyści.

— Gal, kobieto, kiedy jak nie teraz informacje z Ministerstwa są na wagę złota? Wiesz ile znaczą dla Zakonu tacy ludzie jak on?

Dziewczyna skrzywiła się.

— Tak, Tonks z pewnością dostała teraz złotą kartę członkowską.

— Nie żartuj, Tonks jest nikim. Mój stary robił w Ministerstwie nim ona wyszła z łona matki. On wie o nim tyle, co ja o Hogwarcie, a dobrze wiesz, ile wiem o Hogwarcie.

— To po co im ona? Mięso armatnie?

Bree skinął głową bez przekonania. Gal widocznie nie zdawała sobie sprawy, jakimi zdolnościami trzeba się wykazać, żeby zdać egzamin na aurora, ale zupełnie rozumiał jej niechęć do Nimfadory, dlatego po prostu zamknął temat.

Posiedzenia w herbaciarni miały miejsce jeszcze kilka razy. Rose i Bree wymieniali się informacjami dotyczącymi bieżącej sytuacji w świecie. Gal nie miała nic do dodania, więc tylko przysłuchiwała się w milczeniu. Niestety dość często wyłączała się. 

Pewnego dnia wyrwało ją z tego transu stukanie sowy w okno. Akurat do niej. Gal otworzyła kopertę. List z Hogwartu z listą rzeczy na kolejny rok. Westchnęła ciężko. Tak bardzo nie chciało jej się tam wracać. W kopercie było jeszcze coś. List gratulacyjny i przypinka prefekta. Dopiero teraz Gal wczytała się w cały tekst i zwróciła uwagę na podpis dyrektora. Nowego dyrektora. Severusa Snape'a.

— Na zakręcony ogonek Tatusia Świnki! — Rzuciła kartką na stół. — Jakim cudem Severus jest dyrektorem?

Bree i Rose spojrzeli na siebie.

— Przecież mówiliśmy o tym przedwczoraj... — powiedziała Rose.

Gal zamrugała kilka razy. Cóż, czyli faktycznie z jej uwagą nie jest najlepiej. Skupiła się na przypince prefekta i uniosła ją oskarżycielsko.

— TO jest zabiegiem niesamowicie paskudnym z jego strony. Bree, dawaj długopis.

Chłopak podał jej ołówek, którym wypisała szybką odpowiedź na odwrocie kartki, wrzuciła ją do koperty wraz z przypinką i kazała sowie wracać do Hogwartu. Jednak to nie był koniec przygód z przesyłkami na ten dzień. Nim zamknęła okno, kolejny ptak wbił do pomieszczenia. Zatoczył koło i rozsiadł się wygodnie tuż obok Rose, która ostrożnie posmyrała zwierzątko po główce odczepiając mu list od nóżki.

— To również do Ciebie, Gal.

Dziewczyna podejrzliwie przyjrzała się kopercie. Następnie obejrzała zawartość — znów dwa kawałki papieru. Na pierwszym krótki list o głupotach od matki, zaś drugi był pewnego rodzaju dokumentem.

— Yyy, chyba od dzisiaj jestem obywatelką USA czy coś — rzekła pokazując kartkę Bree, którego miała za bardziej obeznanego w takich rzeczach. Chłopak przeczytał szybko wszystko, co dało się tam przeczytać.

— Dobry ruch — stwierdził oddając jej dokument.

— To znaczy?

— Czy ty słuchasz o czym rozmawiamy od kilku dni? — spytała Rose.

— Yyy... No na ogół. 

— Ministerstwo urządziło przesłuchania wszelkich Mugolaków, totalny cyrk, wymyślili sobie, że to Mugole, którzy ukradli różdżki. Biorą też różne inne podejrzane jednostki, na przykład ciebie, bo jest możliwość nieposiadania ojca w aktach, więc twój status krwi nie jest jasny. Ten papierek zaoszczędzi ci wielu przykrości, bo właśnie zniknęłaś z listy Ministerstwa. 

Gal wpatrywała się jeszcze chwilę w dokument i przejrzała go.

— Tutaj jest wpisany ten kuzyn matki jako mój ojciec.

— Wciąż mam wrażenie, że to mistyfikacja.

— No ja mam nadzieję. Wolę być spłodzona przez mordercę niż ze związku kazirodczego. Te, Bree, a czy muszę teraz załatwić sobie wizę czy coś?

***

Wypoczynek w rezydencji Chickensoupów nie mógł trwać wiecznie. Spakowana Puchonka została podstawiona przez Knypka na peron 9 i 3/4 (niestety jej przyjaciele w tym czasie pracowali i nie mogli jej odprowadzić). Rzuciła spojrzeniem po czarodziejach zgromadzonych na stacji. Było ich znacznie mniej niż zazwyczaj, ale dobrze rozumiała czemu. Zażenowana swoją obecnością, weszła do pierwszego lepszego wagonu, który na szczęście okazał się być bezprzedziałem. Zajęła wolne miejsce, zaś po chwili naprzeciwko usiadły jakieś dwie pierwszoroczne dziewczynki, które zaczęły jarać się jakimś Jonaszem Biegunem.

Gdy pociąg ruszył, beznamiętnie wpatrywała się w okno. Szykował się totalnie przegrany rok w Hogwarcie. Bez Rose i Bree. Za to z kompletnym chaosem i terrorem wszędzie. Zastanawiała się, jak będzie wyglądała szkoła pod rządami Snape'a, kiedy usłyszała swoje nazwisko. Oderwała się od okna i spojrzała na naburmuszoną sylwetkę Pansy Parkinson.

— Masz przyjść do przedziału dla prefektów.

— Gwiżdżę na twoich prefektów.

Ślizgonka przewróciła teatralnie oczami i odmaszerowała. 

Niestety, Gal tego tytułu tak łatwo się nie pozbędzie. Tuż po wejściu do zamku zaczepiła ją czekająca na pierwszaki McGonagall. 

— Profesor Snape prosi panią do gabinetu, panno Sue — rzekła sucho. — Dodał, że ostatni raz prosi po dobroci. Nie wiem o co chodzi, ale radzę nie pakować się w tarapaty.

Gal skinęła tylko głową. Dostrzegła w oczach pani profesor jakiś niewypowiedziany smutek. Z resztą, u kogo w dzisiejszych czasach go nie było? 

— Hasło to „łania o północy" — dodała ciszej Minerva.

Dziewczyna ruszyła w stronę gabinetu Dumbledo-... dyrka. W końcu Dropsa już nie było. Nie parsknęła śmiechem słysząc to absurdalne hasło, ale zrobiła to teraz, myśląc o potężnym magu, który gryzł ziemię i nie uratuje/zabije (niepotrzebne skreślić) już nikogo więcej.

— „Łania o północy" — rzekła ładując się na schody, kiedy tylko się jej ukazały.

W gabinecie nie zaszło wiele zmian. Było trochę ciszej bez tych dziwnych srebrnych urządzeń, a także zniknął potężny ptak siedzący zazwyczaj przy biurku. Teraz przy owym meblu dostrzegła grupkę uczniów — po dwóch z każdego domu oraz dodatkową dwójkę. To znaczy... cóż, z Puchonów był tylko Zachariasz Smith. Drugim Puszkiem była ona, ale widząc, że to spotkanie dla prefektów, postanowiła się wycofać. Niestety Snape dzięki swojemu zamaszystemu krokowi był już obok niej.

— Nie mamy teraz czasu na dłuższą dyskusję, ale uwierz mi, że zrobiłem to dla twojego dobra — syknął cicho.

Mierzyli się chwilę wzrokiem, po czym Gal westchnęła ciężko.

— Okej, ale szykuj się jutro na wizytę.

Stanęła w rządku przed biurkiem splatając ręce na piersi. Snape wygłosił krótką pogadankę na temat praw i obowiązków prefektów. Spotkanie szybko się skończyło i wraz z dyrektorem poszli do Wielkiej Sali wchodząc przejściem dla personelu.

Ceremonia Przydziału była wyjątkowo krótka w tym roku i wyjątkowo większa część osób trafiła do Slytherinu. Któż się spodziewał. Jedna z dziewcząt, która siedziała obok Gal w pociągu trafiła do Hufflepuffu, lecz jej koleżanka dostała inny przydział. W sumie przybyło aż dwóch Puchonów.

— Zapraszam za mną. Zostaniecie zapoznani z trasą prowadzącą do dormitorium Hufflepuffu, gdzie wyjaśnię wam resztę zasad — rzekł Zachariasz po kolacji do jedenastolatków, którzy posłusznie skinęli głową. 

— Rety, typie, zdążą umrzeć z nudów z takim przewodnikiem — powiedziała Gal. 

Chciała iść spać, ale trochę żal zrobiło jej się pierwszorocznych. Profesorowie nie wyglądali zbyt przyjaźnie, dyrektor był gburem pod pantoflem samego Voldemorta, a w dodatku czeka ich kocenie w wykonaniu Ślizgonów, którzy w tym roku z pewnością będą się panoszyć bardziej, niż zwykle. Czy to dlatego Snape powierzył jej to zadanie? Żeby zatroszczyła się o biednych tego świata? Z uzyskaniem odpowiedzi musiała poczekać do jutra, ale do tej pory weźmie pod skrzydła dwójkę nowych.

— Jak się nazywacie? — Spytała wsuwając ręce do kieszeni szaty.

— Faith Diggory.

— Logan Charles McPhail.

— Od dzisiaj jestem waszą przyjaciółką. Jeśli ktoś będzie wam sprawiał przykrość, powiedzcie mu, że Gal Sue się o tym dowie.

Prowadziła pierwszorocznych w dół bez pośpiechu.

— Tutaj jest wyjście na Dziedziniec Transmutacji. Nie oczekujcie, że kiedykolwiek będziecie mieć tam zajęcia, bo tak się nie stanie. Teraz pokażę wam... Coś chciałeś dodać Smith?

— Kiedy masz zamiar przejść do spraw naprawdę istotnych?

— Przepraszam bardzo, ale wydaje mi się, że lepiej, aby nikt im dla żartu nie wcisnął, że McGonagall będzie prowadzić lekcję tutaj, bo wtedy tobie się też za to oberwie.

— Jak wolisz, ja już idę.

— I bardzo dobrze.

Wkrótce również Gal i pierwszoroczni trafili do lochów. Dzieciaki w pierwszej chwili były zniesmaczone panującym tu klimatem, ale gdy tylko zostali zaprowadzeni do pomieszczenia za beczułką, od razu uśmiechy zakwitły na ich buźkach. Pokój wspólny Puchonów był niesamowicie przytulnym miejscem. Odpowiednia temperatura i oświetlenie, a dzięki wszechobecnym roślinom również wilgotność powietrza. Za zaczarowanymi oknami widniały piękne nocne krajobrazy. Na drewnianej podłodze co kawałek leżał puchaty dywan, a na nim rozsypane pufy i poduszki, dla których nie było miejsca na kanapach i fotelach. Gal wyjaśniła dzieciakom jak się tu dostać i zaprowadziła do ich sypialni. Czas na kolejną noc pełną przykrych snów.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro