6. Azyl
Zamknęłam za sobą drzwi od mieszkania, chowając klucze do jednej z kieszeni płaszcza. W południe, kiedy o tej porze dnia zazwyczaj dopiero się przebudzałam po nocnym trybie pracy. Toczyłam ze sobą mentalny spór odnośnie wydarzeń z ostatniej nocy, schodząc do wyjścia.
— Słucham? — zapytałam, budząc się z chwilowego zaćmienia.
Ostatnie, czego można się spodziewać po nieufającym, negatywnie nastawionym do obcych ludzi chłopaku, to prośba o pomoc. Dlatego też chwilę poświęciłam na analizę jego zachowania. Wyglądał, jakby sam zmuszał się do wypowiedzenia tych paru słów.
Jednak gdy w końcu odwrócił głowę w moją stronę, by mi odpowiedzieć, niedaleko za mną rozbrzmiał głos wicekierownik.
— Glass! Britt i Kate potrzebują dodatkowej pary rąk. Ludzie rzucili się jak szaleni!
Patrząc na oddaloną parę metrów w stronę baru kobietę, skinęłam jej głową, co najwidoczniej uznała za dobry znak, bo odpowiadając mi tym samym, zniknęła, zapewne zabierając się do innych obowiązków.
Już miałam zręcznie odejść od Kendricka, kończąc zaszłą między nami dość nietypową dyskusję, ale wyprzedził mnie, tnąc wszelkie niedopowiedzenia wiszące w powietrzu.
— Chodzi o Benjamina. — Przerwał mój obrót swoją wypowiedzią. Wzrok miał poważny, bladomiodowy i nieprzenikniony. — Będę jutro na przystanku autobusowym przy jego szkole około południa. To ta sama, w której macie kurs. Zrobisz, jak chcesz, ale to dość ważne.
I zniknął za zasłoną, znikając w ciemności w akompaniamencie bladnących na jego plecach snopach światła.
Będąc stuprocentowo szczera, nie ruszyłabym się z mieszkania, gdyby nie młoda, obita twarz ciągle pojawiająca się w mojej podświadomości. Nie rozumiałam tego. Nawet nie znałam tego chłopca. Jedyne, co robił, to wchodził mi w drogę i zadawał masę niekomfortowych pytań. Obracał się wokół mnie jak księżyc wokół ziemi. Wypalał w mojej egzystencji zielone dziury, chcąc dociec do prawdy.
A mimo tego wszystkiego i faktu, że naprawdę nie lubiłam dzieci, w samo południe wysiadłam na przystanku, z którego zazwyczaj już pieszo pokonywałam drogę do budynku szkolnego.
I obecność rażącego, piwnego spojrzenia upewniła mnie w moich poczynaniach. Naprawdę tu byłam.
Kendrick stał przy znaku przystankowym, opierając się o jego słup i trzymając w dłoni zgaszony już telefon. Słońce nie było na tyle silne, by ciepłem przebić się przez panujący chłód, ale jego promienie i tak migały w złotych oczach chłopaka. Poprawiając kaptur brązowej bluzy znajdującej się pod jego długim, czarnym płaszczem, stanął prosto i moment później zaczął iść w przeciwną ode mnie stronę.
— Gdzie idziesz? — zapytałam, marszcząc brwi.
— Gdzieś, gdzie jest cieplej — odparł głośniej, nie obracając się.
I już czułam zakradającą się do mojej głowy irytację. Podążyłam za nim, nie spiesząc się. Zaczynałam mieć niejakie wyrzuty sumienia, że jednak zdecydowałam się z nim spotkać. Że nie mogłam tak po prostu zignorować jego i Benjamina. Że ciekawość wygrała nad logiką, prowadząc mnie do tego miejsca w tym momencie.
Kendrick skręcił za budynek, idąc wzdłuż kolejnej, mniejszej uliczki, bardziej zielonawej. Tracące swój kolor drzewa tworzyły równe rzędy przy chodnikach, tak samo, jak i bujne, przystrzyżone krzewy. Jak zwykle trawa przebijała się nad kostkę chodnika.
Niecałe dwie minuty później chłopak niespodziewanie skręcił w lewo, przechodząc przez nieznośnie skrzypiące drzwi jednego z paru lokali rozłożonych po obu stronach drogi. Popatrzyłam przez moment na szyld w celu rozjaśnienia moich wątpliwości, ale nazwa i samo logo lokalu było w połowie nieczytelne, a w połowie zwyczajnie dla mnie niezrozumiałe.
Siarczyście przeklinając w myślach, przekroczyłam w końcu próg. Przez wielkie, portalowe okna, słońce, omijając gałęzie drzew, wpadało do...
Dokąd?
Nie mogłam stwierdzić, czy była to w miarę nowoczesna biblioteka, kawiarnio/herbaciarnia, czy miejsce spotkań wszelakich kółek artystycznych.
Kendrick skierował się na prawo, lawirując między ciemnobrązowymi, okrągłymi stolikami i wzorzystymi, wysokimi fotelami. Nie było tu wielu osób, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę początek tygodnia i wczesną porę. Kiedy podążałam za nim, spojrzałam za siebie na wysokie na parę metrów półki z książkami znajdujące się na lewo od wejścia. Potem moją uwagę przykuła dość spora, pomazana czymś część podłogi na jego wprost. A raczej rozłożona na niej wielka, biała tkanina służąca za płótno. Do tego wszystkiego w tle cicho rozbrzmiewała muzyka kompletnie oddalona od tej z radia.
Pierwszy raz widziałam tego typu miejsce i nie wiedziałam, jakie są co do niego moje pierwsze odczucia.
— Nigdy nie byłaś w Azylu?
Pytanie Kendricka odwróciło moją uwagę od otoczenia. Siedział już na jednym z dwóch foteli przy stoliku koło okna, wyraźnie oczekując, aż do niego dołączę. Opierał się jednym przedramieniem o taflę drewna, z podniesioną w sceptyczności i podejrzliwości brwią. Dotarłam do niego, siadając naprzeciwko i luźno opadając plecami na oparcie. Splotłam ręce na klatce, odpadając mu z neutralnym wyrazem twarzy.
— Nie.
Iskierka przenikliwości, jak na zawołanie, mignęła w jego oczach.
— Nie mieszkasz tu za długo.
— Co z Benjaminem? — Ucięłam jego dociekliwość bez emocji, choć irytacja i powoli kończąca się cierpliwość rozpychały mnie od środka.
Na moje pytanie jego mina przybrała ciemnych, mrocznych barw. Wszelaka sceptyczność wobec mnie ustąpiła na rzecz skupienia i nieufności. Oparł się o fotel, ręce kładąc na obu oparciach, by dłonie zwisały swobodnie nad jego nogami. Mimo pozornie rozluźnionej postury jedna z jego nóg minimalnie drgała w tiku nerwowym, co ledwo zauważyłam zza rysów stołu.
— Jak wcześniej mówiłem, ufa ci. Mnie nie chce nic powiedzieć, tak samo, jak moim znajomym. Jesteś ostatnią osobą, która może się czegoś dowiedzieć. — Wzrok miał pewny, ale też w pewien sposób zniechęcony.
„O czym?", chciałam zapytać, ale w tym samym momencie połączyłam mentalne kropki w głowie.
— O tym, kto go pobił? — zapytałam, choć nie umknął mi fakt, że powiedziałam słowo „pobił" z dziwnie negatywnym wydźwiękiem.
I sądząc po trwającym krótką chwilę analizującym spojrzeniu osoby naprzeciwko, z niechęcią zauważyłam, że nie tylko mi. Jednak po chwili Kendrick pokręcił głową, mówiąc:
— Raczej o tym, kto zaczął.
— I tyle? — Wtedy zmarszczyłam brwi, sama go analizując. — Sądzisz, że to twój brat był pierwszy?
Powoli wypuścił powietrze nosem z widoczną irytacją.
— Kuzyn — odparł zwięźle. — Nie było ich w zasięgu kamer. Rodzice odebrali go spod szkoły w takim stanie, jak go wczoraj widziałaś — przerwał na moment, ale czułam, że jeszcze nie skończył. — Zarówno Ben, jak i drugi chłopak, wypierają się winy.
Podążyłam za jego prostym myśleniem, podsumowując.
— Więc któryś z nich kłamie. Logiczne.
Nie wiedziałam, dlaczego to Benjamin mógłby być tym, który ukrywał prawdę. Widziałam przed oczami ostrożnego, choć ciekawego świata chłopca. Rozumiałam wątpliwość i niezaspokojoną niewiedzę jego kuzyna. Zniechęcało mnie to do wypytywania dziecka o różnorakie teorie. Choć fakt, że Kendrick wyciągnął rękę do ostatniej osoby, jakiej mógł zaufać, bardzo mocno podkreślał jego zażyłość z chłopcem i stopień poświęcenia swoich przekonań dla jego dobra.
— Zobaczę, co mogę zrobić. — Podniosłam się z miejsca i poprawiłam pasek od płaszcza, widząc, że chłopak odpłynął myślami, zapatrzony gdzieś w przestrzeń za oknem. — Nie oczekuj cudów.
Ze znużoną miną patrzyłam, jak obraca głowę w moją stronę, kolejny raz przeszywając mnie swoim miodowym, bacznym spojrzeniem.
— Właśnie na cudy oczekuję najbardziej.
***
Zaledwie parę godzin później byłam po kolejnej godzinie kursu, z bezzmiennie wyglądającym Benjaminem po mojej lewej stronie. Wszyscy pakowali swoje rzeczy, a chłopiec wcześniej, niż inni, uwinął się ze wszystkim i zbierał się właśnie do wyjścia.
Podniosłam oczy ku niebu, zastanawiając się, dlaczego ścieżki losu wrzuciły mnie w dane miejsca o danym czasie, po czym spojrzałam na chłopca, odzywając się w momencie, gdy przechodził koło mojej ławki.
— Poczekaj, Benjamin.
Chłopiec, chwile nieruchomy jak głaz, moment później odwrócił się do mnie, patrząc do góry z bladozielonym zapytaniem w oczach. Widziałam też w nich iskierkę, jakby coś w nim zareagowało na moje zawołanie na głębszym, niemal podświadomym poziomie.
Brałam to, co dawał los.
— Chodź za mną — powiedziałam, będąc pewna, że zyskałam uwagę chłopca, i powoli ruszyłam do wyjścia z sali, by usiąść na jednej z podłużnych, prostych, drewnianych ławek na korytarzu.
Ławka ta była nieco oddalona od naszej sali, co mogło ułatwić Benjaminowi szczerszą rozmowę. Chłopiec, na miarę swoich sił, poprawił ramiączka od swojego pomarańczowego plecaka i usiadł w stosownej dla niego odległości. Patrzył na swoje niebieskie trampki, próbując tym sposobem chyba zniknąć z powierzchni Ziemi. Wyginał stopy pod różnymi kątami, czekając, aż coś powiem.
Z jednej strony chciałam już mieć to z głowy. Dzieci przyprawiały mnie o zawroty głowy swoim nielogicznym, spontanicznym myśleniem i działaniem. Czułam się ograniczona ich niewiedzą i brakiem życiowego doświadczenia. Benjamin nie należał do pokojowych dzieciaków, co tylko utrudniało mi moje działanie.
Jednak... Nie mogłam powiedzieć, że zupełnie nie obchodziło mnie jego paskudne okaleczenie ani sposób, w jaki z dnia na dzień stracił cały swój dziecięcy zapał. Nie mogłam powiedzieć, że byłam, gdzie byłam, z przymusu.
Nie mogłam powiedzieć, że nie czułam niczego, widząc go w takim stanie. I miałam nieodpartą chęć się za to spoliczkować.
— Dlaczego ktoś cię uderzył? — zapytałam tonem pewnym, ale nie wywierającym większej presji.
Benjamin podrapał się po głowie, patrząc na mnie kątem oka. Nie chciałam go pytać o rzeczy, które nie były kluczowe. Nie potrzebowałam znać imion ani miejsc. Wystarczyły mi intencje i przebieg wydarzeń. I chyba to przekonało chłopca do wyjścia z ukrycia oraz wzięcia udziału w rozmowie.
— Bo był na mnie zły.
Zbliżałam się do sedna, czułam to. Oparłam łokcie na kolanach, patrząc na niego spokojnie z ukosa.
— Czym go zezłościłeś?
I wtedy spuścił po raz kolejny wzrok, bawiąc się swoimi stopami. Wycofał się w niespodziewanym dla mnie momencie, ale nie zamierzałam na tym poprzestać. Byłam zbyt blisko, by pozwolić mu zamknąć to wszystko w sobie.
— Jeżeli boisz się, że cię wsypię, to możemy ewentualnie wymienić się sekretami. Co ty na to? — Podniosłam brew, licząc skrycie na łut szczęścia.
— Naprawdę? — Benjamin spojrzał na mnie żywiej, a zieleń jego oczu jakby zyskała dostęp do światła.
Skinęłam głową, sprawiając, że chłopiec nieco się rozluźnił. Jednak zabawa palcami i tupanie jedną z nóg zdradzało jego emocje. Miałam ochotę parsknąć śmiechem, gdy zobaczyłam znajomy odruch.
— Też się kiedyś biłam. Uwierz, nie chciałbyś tego widzieć. — Pokręciłam głową, wymuszając z siebie uśmiech i patrząc w głąb korytarza. — Powiedziałam coś... złego. Na tyle złego, by rozzłościć pewną osobę i dostać od niej pierwszy cios. — Czując ścisk w brzuchu, przerwałam refleksję, dążąc do sedna. — Czasem słowa są jak pięść w twarz i trzeba brać za nie odpowiedzialność tak samo, jak za uderzenie.
Wróciłam spojrzeniem do wsłuchanego w moje wyznanie chłopca, który w tym momencie skinął głową, przybierając szczerze smutnego wyrazu twarzy. Czułam, jak przebiłam się przez jego barierę mentalną. Widziałam, jak trafiłam w problem tkwiący w nim od wczoraj. Kolejny raz poczułam ukłucie w klatce piersiowej, więc podniosłam się z miejsca, prostując bolące od niewygodnie niskiej ławki nogi.
— Rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć?
I nie potrzebowałam, by wyrzucił to z siebie na głos. O dziwo, byłam pewna, że chłopiec przetrzyma moją historię dla siebie i wyciągnie z niej indywidualny morał. Czułam, że słuchał mnie na tyle uważnie, by wziąć sprawy w swoje ręce. Bez względu na wypowiedziane przez niego słowa rozpoczynające lawinę ciosów.
Upewnił mnie w moich przemyśleniach, gdy z lekkim uśmiechem skinął posłusznie głową i pomknął korytarzem do wyjścia. Widziałam w nim Mercury'ego z nie tak odległego, pierwszego dnia kursu i nie byłam w stanie powstrzymać pół-uśmiechu.
Na ten moment zostało mi tylko liczyć na to, że Benjamin wróci do wigoru swojego życia.
Po chwili zamyślenia poszłam w jego ślady, poprawiając sznurki od torby na ramionach. Pchnęłam prawie że zamknięte za chłopcem drzwi i zauważyłam, że pogoda uległa pogorszeniu. Całe niebo przysłoniła warstwa ciemnoszarych chmur. Zirytowana patrzyłam na ciemność dookoła, marząc, by do mieszkania wrócić bez deszczu przesiąkającego moje ubrania.
Z obserwacji obudził mnie wibrujący w kieszeni płaszcza telefon. Wciąż stojąc pod zadaszeniem szkoły, wyciągnęłam go, spodziewając się najgorszego.
I miałam rację. Dzwoniła do mnie matka.
Mogłam odrzucić połączenie, ale jeśli miała jakieś plany wobec mnie, to wolałam o nich wiedzieć, niż zostać wzięta z zaskoczenia. Tym bardziej że jej niespodzianki nigdy nie były miłe ani przemyślane. Więc robiąc zirytowana wydech, kliknęłam odpowiedni przycisk i przyłożyłam urządzenie do ucha.
— Halo? — nie szczędziłam wypranego z emocji głosu.
— Zawsze muszę się pierwsza odezwać, prawda? — zapytała, już będąc w nerwach. — Posłuchaj mnie uważnie. Z racji, że tak paskudnie potraktowałaś nas ostatnim razem, wygadując niestworzone głupstwa...
Czułam, jak kolory odpływają z mojej twarzy, ale kończąc swoje zdanie, przywróciła mój urwany oddech.
— ...w niedzielę przyjedziemy znowu i mam nadzieję, że ładnie nas ugościsz.
Przyłożyłam dłoń do czoła, mając wrażenie, że od tych jej przeskoków emocjonalnych dostałam gorączki.
— Tylko po to dzwonisz?
— Nie mogę już zadzwonić do ciebie z błahego powodu? — Oburzenie w jej głosie było przesycone fałszem. Jednak niespodziewanie zmieniła swoją tonację na lżejszą i pocieszną. — Zabieramy ze sobą też twoją ciocię Lorettę wraz z rodziną! Twoje kuzynostwo...
— Czego nie zrozumiałaś, gdy powiedziałam, żebyście nikomu nie mówili o tym, gdzie mieszkam?
I znowu poczułam, jak wkradają się we mnie wszystkie negatywne uczucia. Zaczęłam nerwowo chodzić w jedną i drugą, aż w końcu nie wytrzymałam. Żwawo ruszyłam w stronę przystanku.
Wiedziałam, że ostatnie słowo zawsze należało do niej, do nich wszystkich. Wiedziałam, że nie ma wyjścia z sytuacji i musiałam przystać na takie, a nie inne warunki. Wiedziałam, że nie ważne, gdzie będę, rodzina zawsze znajdzie swój sposób, by na nowo wparować do mojego życia. Do nowego, innego życia.
Rozłączyłam się, prawie że zgniatając ekran. Chowając telefon do kieszeni, gniewnie mrugałam oczami.
Każda łza była kolejnym ciosem w plecy.
***
Trochę więcej emocji i wglądu w postaci. Dziękuję za ponad 650 wyświetleń! Mkniecie jak burza! 🙌 Cudownie was mieć! Widzimy się (planowo) 18.03! (Tj. Poniedziałek)
Pozdrawiam i dziękuję,
~ Ovska
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro