Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Zderzenia

Ten jeden dzień w tygodniu był jedynym dniem, w którym nie miałam w planach ani kursu, ani pracy za barem. Który mogłam całkowicie spędzić wedle swoich zachcianek i zamiarów.

Niedziela.

Słońce wyjątkowo pokazało się na niebie, ozłacając i ocieplając brunatne kolory na zewnątrz. Liście, choć od niedawna, coraz siarczyściej spadały z drzew, wirując sennie i leniwie dookoła. Temperatura wynosiła około dwudziestu stopni, wedle mojego telefonu. Z ulgą więc mogłam odstawić płaszcz, zakładając tylko szary sweter.

Ruch był niewielki, prawie że znikomy. Co parę minut po ulicy przejechało może jedno, dwa auta. Zmierzałam w samo południe do centrum, by zaopatrzyć się w produkty spożywcze, co miałam w zwyczaju robić co tydzień. Ludzie chyba woleli pozostać w zaciszu domów, bo autobus nawet nie był tak obładowany, jak w inne dni. Nawet jak w inne niedziele. Fakty nie tworzyły logicznej całości. Nie byłam w stanie pojąć, czemu masowo unikano wyjścia na zewnątrz i łapania ostatnich tchnień letniego ciepła.

Ale kiedy wysiadłam z pojazdu w miejscu docelowym, zaczynałam rozumieć dlaczego.

Gdy musiałam przejść przez plac główny, by dostać się na ulicę z paroma różnego rodzaju sklepami, spostrzegłam na nim więcej, niż kiedykolwiek, młodych ludzi, roznoszących dźwięki śmiechu i witalności. Mieli w sobie inną aurę, niż do tej pory zauważałam w tym miejscu. Byli kolorowi, wypoczęci i pełni niemal nastoletniej energii. Złote drzewa, brązowe krzewy wijące się przy różnego kształtu małych, wyblakłych trawnikach i gdzieniegdzie postawione, srebrzyste rzeźby przy tym zbiorowisku na swój sposób wracały do życia.

I nie wiedzieć czemu, to właśnie zbiorowisko wprawiło mnie w niepokój.

— Obserwuje cię już parę dobrych minut!

Miała rację. Muskularny chłopak o przydługich, blond włosach bez skrępowania lustrował mnie wzrokiem. Zupełnie mu się nie dziwiłam. Mój starannie dopasowany strój specjalnie na dni festiwalowe przykuwał uwagę niejednej osoby. Fioletowy odcień kombinezonu rozprzestrzeniał wdzięk, nie pomijając przy tym żadnej pobliskiej osoby. Jakby tworzył ze mną niepowtarzalny duet.

Na mojej twarzy pojawił się uśmiech szeroki i pełen satysfakcji. Popatrzyłam na towarzyszkę z podniesioną brwią.

— Gdybyś założyła tę jasnożółtą sukienkę, o której ci mówiłam, może ktoś też popatrzyłby na ciebie w ten sposób. — Z zawodem popatrzyłam na typową, dżinsową kurtkę i wianek ze sztucznych, dziwacznych kwiatów.

Uśmiech na jej okrągłej twarzy nieco zmalał. Jednak nie na długo.

— Mi to odpowiada. Ty odrzucasz wszystkie przystojne buzie, a ja pocieszam ich złamane serca — celowo przesadziła z żalem w głosie przy ostatnich słowach, kładąc dłonie na klatce.

Zaśmiałam się z trafności tego stwierdzenia, a ona wraz ze mną. Śródziemnomorska karnacja kontrastująca z mocnym, jasnoniebieskim odcieniem jej oczu przypadłaby komuś do gustu. Pod tym względem wypadała na tle innych wyjątkowo. Nie było tu wielu europejskich dziewcząt.

— Ten blondyn właśnie tu idzie — stwierdziłam, widząc zmierzającego ku nam nastolatka. — Jest twój.

Niepokój utrzymywał się we mnie nawet wtedy, gdy później już z wypełnionymi siatkami wychodziłam ze sklepu. Słońce nie było już przyjemne i ocieplające, ale raziło i nawet zdawało mi się, że miało mnie na swoim bacznym oku. Czułam się z tym źle. Pragnęłam wrócić do cienia. Do mieszkania. Ale czekał mnie kolejny labirynt głosów, śmiechów, nim dotarłam do przystanku. Głębszy wdech był tym, co w końcu popchnęło mnie do przodu.

I już nad wyraz spokojnie oraz z ostrożnością omijałam każdą z osób, które chaotycznie pojawiały się w moim zasięgu. Całą swoją uwagę zwracałam właśnie na nie. Jednak jedną chwilę poświęciłam na spostrzeżenie busa już docierającego do miejsca stopu. A to była ta jedna chwila, której szczególnie nie powinnam była poświęcać na cokolwiek.

Coś na wysokości żeber niespodziewanie wpadło we mnie z rozpędem, rozrywając przy tym jedną z moich reklamówek. Cała jej zawartość momentalnie znalazła się na ceglanej kostce. Stojąc z szeroko otwartymi oczami, spojrzałam na źródło katastrofy. I nie mogłam uwierzyć w tak beznadziejne zrządzenie losu.

— To ty! — Zielone, dziecięce oczy spojrzały w szoku na moją twarz. Potem wskazał za siebie, ignorując to, co zrobił. — Valentia mnie goni! Pomóż mi!

— To nie jest mój problem — odparłam neutralnie, ściągając torebkę-worek z pleców, by zmieścić w nim wszystkie walające się przede mną artykuły. — Teraz to ty pomożesz mi zbierać to wszystko. Reszta może poczekać.

Gdy podałam mu moją otwartą już torebkę, zwinnie powrzucałam do niej wszystkie z siedmiu produktów, w duchu zadowolona z jej idealnej na ten moment pojemności. Chłopiec z niezadowoloną i napiętą miną cierpliwie trzymał moje rzeczy, aż do momentu, w którym sama je od niego zabrałam. Widziałam, że zaczął dostrzegać winę w swoim zachowaniu. I nie wiedziałam, naprawdę nie wiedziałam, dlaczego, ale postanowiłam skrócić jego męki.

— Następnym razem po prostu uważaj, dobra? — Podniosłam brew, patrząc uważnie w jego oczy.

Doczekałam się jego posłusznego skinienia głowy.

— Na co ma uważać?

Kobieca sylwetka wyłoniła się zza innych ludzi. Latynoska karnacja, lekko falowane włosy spięte w luźnego, niskiego, niedbałego koka i kawowe spojrzenie odbiły się po raz kolejny w mojej pamięci. Zmarszczone brwi były przeciwstawne do jej wczorajszego, błogiego stanu po używkach.

I wtedy odezwała się znowu, patrząc na mnie podejrzanie.

— Widziałam cię kiedyś?

A ja, będąc pewna, że trudno będzie jej przypomnieć sobie pierwszą lepszą barmankę, na którą ledwo co spojrzała swoimi zjaranymi wczoraj oczami, odparłam krótko:

— Wątpię.

Po czym po prostu odeszłam, mentalnie przygotowując się na znacznie dłuższe wyczekiwanie busa.

***

Zdawało mi się, że wszelkie obowiązki miałam za sobą. Zrobiłam zakupy, pościerałam wszelkie kurze, a nawet zrobiłam parę ćwiczeń z włoskiego, jakie w piątek zadała kursantom pani Harrison.

Siedziałam na niewielkiej kanapie mojego mieszkania, z niezwyciężonego nawyku piłując paznokcie. Czułam spokój niedzieli, wylewający się różem i pomarańczem na szare, przestarzałe deski podłogowe, na wyblakłe granatowe tapety i na mój cały, lewy profil. Odżywka na moich paznokciach kolorowo błysła w odcieniach zachodzącego za oknem słońca.

Zdawało mi się, że czas obowiązków dobiegł końca.

No właśnie, z d a w a ł o.

Ekran leżącego koło mnie srebrnego telefonu rozświetliło powiadomienie z elektronicznej skrzynki pocztowej. Dopiero po odblokowaniu go mogłam zobaczyć treść maila, a kiedy adres nadawcy wyświetlił się na ekranie grubszą czcionką, czułam, że nie będę zadowolona z tego, co zaraz zobaczę.

I miałam rację. W mailu od samej kierowniczki zawarta była rozległa informacja o odbywającej się tego dnia imprezie w nieznanej mi lokalizacji. Była przeznaczona dla studentów i za zadanie miała wznieść zarobki klubu, a przez to też nasze wynagrodzenia. Obecność obowiązkowa. Co więcej, na złość wszystkiemu, od tego dnia, do samego końca września, byłyśmy zobowiązane tam przychodzić. Każdego, cholernego dnia.

I może bym odmówiła. Może już zaczęłabym szukać mniej wymagającego zawodu. Ale z kolejnymi rachunkami coraz mniej pieniędzy zostawało mi na użytek własny. A musiałam z czegoś żyć i mimo niechęci do nowego pomysłu klubu, nie mogłam zrezygnować.

Dlatego widząc, że do wyznaczonej pory została mi może godzina, równocześnie zmierzając do szafy, wyszukiwałam w telefonie dany w mailu adres. I stanęłam w miejscu, gdy na mapie nie zobaczyłam żadnego budynku.

Tylko pusty fragment zieleni otoczony lasem.

Z konsternacją uniosłam brew, po chwili lekko wzdychając.

Zapowiadało się naprawdę ciekawie.

***

Nie sądziłam, że dotrę na miejsce spóźniona o dwadzieścia minut.

Nie sądziłam też, że bus będzie zapchany w drugiej części mojej podróży, i to na dodatek studentami, których rozmowy dotyczące naszej imprezy rozchodziły się po całym pojeździe. Tak jak podejrzewałam, linia busa nie prowadziła wystarczająco daleko i dobre piętnaście minut zajęła mi droga pieszo.

Zarówno tabun młodzieży, jak i nawigacja w moim telefonie przez chwilę prowadziły wzdłuż jednej z pobocznych ulic, aż w końcu trasa skręcała w polną drogę otoczoną drzewami.Wówczas niebo nabierało fioletowej, nostalgicznej barwy i ledwo co przebijało się przez gałęzie nade mną. Leśne istoty grały swoją wieczorną melodię, gorączka dnia powoli opadała, a lekki, chłodniejszy wiatr okalał wszystkich dookoła, wprawiając i moją czarną bluzkę z długim rękawem w rytmiczne falowanie. Młode śmiechy obijały się o korę, oddalając leśnym echem.

I dopiero gdy ludzie przede mną rozeszli się w różnych kierunkach, mogłam w pełni zobaczyć, gdzie trafiłam.

A był to sporych rozmiarów teren krótkiej trawy i imponująco rozstawionego sprzętu klubowego. Już stąd widziałam błyskające w różnych kolorach neony i ruchome snopy światła. Ale było w tym coś innego. W tym wszystkim górował inny klimat.

Wszędzie rozłożone zostały wysokie, szklane tuby z podłużnymi płomieniami ognia, które rozgrzewały chłód wieczoru. Ludzie nie byli kompletnie pijani, a z radością bujali się i śpiewali radosne, wakacyjne kawałki. Energia tego miejsca coraz bardziej nabierała rysów, w miarę jak zbliżałam się do centrum wydarzenia. Basy wprawiały moje płuca w rytmicznie drżenie, a wszyscy wokół zdawali się nie wypuszczać lata z rąk. Do tego nie było tam duchoty klubu, a przestrzeń łona natury i wolności wyczuwalnej w każdym głosie. W każdym powiewie wiatru.

I może byłam zirytowana przebiegiem ostatnich godzin, ale musiałam przyznać, że pomysłodawca mi zaimponował.

— Hej, Glass! — przywitała mnie Britt, gdy znalazłam po chwili prowizoryczny, kolorowy bar.

Skinęłam jej głową w odpowiedzi, odkładając torbę pod ladą. Ruch był zdecydowanie mniejszy, gdyż ludzie nie pchali się masowo po alkohol, a raczej okupowali automaty z jedzeniem i znajdujące się niedaleko baru stoiska z ciepłymi posiłkami. Rzeczywiście, pieniądze sypały się nad gastronomią i nie zamierzały przestać w najbliższym czasie.

Czułam, że trochę tu posiedzę, ale wizja zwiększonej wypłaty była wystarczającą motywacją, by to przeboleć. Byle tylko zastany przeze mnie ruch utrzymał się na cały miesiąc, a nie na jeden dzień. Bo w innym przypadku moje finanse stanęłyby pod znakiem zapytania.

Britt gdzieś poleciała, zawołana przez kogoś w tłumie. Nie wnikałam. Nie mając więcej do roboty, niż podanie paru piw paczce chuderlawych chłopaków, usiadłam na jednym z barowych krzeseł po naszej stronie i wyciągnęłam telefon. Z westchnieniem włączyłam pierwszą, lepszą aplikację. Padło na sudoku.

— Czyli jednak cię widziałam.

Podniosłam głowę na latynoską dziewczynę, która usiadła centralnie przede mną po drugiej stronie baru. Owiał mnie zapach zioła i mocnych, ostrych perfum, które chyba nie służyły za zakrycie tego pierwszego. Jej włosy były rozpuszczone i sięgały nieco niżej linii obojczyków. Jedna uniesiona, gruba brew sugerowała, że zamierza coś ugrać. Albo wygrać.

Nie tym razem.

— Nie pamiętam wszystkich klientów. — Znużona patrzyłam na jej wyraz twarzy, wzruszając do tego ramionami.

Usłyszałam od niej parsknięcie.

— Może i byłam zjarana, ale pamiętam, jak Britt zrzuciła na ciebie nasze zamówienia. — Wskazała na mnie palcem, podpierając łokieć na blacie. Zmrużyła sceptycznie brwi. — Pamiętam, jak szybko ucięłaś rozmowę z moimi znajomymi. I pamiętam, jak mój przyjaciel pytał cię o Bena.

— Masz dobrą pamięć.

— Więc dzięki temu wiem, że znasz Bena. I dzisiaj znowu go spotkałaś. Od niedawna wydaje się inny i sądzę, że to przez ciebie.

Podniosłam brew, pozwalając jej jednak dojść do sedna.

— Co mu powiedziałaś?

I naprawdę dużo kosztowało mnie powstrzymanie przewrotu oczami. I parsknięcia. To pytanie zdawało się wracać do mnie jak bumerang.

— Wpadł na mnie, uciekając przed tobą i roztargał siatkę z zakupami. Pozbierał ze mną rzeczy. Powiedziałam, żeby następnym razem uważał. Tyle. — I zaczęłam nalewać piwo jednemu z tych chudszych chłopaków, widząc go na horyzoncie.

Ale kątem oka widziałam, jak dziewczyna zmarszczyła brwi, zupełnie wybita z rytmu. Nie ruszyła się z miejsca ani nie odezwała przez dłuższą chwilę. Chyba spodziewała się kompletnie innego scenariusza, który rozwiałby jej wątpliwości. Dopiero gdy moja uwaga znowu skupiła się na niej, postanowiła zabrać głos. A w tym samym momencie za jej plecami pojawili się Britt oraz Kendrick. Latynoska ich nie spostrzegła.

— Ja... Hm. Zapomnijmy o całej sprawie. Po prostu.

— O jakiej sprawie? — odezwała się Britt ze zdziwieniem na twarzy, nachylając się tak, by lepiej zobaczyć Valentię.

I nawet gdybym planowała się odezwać, dziewczyna zrobiła to za mnie. Mimo odpowiedzi skierowanej do szatynki patrzyła na mnie, jakby niebezpośrednio chciała powiedzieć mi, co w ogóle miało miejsce. Bo czułam, że sama do końca nie wiedziałam.

— Z góry założyłam, że twoja koleżanka coś zrobiła, a prawda okazała się inna. Sorry — ostatnie słowo skierowała już do mnie, na co wzruszyłam obojętnie ramionami.

Od razu wstała z miejsca i nie czekając na znajomych, ruszyła gdzieś na prawo od mojej strony, przebijając się przez tłum. A kiedy pozostała dwójka jeszcze nie połączyła wszystkich kropek, Britt postanowiła podążyć za koleżanką. Jej beanie oświetlana naprzemiennie kolorami tęczy po chwili również zniknęła z pola widzenia, a po niej został tylko jej głos wykrzykujący imię latynoskiej dziewczyny.

A jedyny pozostały, czyli Kendrick, jeszcze przez moment spoglądał na tłum, po czym jego głowa zwróciła się w moją stronę. W tych światłach i zapadającym zmierzchu podejrzliwe, niemal surowe spojrzenie zdawało się z płynnego złota. Na sobie miał zwykły, czarny podkoszulek, ale charakterystyczny pomarańcz znalazł się na jego większym, sportowym zegarku. Wydał z siebie krótki stukot, kiedy jego właściciel ostrożnie i bez napięcia położył przedramię na blacie.

— Benjamin wyjaśnił mi wszystko.

Mimo że tego po sobie nie pokazałam, zdziwiła mnie sprzeczność jego słów i mimiki. Wywnioskowałam po tym, że nie postawił jeszcze kropki. Spojrzenie miał ostre, ale zarazem spokojne. Niezwykłe skupienie zdawało się wywiercać dziury w moich okularach, jakby chciał tym sposobem przebić się wprost do moich myśli. Jednak mój neutralny, bezemocjonalny stan umysłu nie ułatwiał mu zadania.

I miałam rację, na tym nie poprzestał.

— Ale i tak nie ufam takim ludziom, jak ty.

I wtedy mnie nieco zaciekawił.

— Jak ja? — Podniosłam brew, powstrzymując się od cynicznego uśmiechu.

Odwrócił głowę, spoglądając na tłum młodych ludzi, nietracących energii ciągłym tańcem. Muzyka była skoczna, tropikalna, radosna i łatwa do podchwycenia przez każdego. Kolory przeskakiwały po wszystkich, niosąc młodego ducha z osoby na osobę. Ogień w tubach zdawał się jaśniejszy i bardziej nasycony przez ciemniejące niebo, a dynamiczne płomienie najbliższego z nich odbijały się w oczach Kendricka. Z dość niejednoznaczną miną i wzrokiem utkwionym w przestrzeń, odparł:

— Zdystansowanym, odizolowanym, niewyraźnym... — Znowu na mnie spojrzał, jednak tym razem bez żadnego wyrazu twarzy. — Powstrzymującym się od czegokolwiek, byleby nie zdradzić, co naprawdę myślą.

Nie zdążyłam nawet ukryć swojego zdziwienia. Zmarszczyłam brwi, widząc, jak szatyn korzysta z mojej nieuwagi, uważnie mi się przyglądając. Każda sekunda była coraz bardziej zdradliwa. Na szczęście pojawiająca się w pobliżu osoba wybudziła mnie z tego uczucia, zwracając na siebie uwagę. Dopiero wtedy wymyśliłam jakąś odpowiedź.

— Nikt ci nie każe mi ufać.

Wtedy zdjął rękę z baru.

— Wiem.

I zaczął się oddalać.

Tylko parsknęłam zirytowana, widząc kątem oka, jak idzie tam, gdzie wcześniej podążyły jego znajome. I chyba mogłam uznać to za koniec tych wszystkich docinków, bo co miało być wyjaśnione, to było. Benjamin wyjaśnił to, co sam rozpętał. Czułam, że mogę odpocząć na najbliższy czas.

Ale dopiero po tym, jak chłopak odsunął się od blatu, zauważyłam u siebie zaciskanie i rozluźnianie dłoni. Od razu przestałam.

Przeklęty Benjamin.

— Ej ty, barmanka! — Wysoki, umięśniony, rudowłosy mężczyzna z bezczelnym uśmiechem pomachał przede mną spoconą, dużą ręką. — Skombinuj mi dwie szklanki ,,J&B".

No tak. Najgorszy typ klienta? Podpity Casanova.

Bez większego zwracania na niego uwagi, obróciłam się z zamiarem poszukania świeżych szklanek. Naprawdę starałam się wytrzymywać tego typu osoby. Całe dwa miesiące zmagałam się z przedmiotowym traktowaniem i natarczywymi nastolatkami. Największym czynnikiem tych sytuacji był alkohol, co wychodziło na wierzch wtedy, gdy zdarzało się, że dzień później te same osoby przychodziły z przeprosinami w stanie totalnej trzeźwości. Albo nie pojawiały się wcale. Zdarzało się to nam wszystkim. Bez względu na wygląd, czy osobowość. Można było do tego prawie że przywyknąć.

Prawie.

Niespodziewanie mężczyzna szarpnął mnie za rękaw.

— Ale co ty niby robisz?

Z siłą tego ruchu moje biodro mocno uderzyło o ladę, a rękaw koszulki został w połowie oderwany. Trzymał mnie za materiał w okolicy nadgarstka swoją ohydną łapą. Na kilometr czułam odór alkoholu i potu. Mocniejszy niż typowy u każdego klubowicza. Rudowłosy ledwo co stał na nogach, podpierając się o krzesło obok. Z mordem w oczach popatrzyłam na jego twarz, brzydząc się każdym jej milimetrem.

Poprawka. Najgorszy typ klienta:

Podpity,  a g r e s y w n y  Casanova.

— Ja? — zapytałam, nie mogąc zatrzymać głucho brzmiącego chłodu w moim głosie.

Wtedy ręką, którą trzymał, szybko przekręciłam jego nadgarstek pod takim kątem, że następujące po tym uderzenie o blat sprawiło mu niemały ból. Skrzywił twarz w grymasie, przeklinając pod nosem. Chciał zabrać swoją dłoń, ale nie pozwoliłam mu, dociskając ją mocniej.

— Ja tylko pokazuję, jak kończą ci, którzy myślą, że świat należy do nich. Łącznie z ludźmi.

I dopiero wtedy go puściłam.

Mężczyzna ze skwaszoną miną opierał się przy barze, ale po tym złapał za swój nadgarstek, starając się utrzymać pion. I ochrona zareagowała nieco później na moje wołanie, niż w porę, ale w końcu zabrała go z moich oczu. Wiodąc za nim wzrokiem, zrobiłam głębszy wydech. Już po wszystkim. Do tego nie dało się przyzwyczaić. Zwłaszcza że był to pierwszy klient, który roztargał mi ubranie i w tym stopniu naruszył moją przestrzeń osobistą. Popatrzyłam z irytacją na moją koszulkę. Kolejny, potrącony z własnych pieniędzy wydatek.

Podniosłam po chwili wzrok i zaledwie parę metrów dalej zauważyłam Kendricka. Po naszej rozmowie chyba nie odszedł za daleko, bo stał przy jednym z dalszych barowych krzeseł z telefonem w ręce. Ale nie patrzył na ekran, tylko ze zmarszczonymi w zamyśle brwiami przyglądał się znikającemu za zakrętem rudowłosemu napastnikowi. A potem spojrzał na mnie. I wtedy wiedziałam, że widział cały przebieg sytuacji.

Widział, jak ukruszył się kawałek mojej niewidzialnej tafli lodu zwanej pozorami.





***

Piękna sobota, równie piękny rozdział. A przynajmniej piękny dla mnie! Dziękuję za ponad 100 wyświetleń, ponad 15 głosów i kilka motywujących komentarzy! Widzę was, nie ma co. A następny rozdział powinien pojawić się do tygodnia! Pozdrawiam i życzę miłej reszty weekendu!

~ Ovska

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro