Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

20. Pierwsi Władcy

Cisza trzymała się nas nieprzerwanie, gdy wyszliśmy z Azylu. Przeszliśmy w milczeniu strefę kamienic i po jakimś czasie wkroczyliśmy do bardziej naturalnej okolicy. Więcej drzew zasłaniających światło dnia, więcej liści pod nogami i więcej powiewów wiatru. Mniej dźwięku maszyn i miasteczka.

Kendrick przez te kilka minut nie odezwał się słowem. Szedł na tyle wolno, bym mogła dotrzymywać mu kroku, ale też na tyle szybko, by łatwo zauważyć niosącą go energię. Twarz może nie mówiła mi niczego, ale mowa ciała zdradzała go nawet przede mną.

Dopiero w tej chwili zauważyłam, że miał ledwie widoczną bliznę na prawej skroni. Była cienka i długa, ale nie chcąc przyglądać się jego twarzy zbyt długo, rzuciłam wzrokiem na otoczenie. A gdy wyszliśmy zza kolejnego rogu, chłopak stanął w miejscu, co uczyniłam też i ja, przyglądając się scenerii już w pełni.

Na środku wszystkiego stały stoły do tenisa, drewniane stoliki z wyrytymi na nich szachownicami, piaskownica, huśtawki i parę starych, ciemnozielonych ławek schowanych pod cieniami drzew. Wokół tego rozchodziły się żwirowe ścieżki, całkowicie otoczone florą. Wszędzie roiło się od barwnych krzewów, nieco jednak słabnących wraz z nadchodzącą jesienią.

Nie było tu nikogo.

Kendrick ruszył przed siebie, wolniejszym krokiem niż dotychczas. Marszcząc lekko brwi, ruszyłam za nim i obserwowałam, jak zajmuje jedno z dwóch miejsc przy szachach. Idąc prostą drogą dedukcji, czekał, aż zajmę drugie miejsce naprzeciwko. Odkładając torbę pod stół, niepewnie usiadłam ze wzrokiem utkwionym w martwym, jednak kojąco cichym otoczeniu.

— Zanim Azyl zyskał popularność wśród dzieci, to miejsce aż roiło się od rodzin.

Nostalgiczny głos Kendricka odwrócił moją uwagę. Nie patrzył na otoczenie, ale na stół, w miejscach, gdzie jeździł po nim palcami. Zahaczał o wszystkie nierówności, świadczące o byłym, wielorazowym używaniu stolika. Choć głowę miał podniesioną, a plecy wyprostowane, powieki miał prawie że zamknięte przy spoglądaniu w dół.

— Kiedy w mieście pojawił się Josh, wszystko nabrało zupełnie innego wyrazu — kontynuował, kiedy ja wciąż nie odezwałam się słowem. Chciałam, żeby mówił dalej. — Odkąd wzięliśmy do siebie... — przerwał, o mało czegoś nie zdradzając. — Od dawna Ben nie czuł się tak niepewny swojego otoczenia, jak wtedy, gdy nowy chłopak przyszedł do jego szkoły.

Na myśl o dwójce chłopców coś ponownie skręciło mi wnętrzności, przerywając oddech.

— Mimo tego, że Josh podbił mu oko i dokuczał wszystkim pozostałym, Ben nie chciał wnieść do nauczycieli żadnych skarg. Ani teraz, ani wcześniej. — Wzruszył ramionami, jakby ten wątek był zupełnie niepodważalny. Jakby recytował starą, wyrytą w kamieniu prawdę. — Myślałem, że Josh go szantażuje, a Ben nigdy nie mógł powiedzieć o tym ani wychowawcy, ani nam. Że trzyma wszystkich w garści, że jest jak...

I wtedy przerwałam mu, czując tysiące myśli na raz, atakujące moją głowę. Świadomość wlała mi się do płuc, kiedy z zamyślenia patrzyłam w jakiś losowy punkt w przestrzeni. Wszystko wpadło na swoje miejsce i to w wielu różnych układankach naraz.

— Jak Pierwszy Władca. — Mój głos ledwo co wydostał się z ust.

Kendrick momentalnie podniósł wzrok i zamilkł, zatrzymując ruchy dłoni.

— To on trzymał miasteczko w terrorze. — Dalej nie mogłam oderwać wzroku od nicości. Czułam masę emocji ściskającą mnie za serce. Wypychającą powietrze z płuc.

Po chwili cięższej niż można było się spodziewać ciszy, Kendrick ponownie zabrał głos, nie przesuwając się nawet o milimetr. Następne słowa wypowiedział ciszej, w dużo większym zamyśle. W dużo większej melancholii.

— A Ben, zamiast go wygnać, dał mu drugą szansę.

I słysząc to, w końcu podniosłam na niego spojrzenie. Dopiero wtedy zdołałam zanotować, jak bardzo rozmazane było wszystko dookoła. Jak potężna mgła zakryła mi oczy. Odczuwałam to w akompaniamencie ucisku w klatce i bicia serca, wypełniającego moje uszy. Nie byłam pewna, czy skinęłam głową, czy tylko miałam taki zamiar.

Jednak to wszystko ucichło, kiedy złote oczy Kendricka, wpatrzone w moje, pełne pytań i odpowiedzi zarazem, stały się wyraźne. Kiedy łza rozmazująca obraz w końcu uciekła, spadając na policzek. Kiedy poczułam tą znaną mi przestrzeń, w której słowa po prostu dryfowały. Nawet te ciężkie, wypełnione płynną czernią.

Wszystko uderzyło z potężną siłą.

— Ja byłam jak Pierwszy Władca.

Czas zatrzymał się w miejscu. Może minęła wieczność, może milisekunda. Wystarczył jeden, mocniejszy podmuch wiatru, by coś się zmieniło. Tym czymś był wyraz twarzy Kendricka.

Nie odrywając oczu, jego grube brwi lekko zeszły się do środka i nieco przysłoniły mu widok. Przebijające się piwne tęczówki pokryły się zagubieniem. Jednak było to zagubienie połączone z chęcią zrozumienia. Z ciekawością, tą, którą zawsze u niego widziałam. Towarzyszyło jej też jakieś cięższe uczucie.

Nie wiedziałam, jak je nazwać, ale zdawać by się mogło, że swoją przenikliwością łamało wszelkie istniejące prawa fizyki.

Dlatego odezwałam się ponownie, odwracając wzrok. Pusty plac zabaw wydawał się wystarczającą ucieczką od tego, co właśnie widziałam. Chłód znowu opanował mój głos, jednak nie był taki, jak zazwyczaj. Nie był moim pełnym chłodem. Był lżejszy.

— Dzwonił do mnie właściciel budynku — zaczęłam, mimo powtarzania się odczuwając już narastający ucisk w brzuchu. — Załatwiłam z nim wszystko i podsumowując, mam parę dni na wyprowadzenie się z mieszkania.

Po tym niedługo czekałam na odpowiedź.

— I gdzie się przeprowadzisz?

Krótko rzuciłam na niego wzrokiem, a potem spuściłam go znów na dłonie. A raczej na czarne rękawiczki, które wciąż tam były.

— Pojadę do babci i zapytam, czy mnie nie przyjmie.

Kątem oka zobaczyłam, jak Kendrick przesunął się do tyłu, spokojnie opierając o tył krzesła. Gdy przekręcił głowę w stronę uliczki, z której przyszliśmy, obserwowałam, jak jego oczy zaszły mgłą zamyślenia. Jednak było to zamyślenie w pełnym skupieniu. W pełnym napięciu. Po raz kolejny zdawać się mogło, że niczego nie słyszał, nawet własnych słów.

— Mieszka gdzieś w okolicy?

Pokręciłam lekko głową, czego i tak nie widział.

— Dwie godziny stąd.

Chwilę milczał. Znowu. Mimo kamiennej twarzy i wyschniętego policzka, w środku czułam się jak pole minowe. Jakby jedno słowo, jedna myśl mogła wywołać lawinę. Z rosnącym na sile wiatrem, chłód był tylko bardziej odczuwalny. Wszystko zdawało się uderzać mocniej, intensywniej, jakby ktoś zdarł ze mnie ciężką warstwę skóry.

Kendrick nie drgnął, sprawiając wrażenie kogoś w zupełnie odwrotnej sytuacji niż moja.

— W twoim rodzinnym mieście — uzupełnił, nie oczekując potwierdzenia.

Przez milisekundę byłam wytrącona z równowagi trafnością jego podejrzeń, po chwili jednak zrozumiałam, że musiałam w którymś momencie wrzucić tę informację między słowa. A jeżeli nie, to mógł się tego łatwo domyśleć. Szanse były spore, gdy ktoś widocznie chciał się odciąć od rodziny. Lub jej części.

— Jeśli się zgodzi, wrócę, żeby zabrać wszystko, co zostało.

Na moje słowa skinął powoli głową, robiąc też głębszy, ledwo co uchwycony przeze mnie wydech. Palcem dotknął parę razy kości policzkowej, po czym wreszcie wypadł z transu. Swoim zachowaniem wprawiał mnie w większe nerwy, które i tak ukrywałam z całych sił. Milczenie jego oczu tylko to pogarszało.

W końcu Kendrick postanowił skończyć moje cierpienia. Do tego momentu policzki miałam już całkowicie suche, a jego oczy były o wiele czujniejsze.

— Mogę cię zawieść — powiedział, na co po raz kolejny zmarszczyłam brwi. Lekko skinął głową, wyczuwając moje skonfundowanie. — W obu przypadkach.

Gdy przez dobrą chwilę myślałam nad jego skrytą motywacją, nie dotarłam do niczego, więc z moich uchylonych ust nie wydobył się żaden dźwięk. Zdecydowałam wówczas, że zadam najprostsze pytanie.

— Dlaczego?

Wciąż zamglony wzrok Kendricka opadł na kolejny, losowy, nieruchomy punkt. Najzwyczajniej w świecie wzruszył ramionami, odpowiadając.

— Dzisiaj, zamiast wygnać Pierwszego Władcę, dałaś mu drugą szansę. Stworzyłaś rozejm między nim a Benem.

Jego oczy błysnęły ciepło pierwszy raz od... chyba zawsze. Zdawało mi się, że minęły wieki, odkąd ostatni raz widziałam go pozbawionego napięcia czy sceptycyzmu. Po chwili podniósł pewnie ten właśnie ciepły, spokojny wzrok wprost na mnie.

Dodał do niego nawet nowy, nieznany mi uśmiech. Ten charakteryzował się wciąż jednym z dwóch kącików szerokich ust zadartym do góry, jednak ledwo widocznie. Wyraz ten miał delikatność jesiennego, słabego wiatru. Powieki lekko marszczyły mu się u dołu, sprawiając, że oczy nabierały węższego, księżycowego kształtu. Zupełnie inaczej, niż gdy patrzył na coś sceptycznie, lub podejrzliwie. W tym uśmiechu była... swoboda.

Kolejny raz przeszył mnie odcieniem miodu, który w jakiś sposób pasował do otaczającego nas miejsca. Niwelował mróz, wydobywał barwę z liści i rozjaśniał kwiaty. Martwota parku nabrała zupełnie nowych barw, kiedy zdobył się na odpowiedź.

— Z jakiegoś powodu czuję potrzebę podążania tym samym śladem.

Wzięłam głębszy wdech.

A ja z jakiegoś powodu czułam, że chciałam mu na to pozwolić.

Wypuściłam powietrze z płuc. Oddałam pełen nierealnej ulgi uśmiech, nawet go nie kontrolując.

Nie chciałam go kontrolować.


***



— Chcesz powiedzieć, że przez ten cały czas malowałeś z Joshem jeden rysunek?

— A nawet pozwolił mi go zabrać!

Kendrick pokręcił na to głową z niedowierzaniem, skupiając się na drodze. Benjamin jak na zawołanie zaczął wyjmować z plecaka blok papieru, najwyraźniej odcięty wcześniej od płótna. Rozwinął rulon, co widziałam w bocznym lusterku. Rozłożył go tak, że nie starczyło mu rąk, a kartka całkowicie go zakryła. Rysunek był... chaotyczny.

Mimowolnie zerknęłam na kierowcę, powstrzymując się, na razie, od reakcji. Ten spojrzał ostrożnie w tylne lusterko, a jego oczy nagle przybrały kształt wielkich monet. Opartą o drzwi ręką zakryłam usta, nie chcąc, by Benjamin uznał to za kpinę. Tak naprawdę chciałam się zaśmiać, co wciąż mnie zadziwiało. Nie poznawałam tego ucisku w brzuchu.

Jakby to rozbawienie nie było moje.

Kiedy Kendrick rzucił na mnie okiem i zobaczył moją reakcję, sam zwinął usta w linie, by nie zrobić tego samego.

— Kawał roboty... — odpowiedział po chwili ciszy do lusterka, bo brak reakcji utrzymywał się nieco za długo. Na szczęście Benjamin zajął się już ponownym zwijaniem rysunku i nie poświęcił uwagi, by na nas spojrzeć.

Krótko nam zajęło dojechanie pod ich dom. Kendrick przed czymkolwiek innym musiał najpierw odwieźć kuzyna, a że o tej porze rodzice — któregokolwiek z nich — byli w pracy, zadzwonił do Valentii, by spotkała się z nim na miejscu. Będąc obok niego cały ten czas, wiedziałam, że nie poinformował jej o szczegółach. W tym o mnie.

Benjamin jako pierwszy wyskoczył z auta, kiedy ja nawet nie odpięłam pasów bezpieczeństwa. Otworzył moje drzwi z plecakiem na barkach i uśmiechem rozrabiaki, wyciągając do mnie rękę.

Nie sądziłam, że był to dobry pomysł, jednak z zawahaniem się podałam mu dłoń. Napięłam się, przygotowana na ból. Jednak chłopiec, zamiast złapać za rękawiczkę, chwycił mnie za nadgarstek. Mimo ekscytacji, pociągnięcie nie było gwałtowne. Pomogło mi wydostać się z auta, ale nie ustało, prowadząc dalej do drzwi.

Przed nimi, na schodach wejściowych, siedziały Valentia... wraz z Britt. Zmarszczyłam lekko brwi, a spoglądając później na Kendricka, zauważyłam u niego ten sam odruch. Może był on nieco mniej subtelny niż mój.

Sprawy pokomplikowały się bardziej, kiedy dziewczyny przerzuciły wzrok z przyjaciela na mnie.

A ja byłam wciąż ciągnięta za rękę przez Benjamina i prowadzona wprost pod drzwi.

— Cześć, dziewczyny! — zawołał do nich na powitanie, podnosząc wolną rękę.

— Hej, Ben! — odparła Britt, oddając gest. Valentia tylko skinęła do niego głową i w zasięgu dłoni przybiła mu piątkę.

Niezręcznie krzyżując z nimi wzrok, rzuciłam tylko:

— Cześć.

I zniknęłam we wnętrzach domu, wciąż prowadzona przez chłopca, który otworzył drzwi. Naszym śladem podążyły dziewczyny, a na samym końcu Kendrick. Kiedy z rosnącym skonfundowaniem miałam zniknąć, wciągana na schody obcego mi domu, obejrzałam się do tyłu ostatni raz.

Tam tylko napotkałam karmelowe spojrzenie i lekkie, aprobujące skinienie głowy. Znikając za rogiem, wyłapałam jeszcze Valentię z zaciętym wyrazem twarzy i Britt drapiącą się po szyi.

Nie napawało mnie to spokojem. Nie lubiłam tego uczucia. Traciłam balans.

Pokręciłam głową, lądując nagle w dziecięcym pokoju. Bez większego zdziwienia zauważyłam, że pokryty był on pomarańczem. Jaskrawym, jednakże ciepłym odcieniem. Zawalony tysiącem zabawek i kolejnym tysiącem książek. Nad łóżkiem w rogu wisiało wiele ramek ze zdjęciami, ale i też mnóstwo niejasnych dla mnie przedmiotów.

— Zawiesisz ze mną rysunek? — zapytał Benjamin, puszczając mnie, by rzucić plecak na łóżko i wypakować kolejny raz rysunek. Jakimś cudem nie był jeszcze zniszczony.

Widząc, że było to dość proste zadanie, skinęłam głową i zbliżyłam się do jego ściany. Kiedy on w gotowości trzymał lewy kąt kolorowej mozaiki, ja poza łóżkiem wychyliłam się, by złapać prawy róg. Gdy tak wciskałam pinezkę w korkową tablicę, dostrzegłam, co było na zdjęciach powyżej.

Zdjęcia zarówno rodziny z Benjaminem, jak i bez niego.

Na prawie wszystkich była dwójka dość młodych dorosłych, znacznie mniejszy Kendrick z kręconymi włosami — niesamowicie podobny do mężczyzny po prawej — oraz malutki Benjamin na rękach kobiety po lewej.

Wszędzie były kombinacje tych właśnie osób, ale tylko jedno, bardzo słabej jakości zdjęcie, przedstawiało tego mężczyznę podobnego do Kendricka i dwójkę zupełnie innych dorosłych. Drugi, niewidoczny nigdzie indziej mężczyzna miał równie kręcone włosy, co i pozostali, a kobieta obok niego obejmowała go w pasie z roześmianym wyrazem twarzy. Jej również nie było na żadnym innym zdjęciu.

Mimo kruczoczarnych włosów, grubego nosa i mnóstwa piegów, oczy miała niezwykle znajome. Piekielnie zielone, nawet na wyblakłym zdjęciu.

Obejrzałam się na Benjamina, który już siedział na swoim telefonie, rozłożony na łóżku. Ponownie zakłuła mnie klatka, kiedy uderzył w nią kolejny, bolesny fakt. Jeśli udałoby mi się zamieszkać z babcią, już bym go nie widywała.

Zszokowana intensywnym uczuciem, pokręciłam lekko głową, mówiąc tylko:

— Idę do toalety.

A nieświadome skinienie małej głowy tylko zatkało mi gardło.

Idąc do łazienki, znalazłam się w tej samej odległości zarówno od Benjamina, jak i od trzech osób zajmujących kuchnię. Cienie korytarza przykrywały mnie, kiedy w drodze mimowolnie usłyszałam część ich rozmowy.

— ...nie zamierzam rzucać studiów. Po drugie, sam zaoferowałem jej pomoc.

Na słowa Kendricka Valentia uderzyła o coś ręką.

— Może i tak, ale wciągnie cię w bagno, zanim się obejrzysz.

W połowie jej wypowiedzi zamknęłam za sobą drzwi, w lustrze spostrzegając moje zmarszczone brwi. Położyłam dłoń na klatce, czując mocne bicie serca. Zamknęłam oczy, próbując się skupić. Poskładać niewiadome w całość. Choć było ich coraz więcej i nijak współgrały z poprzednimi.

Słyszałam ich i nie słyszałam. Dźwięk przenikał przez drzwi, ale zbyt skupiona byłam na tym, co działo się w mojej głowie. Nagle nie lubiłam, kiedy stanowiłam ciężar, problem, albo byłam tematem sprzeczek. Nagle chciałam wrócić do swojego miasta i ponownie zagrzebać się w jego czeluściach. Zniknąć, żyjąc w tunelach, zamiast na powierzchni.

Pragnęłam tego, co uciszyłoby to nieznośne, bezczelne kłucie.

Kiedy wyszłam na korytarz po dobrych kilku wdechach i skierowałam się do kuchni, nie słyszałam już nikogo. Salon był tak cichy, jak nad ranem, gdy Kendrick zaoferował mi nocleg. Jedynym różniącym się od tego elementem była Britt, samotnie siedząca przy wyspie kuchennej. Kręciła się to w lewo, to w prawo, na krześle barowym, trzymając krawędź blatu jedną ręką. Wzrok miała nieobecny, utkwiony w korytarzu prowadzącym do wyjścia.

Z zewnątrz do domu przenikł niespodziewanie dźwięk auta odjeżdżającego z piskiem opon.

Potem cisza wróciła niczym bumerang.

Stawiając siłą rzeczy dźwięczny krok, Britt obróciła się z podskakującymi przy tym włosami i przesuniętą czapką, którą od razu poprawiła. Jej oczy były nie tak ciepłe, jak za każdym razem, gdy na mnie spoglądała. Lub na kogokolwiek. Mimo spokoju wkradł się do nich ślad ostrzeżenia. I bólu. Przypominała rzeźbę — nieruchomą i wyrazistą równocześnie.

— Zaufał ci.

Na te słowa, ciche i mocne zarazem, nie byłam w stanie zareagować. Utrzymałam ten sam, neutralny wyraz twarzy. Odwróciłam twarz w stronę drzwi, nie chcąc, by przeszywała mnie wzrokiem. Ludzie za często sobie na to pozwalali.

Zamiast kolejnego ostrzeżenia, czy enigmatycznej, niejasnej sentencji, jakie grupa przywykła mi mówić, Britt powiedziała coś zupełnie odwrotnego.

— Nie użyj tego jako ujścia dla swoich problemów. — Spuściła wzrok, naciągając rękawy bluzy do samych koniuszków palców. Była zgarbiona, inna, niż Britt, którą znałam z baru. — Źle to znosi.

Czując, że były to ostatnie nasze chwile, a słowa spadały na nas dużo mocniej, uciskając nasze gardła, skinęłam głową, choć dziewczyna tego nie widziała. W którymś momencie coś nas połączyło, więc chciałam zrobić coś nie tylko dla siebie, ale i dla niej.

Przed wyjściem z domu, odpowiedziałam jej i tym samym urzeczywistniłam zbierającą się w mojej głowie ciemną chmurę tysiąca myśli.

— Zamierzam zabrać swoje problemy tam, gdzie się zaczęły.






***


Udało się! Witam w części drugiej! A raczej dziale drugim, bo to wciąż jedna książka!

Mimo nowego rozdziału nie mam pojęcia, jak będzie czasowo z następnymi. Polecam dla odświerzenia fabuły przeczytać wszystko jeszcze raz, w razie gdyby ktoś po takiej przerwie zapomniał tego i owego.

Dziękuję tym, którzy czekali na kolejny rozdział i nie stracili nadziei. Mam ją razem z wami!

Oby niedługo, do zobaczenia!

Pozdrawiam,

~ Ovska

Ps. Dziękuję również za 5,6 tysiąca wyświetleń! To o dwa tysiące więcej niż przed dodaniem rozdziału wcześniej! ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro