Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

19. Jasne Kredki

— Poświęcenie. Tak to się nazywa — odparowała stanowczo Valentia, w końcu usadowiwszy się na tylnym siedzeniu.

— Albo to, albo jazda brudnym, ciasnym autobusem. — Tristan ruszył z czerwonego, chwytając za rączkę od biegów i lokując wzrok na ulicy. — Musisz uwierzyć mi na słowo, moja droga. Jestem trzeźwy. Przynajmniej powinienem być...

Słońce wisiało już lekko nad krawędzią drzew, dopiero co budząc kolory na niebie do życia. Jego promienie uderzały nas z prawej strony, już podwyższając poranną temperaturę. Zniżone nieco okna wpuszczały jeszcze chłodne powiewy wiatru, zastępując klimatyzację. Bo Valentia, z tego, co dowiedziałam się w ciągu dwóch minut jazdy, nie zamierzała naprawić tej w swoim samochodzie.

— Proszę cię... Ile razy już nas zatrzymywali, z tobą w roli głównej, i kazali czekać tak długo, że spóźnialiśmy się na dosłownie wszystko? — Zwalczała hipotezy Tristana, dobitnie akcentując kluczowe słowa.

Warkocz zaśmiał się, poprawiając swoje dziwne okulary przeciwsłoneczne i podnosząc lekko głowę w stronę przedniego lusterka.

— Od kiedy masz prawo jazdy? Od miesiąca? Kiedy przyjdzie twoja pora, nie zdążą nas zatrzymać, bo sama wjedziesz w jakiś radiowóz!

Odpowiedziało mu parsknięcie pełne pogardy. Minimalnie rozbawiona ich wymianą zdań, sennie odwróciłam głowę, by spojrzeć na obraz przed i wokół samochodu.

Widok natury przeważającej nad miejscowością już nie był dla mnie aż tak irytujący. Nie zauważyłam, kiedy moja niechęć do wszelkiej zieleni zmieniła się w obojętność. Była ona po prostu częścią tego miasteczka. Jego odwieczną cechą. A przebywanie tu zaczęło mnie do niej przyzwyczajać.

— Chyba dzwoni ci telefon.

Tristan zwrócił na siebie uwagę tym zdaniem, pokazując też palcem w stronę moich nóg, gdzie leżała też plecak-torba. Rzeczywiście, wibracje przebijały się przez jej materiał, nawet docierając do moich stóp. Schyliłam się, by wyjąć urządzenie. I miałam zamiar oddzwonić później, bo nie czułam się na tyle swobodnie przy pozostałej dwójce, by odebrać przy nich telefon.

Jednak widząc, kto dzwonił, krew odeszła mi z twarzy, a w brzuchu poczułam momentalny, miażdżący ucisk. Rzeczywistość ostatniej nocy wróciła do mnie ze zdwojoną mocą.

Tego połączenia nie mogłam odrzucić.


***


Widok bawiących się dzieci w głównej części Azylu nigdy nie był na tyle wciągający, co w tym momencie. A może po prostu się zawiesiłam, ledwo kodując ich śmiechy i twarze. Kolorowe ubrania migały mi przed oczami, mieszając się ze sobą jak kredki na płótnie pod ich nogami.

Nieświadomie kręciłam swoją filiżanką, która dawno utraciła swoje ciepło. Zauważając ten ruch, położyłam dłonie obok niej. Dzień po odwiezieniu mnie do domu przez Tristana, siedziałam właśnie tam. W Azylu. Bo wszystko w ciągu doby obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Wróciłam do punktu wyjścia.

Mój wzrok oderwał się od dzieci, gdy pewien chłopiec wbiegł przez wejście w akompaniamencie dzwonka nad framugą. Pomarańczowy plecak i burza loków wpadła w pozostałe kolory, od razu stanowiąc z nimi całość.

— Podsiadła mnie pani.

Spojrzałam na dużą torbę leżącą nieco za fotelem, a potem znowu na dobrze znanego mi chłopczyka. Ucisk w klatce nie był już dla mnie dziwny. Po prostu tam był. Choć tak samo uciążliwy, jak za pierwszym razem. Benjamin Benston swoją osobą nieświadomie wywalczył u mnie to uczucie.

Mimowolnie spojrzałam na wejście i zauważyłam przy nim jego kuzyna. Ściągnął swój czarny płaszcz i na losowy zbiór wydarzeń, miał pod nim swoją pomarańczową, luźną podkoszulkę. W dresach, trampkach i z odwiecznym zegarkiem na nadgarstku wyglądał równie nietypowo, jak i naturalnie.

Spodziewałam się ich, bo była to typowa pora, w której Benjamin przychodził na swoje zajęcia. Lub po prostu na spotkania z innym dziećmi przy kredkach i kakao. Nie wiedziałam więc, czy południe stało się najwygodniejszą dla mnie porą, by tam przebywać, czy przyszłam podświadomie z ich powodu.

Jednak gdy piwne spojrzenie wodzące leniwie po pomieszczeniu napotkało moje, zaczęłam się skłaniać ku drugiej opcji.

Przez dobrą chwilę Kendrick stał w miejscu, obserwując jeszcze przez moment Benjamina i robiąc ledwo zauważalny wydech, aż w końcu ruszył w moim kierunku krokiem nieufnym i powolnym. Nie nawiązał ze mną kontaktu wzrokowego do momentu, w którym stanął po drugiej stronie mojego stolika, w bezpiecznej odległości. Wtedy popatrzył na mnie bez wyrazu.

— Wróciłaś z Tristanem i Valentią.

Niedługo utrzymałam jego spojrzenie, bo po chwili odwróciłam wzrok w stronę okna, nie przekręcając przy tym głowy. Czułam się tak, jakbym utkwiła w fizycznym zawieszeniu, mimo że emocjonalnie przeżywałam coś zupełnie odwrotnego. Nie patrzyłam na nic konkretnego. Po prostu moje oczy były... gdzieś.

— No tak.

Zdołałam usłyszeć lekki, zmęczony wydech.

— I tak nie spałaś.

Odwróciłam swoją uwagę od okna i skupiłam ją na chłopaku, który stał w tej samej, nieruchomej pozycji. Chciałam zrozumieć jego działania. Zrozumieć to, co mógł mieć na celu, zadając każde pytanie i będąc właśnie w tym miejscu. W tej chwili.

Jednak błysk w jego oczach i moje zdecydowane zmęczenie ostatnimi wiadomościami, które coraz bardziej działały na moją niekorzyść, sprawiły, że przestałam się tak bardzo powstrzymywać od powiedzenia czegokolwiek. Moja rzekomo idealna maska zaczęła się kruszyć, bo zbyt długo trzymałam ją przy twarzy. Zaczęła wpływać na to, co miałam pod nią. Chłód zaczął paraliżować to, co we mnie zostało.

I najwyraźniej Kendrick też to wiedział. Jakimś cudem.

W którejś chwili znowu zaczęłam nerwowo bawić się filiżanką przede mną.

— Dzwonił do mnie właściciel bloku.

Po krótszej chwili kątem oka ujrzałam, jak Kendrick zajmuje miejsce przede mną. Był to ruch wolny i ostrożny. Widziałam, że głowę miał skierowaną wprost na mnie, dlatego też skrzyżowałam nasze spojrzenia, przestając walczyć sama z sobą. Jego brwi lekko się zmarszczyły, łokcie nieruchomo ułożył na oparciach fotela, a oczy, nieco mniej zmęczone niż wcześniej, w skupieniu i nawet też w zrozumieniu zaglądały do moich.

Mimo ostatnich wydarzeń, które wprowadziły między nami cięższą atmosferę, czułam, że rozumiał, dlaczego dostałam taki telefon. Był przecież na miejscu. Widział to, co widziałam ja. Czuł ten sam odór. Topił swoje buty w tym samym popiele. Wyczuł w powietrzu tą samą, wrogą aurę.

I chyba miałam rację, bo wziął głębszy oddech i już otwierał usta, by się odezwać, ale przerwał mu pojawiający się znikąd Benjamin.

Oczywiście zorientowałam się w chwili, w której zostałam zamknięta w dziecięcym uścisku. Siła uderzenia poderwała fotel na milisekundę, lekko mnie strasząc, ale ciepło kruchego ciała sprawiło, że przez moje ciało przeszła znana mi fala spokoju. I zamykając oczy, pozwoliłam się jej pochłonąć. Wiedząc, co ma dla mnie przyszłość, oddałam uścisk z taką samą mocą. Z moich ust wydobyło się nawet krótkie westchnienie. Nie wiedziałam, czy było ono wypełnione ulgą, czy żalem.

— Ciebie też miło widzieć.

Kiedy oderwał się po moich słowach, podarował mi uśmiech, który rozmył się i niespodziewanie uległ silnej irytacji. Ale nie skierował jej w moją stronę, tylko Kendricka.

— Josh znowu tu jest! Możemy pójść gdzieś indziej?

Na te słowa lekko się zdziwiłam i zwróciłam swój wzrok w stronę piwnookiego, szukając odpowiedzi. Ten z kolei patrzył już na grupkę dzieci, a w szczególności na jednego, bladego, czarnowłosego chłopca. Siedział nieco oddalony od pozostałych, chaotycznie używając dużej ilości kredek wokół siebie.

Poczułam znajomy ból brzucha.

— Zabiera innym kredki, a nawet ich nie używa!

Kendrick zrobił wydech, przez chwilę debatując sam ze sobą w myślach, jednak w końcu odwrócił się do Benjamina. Wyraz twarzy miał zrezygnowany i zupełnie pozbawiony energii.

— Dobrze. Pozbieraj swoje rzeczy i poczekaj na mnie.

I widząc głęboką ulgę na twarzy zielonookiego chłopca, zrozumiałam. Kiedy odbiegł do pozostałych dzieci, spojrzałam ponownie na Kendricka, który wówczas przecierał twarz dłonią. Przez moment rozważałam słuszność moich działań, jednak w końcu stwierdziłam:

— To ten chłopiec go uderzył.

Na moje słowa oderwał się od dłoni, z zawahaniem potwierdzając moje słowa skinieniem głowy.

Chłód zalał mi żołądek, gdy ponownie obserwowałam Josha. Żadne dziecko nie odważyło się podejść do niego bliżej niż metr. Zgarbiony, ubrany w drogie ubrania i z wyrazem twarzy, który nie zdradzał zupełnie niczego. Nie zachęcał, a raczej wystawiał znak ostrzegawczy pozostałym. Nikt go nie zaczepiał. Nikt go nie prowokował. Nikt nie stanowił dla niego zagrożenia.

— Glass.

Nie zauważyłam, gdy obraz Josha stał się nieco rozmazany, dopóki nie zwróciłam swojej uwagi na chłopaka naprzeciwko. Nawet on się rozmazywał. Jego spostrzegawczy, uważny wzrok ledwo przebił się przez mgłę przed moimi oczami.

— To tylko dziecko, Kendrick. — Uśmiechnęłam się słabo, choć daleko było mi do szczęścia.

Nie myśląc więcej, wstałam i na niepewnych nogach ruszyłam w stronę płótna. W stronę dzieci. Przez moment stoliki i fotele zdawały mi się labiryntem, przyprawiając o zawroty głowy, jednak szybko znalazłam się przy wiotkiej sylwetce, kucając tuż przed nią. Moje myśli od razu się rozrzedziły.

Dwa mroczne węgielki zwróciły się w moją stronę. Chłopiec zaprzestał agresywnego rysowania, marszcząc brwi. Ręce miał oszpecone nielicznymi strupami na palcach. Jego chłód był tak znajomy, że aż sprawiał mi ból. Czekał, aż coś powiem.

Spojrzałam na to, co narysował, i widząc rysunek jaskrawego, intensywnego zachodu słońca nad ciemnym, głębokim morzem, powiedziałam:

— Masz talent.

A na to chłopiec tylko bardziej się zdziwił, po czym spuścił wzrok na płótno. Kiedy niczego nie powiedział, biorąc kolejną kredkę z widocznym zamiarem zignorowania mnie, dodałam:

— Ktoś musiał cię nieźle zranić.

Na to tylko mocniej wbił przybór w podłogę.

— Ale jestem pewna, że nie było to żadne z tych dzieci. — Pokazałam mu niedaleko znajdującą się grupkę dzieci. Podążył za mną wzrokiem.

Złość znowu odmalowała mu się na twarzy. Ale zanim coś powiedział, chwyciłam ostrożnie jakiś jasny kolor, zbliżając rękę do rysunku. Na ten ruch chwycił mnie mocno za nadgarstek i poczułam, że za tą agresją krył się stres. Jego ręka była ciepła i spocona. Mimowolnie trzęsła moją.

— Nie bój się — powiedziałam, zbliżając zarówno swoją, jak i jego rękę do płótna.

Zwijając usta w cienką linię, nie protestował.

Wtedy na ciemnym, gęsto zamalowanym akwenie zaczęłam mocniej rysować owalny kształt. Po dłuższej chwili zaczął się odznaczać, a wtedy dorysowałam płetwy. Poraniona dłoń chłopca, choć wciąż ulokowana na mojej rękawiczce, zaczęła się rozluźniać. Wciąż jednak leżała na mojej. Czuł więc, jak wiele siły wkładam, by jasny kolor wylądował na ciemnym.

— Widzisz? — zapytałam, odkładając kredkę.

I chyba widział. Obserwował rysunek z badawczym wyrazem twarzy. Emocje wkradły się do jego oczu, choć wciąż je tuszował.

Kiedy przez dłuższą chwilę nic nie zrobił ani niczego nie powiedział, stwierdziłam, że nic więcej nie mogłam zrobić. Myślałam, że to, co widział, nie pokryło go na tyle, by dać mu więcej wskazówek.

A wtedy chwycił za inną kredkę i zaczął kreślić wzory na narysowanej przeze mnie rybie, używając do tego całej swojej siły. Przy jego pociągnięciach stawała się ładniejsza, pełna życia. Czarne morze nie było już takie puste.

Odwróciłam głowę w stronę dzieci i zobaczyłam, jak przypatrują się tej sytuacji. Nawet Benjamin stanął w miejscu, trzymając spakowany plecak. Oczy miał szerokie jak na zapałkach, a usta lekko rozchylone w zdziwieniu.

Skinęłam do niego głową w geście zaproszenia. Widziałam, jak wahał się i zwlekał, ale w końcu ruszył z miejsca, powoli zmierzając w naszym kierunku. Ręce asekuracyjnie wplecione miał za ramiączka plecaka, a kiedy stał tuż obok mnie, Josh oderwał wzrok od ziemi i podniósł go na rówieśnika.

Robiąc wydech, obrócił się za siebie i chwycił za całe opakowanie nieużywanych przez siebie kredek. Wyciągnął je z zawahaniem w stronę Benstona, kiedy ten, równie niepewny, wyciągnął swoją trzęsącą się dłoń i przyjął pudełko.

— Dzięki — powiedział słabym głosem. Ale słyszałam, że mówił to, co miał na myśli.

Na to Josh tylko skinął głową. Potem spojrzał na mnie spod byka, nie do końca wiedząc, co miał zrobić dalej, więc sama skinęłam głową, posyłając mu lekki uśmiech. Czułam, że postąpi słusznie. Nie miałam na to dowodu, ale w to wierzyłam. Wiodła mnie intuicja.

I wtedy Josh zwrócił się do Benjamina.

— Umiesz rysować?

Benston musiał zamrugać parę razy, zanim odparł:

— Trochę tak.

Odłożył plecak z powrotem, w międzyczasie biorąc odpowiednią kredkę i posyłając mi wzrok pełen wdzięczności, jednak nie wyzbyty w pełni obawy. Nie tracił czasu i szybko zaczął domalowywać morze w nieco jaśniejszym kolorze. Wraz z Joshem nieświadomie zaczęli wymieniać się uwagami dotyczącymi długości i grubości poszczególnych elementów. Cała sala w którejś chwili wróciła do prawie że stanu codziennego. Napięcie uciekało z chwili na chwilę. Mimo, że wciąż tam było.

Wtedy wstałam z klęczek, zbierając w sobie siłę i zwróciłam się do swojego stolika. Tam napotkała mnie kolejna przeszkoda.

Wzrok Kendricka. Ten, którego obawiałam się od samego przyjazdu do tego miasteczka.

Badawczy, ale równocześnie rozjaśniony. Jakby coś odkrył. Zrozumiał. Zdemaskował. Informacje w jego głowie zdawały się płynąć z prędkością światła. Brwi miał tylko delikatnie zmarszczone, powieki szerzej otwarte, a błysk w nich dobrze mi znany. W tym złotym błysku jednak było więcej niż kiedykolwiek ciekawości. Zainteresowania.

I nie miałam zamiaru reagować, ale gdy byłam już przy fotelu i chwyciłam za płaszcz, usłyszałam po swojej prawej:

— Chyba musimy porozmawiać.

Więc miałam odwrócić się w jego stronę i zapytać, o czym dokładnie, ale gdy moje spojrzenie padło na jego, zrozumiałam. Ucisk w klatce tylko się wzmocnił. Bo patrzył tym samym, może bardziej zamyślonym wzrokiem na mój fotel, a raczej na to, co było tuż za nim.

Moja torba.

Odwróciłam wzrok tam, gdzie on. Przejechałam ręką po włosach, machinalnie poprawiając kucyka i zrobiłam powolny, choć ciężki wydech nosem. Czułam, jakby ktoś złapał mnie za gardło. Jakby ktoś postawił mi nogę na płucach.

W końcu podniosłam torbę z podłogi, założyłam ją z lekkim trudem na ramię i podniosłam wzrok na Kendricka. Zdziwiłam się, kiedy on sam ubierał już swój płaszcz.

I chyba wyczuł moje skonfundowanie, bo powiedział:

— Mam na myśli teraz.

Panika wkradła się do moich wnętrzności.

— A co z Benjaminem? — zapytałam, szukając jakiegokolwiek wyjścia z tej sytuacji.

Z założonym płaszczem wyprostował się, splatając ręce na torsie i nieodgadnionym, choć wciąż niestabilnym emocjonalnie wzrokiem wypalał dziury w moich oczach.

— Jesteśmy tu często, a właścicielka zawsze ma go na oku.

Jednak zanim zdążyłam zapytać o cokolwiek innego, Kendrick obrócił się i energicznym krokiem ruszył w stronę wyjścia, po drodze machając Benjaminowi na pożegnanie. Odpowiedział mu tym samym, dodając do tego rozbawiony wyraz twarzy schowany za rozburzoną kaskadą loczków.

I wtedy poczułam w całym swoim ciele i umyśle, że nie mogłam się wycofać.

Bo nadeszło to, czego z całej siły chciałam uniknąć.

Całkowita destrukcja mojej maski.


***

KONIEC DZIAŁU PIERWSZEGO.

***



Nie będę oszukiwać. Mam totalnego bloka pisarskiego. Mimo że wiem, co chcę napisać, nie potrafię zacząć. Cudem napisałam pod wpływem energii i weny ten rozdział.

Miał być tydzień, zrobiły się z dwa i prawie trzy. Nie chcę nikogo zwodzić. Nie mam pojęcia kiedy zbiorę się w sobie, by kontynuować książkę.

Wiem, że jestem w połowie, jak i nie za nią. Potraktujmy ten rozdział więc jako zakończenie jednego z dwóch działów ,,Ślicznego Bólu".

I nie jest też tak, że zupełnie nie mogę pisać. Po prostu nie mogę pisać... tego. Chyba przez to, że za dużo od siebie oczekuję i nie mam pewnego rozmachu, który pozwoliłby mi popłynąć.

Mimo wszystkie trudności, mam nadzieję, że to, co póki co jest, przypada wam do gustu i nie zniechęcił was fakt, że brakuje mi mocy.

Planowo wszystko ma się tylko bardziej rozwijać i rozjaśniać, przy okazji stawiając bohaterce kolejne, gorsze trudności. Rozdzielenie też wynika ze zmiany środowiska i natury wydarzeń, jakie planowo następują w dziale drugim.

Jeśli nie chcecie czekać, nie musicie. Jeśli czekacie... Bardzo, bardzo was szanuję. Doceniam mocno każdego czytelnika, który wyczekuje na nowe rozdziały.

Pozdrawiam i przepraszam,

~ Ovska

Ps. Dziękuję za ponad 3,6 tysiąca wejść i prawie 400 głosów!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro