16. ,,Dlaczego?"
Ułamek sekundy zawału był bardziej niż uzasadniony.
Kiedy do mojego rozszalałego serca dotarł rozum, obróciłam się spokojnie, z miną definitywnie mówiącą: ,,Czy wyglądam, jakbym fajnie się bawiła?"
Stojąca przede mną dziewczyna zmieniła wyraz twarzy z bojowego i chłodnego, w nieco bardziej zdziwiony. Po chwili jednak podniosła brew, kręcąc głową. Ręce luźno trzymała w kieszeniach swojej lśniącej, czarnej, bufiastej kurtki. Zza oprawek jej złotych Lenonków migało kawowe rozbawienie.
— No proszę. Akurat ty?
I choć widać było, że niezbyt zdenerwowało ją to, co zobaczyła, odczuwałam stres. Szczerze powiedziawszy, po ziszczeniu się mojego planu chciałam wrócić do mieszkania, zamykając pewien rozdział, ale jak zwykle coś musiało temu przeszkodzić. Coś musiało go na nowo otwierać, stawiając przede mną tylko wyższe przeszkody.
Tym razem, tą przeszkodą była Latynoska.
— O czym ty mówisz, Valentia? — zapytałam spokojnie, poprawiając torbę jakby nigdy nic. Wybrałam opcję niewiniątka.
Zwęziła powieki, zdecydowanie wyczuwając fałsz.
— Nie widziałam cię u Britt w dniu Dwóch Władców, potem nie byłaś w pracy, nie mówiąc o kursie, a teraz chodzisz w kapturze po parkingu i przypadkiem stoisz obok syczącej opony?
Podniosłam okulary, żeby przetrzeć powieki. Jej wnikliwość zdawała się męczyć mnie zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
— Naprawdę? — Odłożyłam okulary na nos, odważniej patrząc na Latynoskę. — Aż tak macie nudne życia, żeby wtrącać się w moje? Żeby w wolnym czasie wymieniać się ze sobą informacjami na mój temat i szukać w nich haczyka?
Tak, stres i zniecierpliwienie nie stanowiły dobrego połączenia. Zwłaszcza w rozmowie z Valentią.
— Dziwisz się? — odparowała od razu. Wskazała ręką na oponę auta obok nas. — W momencie, kiedy zaczynamy na ciebie patrzeć inaczej, ty znikasz z powierzchni ziemi i dodatkowo robisz coś takiego!
I wtedy to zauważyłam. Emocję nagle uciekającą z jej oczu.
Ból.
— Valentia — zwróciłam się do niej spokojnie. Miałam jej uwagę. — Nie jestem...
— Jaka, Glass? — Patrzyła na mnie kpiąco, ogarnięta przez uczucia, które czekały na swoje ujście w zniecierpliwieniu. — Jak nasza poprzednia przyjaciółka?
Ostatniego razu, kiedy się widziałyśmy, napomknęła tylko ogólnie o kimś, kto zdecydowanie naciągnął ich zaufanie. W tej chwili widziałam, że przede wszystkim j e j zaufanie. I nie musiałam wiedzieć, jaka ta osoba była. Wystarczyła mi sama sugestia porównania. Samo to, że przypominałam ją Valentii.
— Nie pracuję już w klubie. I nie chodzę już na kurs — wyrzuciłam z siebie, czując kłucie w klatce, wyjątkowo częste w ostatnim czasie. — Nie musicie mi ufać, bo już nie ma mnie w waszym towarzystwie.
Po moich słowach Valentia nie powiedziała niczego przez dłuższą chwilę. Patrzyła na mnie nieodgadnionym wzrokiem, biorąc głębsze, rozemocjonowane oddechy. Ręce trzymała wzdłuż ciała, a jej twarz nie mówiła niczego.
A kiedy w końcu się odezwała, zadając mi pytanie, nie miałam pojęcia, jak na nie odpowiedzieć.
— To dlaczego tutaj jesteś?
I nie musiałam odpowiadać, bo kolejne, szeleszczące kroki niedaleko przerwały naszą wymianę zdań. Wiedząc, że nikt nie podejdzie ponownie do auta obok nas, schowałam się właśnie za nim, nieświadomie ciągnąc Valentię za rękaw kurtki.
— Co ty...
— Chcesz być oskarżona o niszczenie mienia? — szepnęłam zdenerwowana, patrząc na nią z podniesioną brwią, a wtedy mruknęła pod nosem krótkie ,,nie". — Tak myślałam.
I ponownie zaklinowana, tym razem z Latynoską, bez możliwości niespostrzeżonej ucieczki, nie pozostało mi nic innego, niż nasłuchiwanie i obserwowanie przybyłych.
Bez dźwięku szpilek, kroki przeniosły się z trawy na asfalt. Nie było też słychać nawet najcichszego, krótkiego śmiechu. Rozmowy były przyciszone. Latynoska przechyliła głowę, zauważając jakieś kształty.
— Powiedz, że nie przebiłaś kół tego czarnego pikapa...
Patrząc nagle tam, gdzie już wcześniej patrzyła Valentia, odpowiedź sama opuściła moje usta, uderzając w rzeczywistość.
— Przebiłam.
Bo do wspomnianego, dobrze znanego mi auta podeszło parę osób, w tym jedna, ruda dziewczyna, która przede wszystkim była moim celem. Ubrana w swoim prawdziwym, ciemnym, ulicznym, miastowym stylu.
Na jej widok ciśnienie zdawało mi się podnieść i drastycznie opaść równocześnie. Wolnym krokiem chwyciła za kluczyki od samochodu, oglądając się za ramie, na las. Inni czekali na charakterystyczny dźwięk odblokowania drzwiczek, kiedy ona wciąż na coś oczekiwała.
Dopiero dźwięk szpilek uświadomił mnie, na co. A raczej na kogo.
Nie widziałam jej dobrze w ciemniejącej powoli ulicy, ale puszyste, kręcone, brązowe włosy i rażący błękit jej oczu poznałabym wszędzie.
Odcień zdrady nie zniknął po tych paru miesiącach, które wydawały się wiecznością.
— Dlaczego przebiłaś opony jakiemuś gangowi? — Valentia nie mogła wytrzymać z ciekawością bijącą w jej głosie.
— To nie gang.
I tak było. Estera i jej znajomi byli po prostu... z zupełnie innej warstwy społecznej.
Wzrok Valentii mi mówił, że nie da za wygraną. Jednak coś poza stanowczością i zaciekawieniem przeniknęło jej twarz, sprawiając, że trudniej byłoby mi coś powiedzieć.
Wtedy znowu popatrzyłam na przybyłą dziewczynę, czując ową gulę w gardle. Widziałam, jak wsiada do auta wraz z resztą. Nie wyglądała ani na strapioną, ani na przejętą, co, zamiast rozjuszyć mnie, lub doprowadzić do wściekłości... zostawiło we mnie znak zapytania.
Reflektory rozjaśniły ulicę, a po paru chwilach czarny pikap zawrócił i odjechał w przeciwnym od nas kierunku. Kiedy stał się dla nas praktycznie niewidoczny, wstałam z niewygodnego kucnięcia. Zdjęłam kaptur, patrząc na ulicę, jakbym upewniała się, czy na pewno samochód odjechał na dobre.
I spodziewałam się, że gdy to się stanie, Valentia porazi mnie swoją ciekawością kawowych oczu. Jednak jedyne, co zrobiła, to poświęciła moment na badawcze spojrzenie, po czym westchnęła i ruszyła się z miejsca. Mijając mnie, nietypowo klepnęła mnie ręką po ramieniu, mówiąc:
— Chodź, odwiozę cię.
A ja nie znalazłam słów sprzeciwu. Ostatni raz spojrzałam na ulicę, po czym zamyślona powoli podążyłam za Latynoską.
***
Musiałam przyznać, że Valentia miała... odmienny gust muzyczny od mojego.
W tym samym aucie, którym wraz z Yvette odwoziły mnie ze szpitala, rozchodziły się brzmienia muzyki rapowej. Z mocną ścieżką muzyczną, grubymi głosami oraz basem przechodzącym przez całe moje ciało.
Głowa Latynoski bujała się lekko i rytmicznie, kiedy samochód osiągał nieco większą niż dozwolona prędkość. Siedziałam tuż obok na miejscu pasażera, patrząc za okno na rozmazujące się przed oczami lasy, a potem domy i ulice. Zachód słońca prawie że ustąpił ciemności wieczoru.
Nagle muzyka ścichła.
— Znasz ich, prawda? Tych z pikapa.
Spoglądnęłam na siebie w zewnętrznym lusterku granatowego pojazdu, ignorując reakcję mojego ciała.
— Znałam — odparłam głosem ochrypłym od dłuższego milczenia.
— Hm — skwitowała Valentia, ruszając z czerwonych świateł, chyba pierwszych od jakiegoś czasu. Odczekała tylko moment, by zadać mi kolejne pytanie. — Słabe przyjaźnie?
Na to obróciłam się i spojrzałam lekko rozbawiona przez przednią szybę.
— A nawet słaba rodzina.
Na krótką chwilę, ze względu na ostrożność przy prowadzeniu, spojrzała na mnie zainteresowanym spojrzeniem.
— Uwierz... — Ponownie patrzyła na drogę, mając na twarzy półuśmiech. — Dobrze to znam.
I szczerze, uwierzyłam. Valentia wydawała się mówić prawdę prosto z mostu. Nie owijała w bawełnę. Nie szczędziła sobie krytyki ani twardego trzymania się swojego zdania i poglądu. Nie miałam więc wątpliwości.
Kiedy tak jechałyśmy, a ja przestawałam w jakimkolwiek stopniu rozpoznawać okolicę, dopiero wtedy zaczęłam je mieć. Tylko w innym znaczeniu. Powoli odwróciłam głowę do dziewczyny, wciąż jednak analizując wzrokiem otoczenie.
— Jestem prawie pewna, że nie jedziesz do mojego mieszkania.
Latynoska wrzuciła wyższy bieg. Rzuciła mi krótkie, podejrzane spojrzenie, po czym obserwując obraz za szybą, odparła:
— Zgadza się.
Patrzyłam na nią w pełnym zdziwieniu i irytacji.
— Dlaczego?
Jednak nie dostałam na to odpowiedzi do momentu, w którym Valentia zaparkowała auto na podjeździe domu. Oświetlało go tylko światło z wnętrza budynku. Zgasiła silnik, a chwytając za klamkę, powiedziała do mnie:
— Wisisz coś paru osobom, a parę osób wisi coś tobie.
I tak po prostu wysiadła, nie obracając się za siebie, a że wizja siedzenia samej w obcym aucie mi nie odpowiadała, poszłam w ślady dziewczyny pełna sceptyczności. W momencie, gdy zamknęłam za sobą drzwi od pojazdu, roznosząc wokół ich trzask, Valentia podniosła rękę z kluczykami i zamknęła guzikiem przy nich samochód.
Tak, zdecydowanie nie było odwrotu.
Zbliżałyśmy się do przeciętnej wielkości domu o podobnych barwach, jak i każdy inny dom w tym miasteczku. Czyli ciepłych. Charakterystyczną rzeczą była obręcz od kosza przyczepiona do krawędzi spadzistego dachu. Podjazd pod nim chyba stanowił niewielkie boisko, gdy nie było na nim wielu aut.
A na ten moment, razem z samochodem Valentii, były tu trzy pojazdy. W tym jedno zielone, które skądś kojarzyłam i gdzieś już widziałam. Ostatnie z trzech natomiast znałam dobrze, co nie napełniło mnie spokojem. Wręcz przeciwnie.
Gdy dołączyłam do Latynoski, która dzwoniła już do drzwi, cofając się po tym o krok, upewniłam się w przekonaniu, że nie ona tu mieszkała.
Natomiast niespodziewanie gwałtowne otworzenie drzwi przez znanego mi chłopca uświadomiło mi, kto mieszkał.
Lekko zaskoczona, patrzyłam na Benjamina i na jego kilkukrotnie bardziej zdziwioną od mojej minę. Zielone oczy były wielkości monet. Ręka wciąż trzymała za klamkę. A dosłownie sekundę później razem z uśmiechem chłopiec rzucił się w moim kierunku. Podniosłam nieco ręce zaalarmowana. Przez siłę, z jaką na mnie wpadł, zatoczyłam się parę kroków do tyłu. Dziecięce rączki mocno złapały mnie w talii. Benjamin przytulił się do mojego brzucha.
A gdy tak patrzyłam z góry na jego loczki, dalej będąc w niemałym szoku, w końcu położyłam dłonie na jego plecach, nawet trochę rozbawiona. Poczułam namiastkę spokoju.
— Ciebie też miło widzieć, Benjamin.
Bo w końcu był to Benjamin Benston.
I gdy podniosłam głowę w stronę drzwi, by znaleźć wzrokiem Valentię, napotkałam jedynie baczne spojrzenie miodowych oczu.
Chłopiec przestał zgniatać mnie w uścisku i odsunął się o krok. Zielone oczy w pełni oświetlały jego buzię, a po koszmarnym siniaku nie było śladu. Jeden loczek przysłaniał mu nieco widok, ale nie zdawał się tym przejęty.
— Czemu nie było cię na włoskim?
I jak na złość, kłucie w klatce wróciło, ale tym razem nie uciekłam od niego. Czułam, że jestem winna chłopcu wyjaśnienia. Kucnęłam więc przed Benjaminem, tym samym zasłaniając się nim od widoku piwnookiego, który cały ten czas stał we drzwiach.
Chłopiec zmarszczył brwi z zaciekawieniem w oczach. Ten wyraz twarzy zdawał mi się znajomy i chyba wiedziałam, od kogo się go nauczył.
— Już nie będzie mnie na nim — zaczęłam cichszym głosem. Bałam się kontynuować, widząc nagłą przemianę emocjonalną u chłopca. Wzięłam głębszy wdech, którego znikąd zdawałam się potrzebować. — Wypisałam się.
A wtedy stojące przede mną dziecko ponownie we mnie wpadło, tuląc się do mojej szyi.
Dodatkowo mówiąc jedną z najmądrzejszych rzeczy, jaką może powiedzieć chłopiec w jego wieku.
— To przez te potwory? Przecież nic mi nie zrobią.
Zamknęłam oczy, kładąc dłoń na jego głowie. Potrzebowałam tego. Robiłam to bez przemyślenia. Czułam niespokojny oddech Benjamina obijający się o moją szyję. Kłucie w klatce rosło na sile.
— Nie podejmuję się tego ryzyka.
I gdyby nie głos Kendricka, chłopiec mógłby stać tu całą noc.
— Chodź do środka, Ben. Przeziębisz się.
Kiedy otworzyłam oczy, patrzył na nas z nieodgadnionym, skupionym wyrazem oczu. Benjamin posłuchał się kuzyna i oderwał się ode mnie powoli. Posłał mi ostatnie, smutne spojrzenie, które mogłoby ukruszyć nawet najtwardsze diamenty i minął stojącego w progu chłopaka, znikając we wnętrzu domu.
Wstałam na proste nogi, kiedy Kendrick dalej był w tym samym miejscu, podpierając framugę wejścia. Miał zmęczone, jednak uważne spojrzenie. Tak, jak zawsze.
— To prawda?
I chyba zauważył, że gdy miałam zacząć mówić, chciałam ominąć prawdę, bo zszedł ze schodków przed domem, wystawiając rękę w geście wtrącenia i odzywając się za mnie.
— Moi bliscy nie czują się bezpiecznie. Nawet z twoim zapewnieniem.
Milczałam, pozwalając mu mówić dalej. Wyglądał na zmęczonego i najwidoczniej musiał coś z siebie wyrzucić. I było to na tyle poważne, że czekał z tym do momentu, w którym Ben zniknął we wnętrznościach ich domu.
— Nie możesz się tak po prostu odcinać, zostawiając nas bez odpowiedzi. — Głos miał pewny, ale na swój sposób spokojny i cichy. — To, przez co przechodzisz, wpływa też na innych.
Po raz pierwszy nie mogłam znieść intensywności jego spojrzenia. Spuściłam wzrok na rękawiczki. W jednej chwili poczułam na sobie winę świata. Poczułam niemoc wobec wszystkiego, co działo się dookoła. Zobaczyłam, jak niewielka byłam wobec siły losu i przeszłości.
— To matka mnie wypisała z kursu.
Chwila minęła, nim Kendrick mi na to odpowiedział. Z głosem równie spokojnym, jak i mój.
— Dlaczego to zrobiła?
Z jednej strony nie chciałam mówić czegokolwiek więcej, bo już czułam się obnażona. Już byłam na granicy rozsądku i uczuć. Miałam odsunąć się od nich wszystkich, byleby nic gorszego niż to, co już miało miejsce, się nie wydarzyło. Od samego przyjazdu do tego miasteczka w planie miałam trzymanie się w tak rygorystycznych rysach, jak to tylko było możliwe.
Z drugiej jednak... czułam niesamowite zmęczenie. Znikąd pojawili się ludzie, którzy chcieli o mnie wiedzieć więcej i potrafili w pewien sposób widzieć inaczej. Wszystko nagle nabrało takiego tempa, że nawet nie zauważyłam, jak emocje zaczęły ze mnie uciekać.
A kiedy już zaczęły, piekielnie trudno było je powstrzymać na nowo.
Podniosłam wzrok na Kendricka, którego zacieniona twarz wyrażała cierpliwość i pełne skupienie uwagi na mnie. Nie było już tam sceptyczności. Dobrze widziałam, jak w głębi martwił się o Benjamina i swoich przyjaciół. I chyba to było tym, co mnie przełamało.
— W ostatnią niedzielę rodzina przyjechała mnie odwiedzić, a że... nigdy nie miałam z nimi w pełni zdrowej relacji, ich wizyta nie skończyła się najlepiej. — Wzruszyłam ramionami tak, jakbym chciała zrzucić z ramion wagę ważności tej wypowiedzi. — Na tyle niedobrze, że matka w zemście wypisała mnie z jedynej...
Musiałam przerwać, bo poczułam nadchodzące, katastroficzne łamanie się głosu. Nie chciałam dotrzeć do tego momentu, więc na chwilę wzięłam oddech, by popatrzeć gdziekolwiek indziej. Potrzebowałam rozumu. Machnęłam lekko ręką, przeskakując na kolejny, ważny wątek.
— Ta notatka, którą widziałeś, była od mojej kuzynki. — Z powrotem spojrzałam na chłopaka, kiedy on cały czas słuchał mnie uważnie. — Nigdy się nie lubiłyśmy. Jedna nie lubiła drugiej. Tego, kim była. — Poprawiłam torbę na ramieniu, czując się niezręcznie. — Więc możesz zrozumieć, czemu się wyprowadziłam.
Z zamyśleniem Kendrick popatrzył gdzieś indziej, sięgając ręką do kieszeni w spodniach. A gdy wyjął coś, czego szukał, zmarszczyłam brwi. Miał w ręce różową, zgiętą w pół kartkę. Patrzył na nią przez moment, po czym powoli wyciągnął ją w moim kierunku.
Jednak kiedy sięgnęłam po ten kawałek papieru, cofnął lekko dłoń, prowokując mnie do kontaktu wzrokowego. Badał mnie wzrokiem w tym swoim typowym skupieniu, mówiąc:
— Dobrze zrobiłaś. — I dopiero wtedy podał mi kartkę. Nie sprecyzował, o którą cześć tego wszystkiego mu chodziło.
A gdy wzięłam różowy papier i schowałam go do kieszeni bluzy, powiedziałam, kończąc:
— I tak, jak mówiłam: jesteście bezpieczni. — Chyba zaczęłam się rozluźniać, bo przestałam bawić się rękawiczkami, a na twarzy czułam swego rodzaju spokój.
Jednak to Kendrick powiedział coś, co oficjalnie skończyło rozmowę. I wywołało to u mnie samo kłucie w klatce, co jeszcze minuty temu. Bo było to ostatnią rzeczą, jaką spodziewałam się usłyszeć. Podniósł do góry kącik ust, co ledwo zauważyłam na schowanej w cieniu twarzy. W oczach błysnęły mu iskierki.
— I tak, jak powiem to teraz: ty już też.
W ogóle nie spodziewałam się takich słów. Więc zrozumiałym było moje lekko niedowierzające i wytrącone z uwagi spojrzenie.
— Ej! Czekamy na was!
A nawet jeśli bym wymyśliła jakąkolwiek odpowiedź, głos Valentii wraz z dźwiękiem otwieranych drzwi i tak by ją przerwały. Kendrick odwrócił się w stronę Latynoski, która przez to widoczna również dla mnie trzymała... kufel z piwem.
Czyli to by było na tyle z czasu spędzonego w aucie z Valentią jako kierowcą.
— Idziemy, spokojnie — odparł na to Kendrick, idąc już po schodach, kiedy dziewczyna chciała zamknąć mu drzwi przed nosem z jakiegoś powodu.
A gdy z toną sprzecznych emocji ruszyłam jego śladem, zawibrował mój telefon. Wyjęłam go, odczytując wiadomość. I wszelkie pozytywne uczucia nagle zostały zgniecione przez jedno.
,,Ktoś z twojego miasteczka przebił mi i moim znajomym opony w samochodzie. Pod twoim klubem. Zastanawiam się, kto to mógł być? Może ty wiesz?"
— Glass?
Popatrzyłam obudzona na czekającą na mnie dwójkę, a w zasadzie jednego chłopaka, który obserwował mnie ze zmarszczonymi brwiami.
— To tylko wiadomość od kierowniczki klubu. Wszystko gra. — Wspięłam się po schodach, niezbyt poświęcając uwagę detalom dookoła. Chłopak tylko skinął głową, wchodząc do środka.
Jednak prawda była inna i nikomu nie mogłam o niej powiedzieć.
Prawda była coraz gorsza.
***
Wracam, wracam! Z dużo dłuższym rozdziałem w wynagrodzeniu! Przepraszam za tygodniową przerwę, ale naprawdę wiele rzeczy się działo i również nie byłam pewna rozdziału, aż dotąd! Postanowiłam, że rozdziały teraz będą co mniej więcej pięć dni, żeby były nieco lepiej dopracowane.
Rozdział dedykuję wszystkim maturzystom oraz osobom, które muszą żyć i cierpieć w toksycznym środowisku. Nie wyobrażam sobie, przez co przechodzą obie grupy, jednak w zupełnie innym znaczeniu. Trzymam za was przysłowiowe kciuki i wspieram mocno! ♥
Dziękuję za ponad 2600 wejść Czytelmistrze oraz za wasze konstruktywne komentarze. Może nie do końca sobie z nimi radzę, ale zdecydowanie biorę je do serca.
Kocham i pozdrawiam,
~ Ovska
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro