Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Dwóch Władców

Nie do końca wierzyłam w moment, w którym wszystko się wyjaśniło, a ja oficjalnie nie mogłam przekroczyć progu sali. Dopiero kiedy opuszczałam budynek, zdziwienie zmieniło się w złość i żal.

Ojciec napisał w liście o dystansie i spokoju, ale matka najwidoczniej zrozumiała to na swój sposób. I nie wiedzieć czemu, to właśnie odebranie mi kursu wywołało we mnie tak różne emocje. Intensywne. Niezrozumiałe.

I rozpamiętując je, zagłębiłam się w nie na tyle, by przegapić przystanek, dzień później. Dom Britt znajdował się przez to nie pięć, ale około dwudziestu pięciu minut na nogach stąd. Wyszłam na tak samo lekki chłód, jak i zeszłego dnia, zirytowana swoim własnym rozproszeniem.

Tak, tego dnia było To święto. Święto Dwóch Władców.

Ku mojemu niezadowoleniu, nie znalazłam wiele na jego temat w internecie. Zarys nie był logiczny, a obchodów nie znalazłam wcale. Nie wiedziałam oczywiście, czego się spodziewać, przychodząc do Britt, ale myślałam, że zdobędę chociaż szkic tego święta. Ideę.

Jednak emocje, jak w kotle, mieszały się ze sobą, rozpraszając i denerwując. Zagranie mojej matki tylko bardziej zmotywowało mnie do przyjścia.

I tak z pomocą GPS-u oraz wskazówek z wiadomości od Britt, w końcu dotarłam do buchającego już z zewnątrz kolorem, drewnianego domu. Utrzymany był w ciepłych tonach, z kwiecistymi krzewami i powykrzywianymi artystycznie małymi lampami przy chodniku. Oczywiście było nieco przed popołudniem, więc nie były jeszcze włączone.

Po lecącym w górę dymie i stłumionym dźwięku rozmów zorientowałam się, że całe przedsięwzięcie odbywało się na tyłach posesji. Bo i tak od frontu nie spostrzegłam niczego, prócz zaparkowanych aut.

Drzwi były zamknięte, ale wzdłuż domu znajdował się niższy, drewniany płot, a przede wszystkim otwarta w nim bramka. Chodnik z okrągłych, burych cegieł sam prowadził do celu.

I nie do końca kontrolując swoje ruchy, poprawiłam kucyka oraz okulary, a dopiero po fakcie westchnęłam zirytowana. Wciąż starałam się wykorzenić te nawyki z głowy i najwidoczniej szło mi to mało efektywnie.

W rozpiętym płaszczu, luźno zawieszonym na szyi szaliku i tych samych, bezpalcowych rękawiczkach, co zeszłego dnia, wkroczyłam na tyły domu, zwalniając pod wpływem zobaczonego tam zjawiska.

Było tu mniej ludzi niż na imprezie, ale więcej, niż na typowym, towarzyskim spotkaniu. Na środku rozległej działki było wspomniane ognisko, ale dużo większe, niż w mojej wyobraźni. Miało ponad metr w promieniu i jego płomienie wznosiły się wysoko, prawie że na wysokość wzrostu zebranych.

Nie widziałam masowości alkoholu ani nie słyszałam dudnienia muzyki. Radio delikatnie leciało w tle, podobnie jak w Azylu. Dominowały napoje gazowane i soki. Jednak przede wszystkim uwagę przykuwały odcienie pomarańczu na ubraniach. To blade, to ciemne, a to jaskrawe i przechodzące z jednych w drugie. Wszystko to stanowiło dziwne ucieleśnienie jesieni.

Mimo tego wciąż nie miałam bladego pojęcia, na co tak właściwie patrzyłam.

— A już myślałem, że stchórzysz.

Z tłumu dopiero co wyłonił się Kendrick, ubrany tak samo pomarańczowo, jak i reszta. Czyli trochę. Poza swoim zegarkiem miał na sobie pomarańczową, rozpinaną bluzę i tego też koloru sznurówki w trampkach. Reszta pozostała neutralna. Jednak u niego nie było to aż taką zmianą, bo zawsze miał na sobie coś w tym właśnie kolorze.

Patrzył na tarczę swojego zegarka z podniesionymi brwiami, gdy się do mnie odezwał. Na twarzy miał już wcześniej spokój i pewne rozbawienie. Natomiast ja, nagle czując się jak niepasujący element układanki, zapytałam:

— Powinnam wiedzieć, że jest jakiś kolor dnia?

Chłopak podniósł na mnie głowę, spostrzegł, że nie mam na sobie ani grama pomarańczu i skończył ze wzrokiem na moich dłoniach. Zauważyłam to, mimo że był to krótki moment. Na końcu spojrzał mi neutralnie w oczy, karmelem błyskającym od oddalonego ognia.

— Może cię nie zlinczują.

I gdy skinęłam głową, patrząc na ludzi, właśnie wtedy wyskoczyła na mnie Britt. W zwiewnej, pomarańczowej sukience i grubszej, dżinsowej kurtce na nią narzuconej. Nawet miała namalowane pomarańczowe serca na policzkach, nie mówiąc już o — uwaga, uwaga — pomarańczowej beanie.

— Hejka, Glass! — Uścisnęła mnie tak szybko, że nie zdążyłabym jej odpowiedzieć. Skądś już to znałam. — Bałam się, że zmieniłaś zdanie!

Przewróciłam oczami, widząc powtarzający się schemat, i mimowolnie na twarz wpłynął mi leniwy pół-uśmiech. Britt położyła mi dłoń na ramieniu. Oczy błysnęły jej nagłym zmartwieniem.

— Ty nigdy nie spóźniasz się do pracy! Co jest?

I wtedy poczułam psychiczne przytłoczenie jej dłonią, ale nie ruszyłam się z miejsca. Wbrew wszystkiemu, co można było pomyśleć, nie chciałam sprawić jej przykrości. Widziałam, że jest typem kontaktowym i wyraża się poprzez fizyczną więź. Odsunięcie się od gestu Britt byłoby pewną urazą. A w końcu byłam na jej imprezie.

Dlatego tylko wzruszyłam ramionami, rozluźniając tym widocznie szatynkę.

— Wysiadłam o przystanek za daleko. Wszystko w porządku.

I zdjęła swoją rękę z uśmiechem, wracając do swojego typowego nastroju, a ja dopiero wtedy, gdy nabrała dystansu, zauważyłam plik pomarańczowych kartek w jej drugiej dłoni. Chyba zauważyła mój wzrok, bo podniosła je podekscytowana.

— Zaraz zobaczysz, o co w tym wszystkim chodzi. — I posyłając nam ostatnie uśmiechy, pobiegła wprost między ludzi, znikając z pola widzenia.

Czymkolwiek było to święto, Britt bardzo na nim zależało i zdecydowanie nie przegapiała ani jednego z nich.

Kendrick natomiast patrzył na mnie swoim bacznym wzrokiem. Zniecierpliwiona podniosłam brew, dając mu do zrozumienia, że jeżeli ma coś do powiedzenia, może powinien przemyśleć to dwa razy. Jednak odezwał się niemalże od razu, a tym, co powiedział, mocno wybił mnie z rytmu.

— Legenda mówi, że Pierwszy Władca założył nasze miasteczko i od samego początku trzymał je w terrorze. Na swoich zasadach. — Popatrzył na ludzi wokół, zupełnie jakby nie przejmował się tym, co mówi. — Ludzie żyli pod jego presją do momentu, w którym jeden mieszkaniec nie oczernił go i nie wygnał. Użył do tego demonów, które władca trzymał w sekretnym zamknięciu przez cały ten czas. A dzięki temu mieszkaniec został drugim, nowym władcą, przywracając pokój i swobodę miasteczku.

Przez chwilę starałam się złączyć fakty w całość, aż dotarłam do pierwszego z problemów.

— Skąd mieszkaniec wiedział, gdzie Pierwszy Władca trzymał demony?

Na to Kendrick tylko wzruszył ramionami.

— Zagadka. Tego nie wie nikt.

Skinęłam głową, wciąż jednak zaciekawiona. Przynajmniej coś zaczynałam wiedzieć. Święto przede mną opierało się na tej właśnie legendzie i musiało być w niej drugie, nieznane mi jeszcze dno.

— A gdzie odszedł Pierwszy Władca?

Wtedy chłopak spojrzał na mnie kątem oka, chyba zauważając moją niejaką ciekawość.

— Też zagadka. Wiadomo tylko, że został wygnany jesienią, tego właśnie dnia. Stąd ten kolor. Jako symbol.

Zmarszczyłam lekko brwi, wracając wzrokiem do zgromadzonych nastolatków, napotykając kolejny problem. Kolor symbolizował odejście Pierwszego Władcy jakby... Nie był zły w ich oczach. Albo symbolizował pierwszy dzień wolności miasteczka, co na przekór stanowiło poparcie Drugiego Władcy. Postrzeganie go jako zbawiciela.

Nie było w tym symbolu niczego oczywistego.

Moje myśli przerwała Britt, pojawiająca się na podwyższeniu w postaci tarasu niedaleko, prosząca właśnie o uwagę.

— Mam nadzieję, że pogoda, jak co roku, będzie nam dziś sprzyjać, bo właśnie nadeszła  t a chwila! — Podała najbliższym znajomym plik pomarańczowych kartek wraz z dużą ilością ołówków, po czym wyprostowała się, mówiąc dalej. — I tak samo, jak co roku, dręczy nas ten sam konflikt moralny: Komu zawdzięczamy miasteczko i który z Dwóch Władców był tak naprawdę tym złym?

Może i przechodzili przez to każdego roku, ale wszyscy słuchali tak, jakby słyszeli to wszystko po raz pierwszy. Skupieni, wyciszeni i praktycznie wszyscy już uzbrojeni w kartki.

— I dochodzimy do wniosku... Że nie możemy go rozwiązać. Więc święto, jakie dzisiaj obchodzimy, tak naprawdę polega na wdzięczności za samo nasze miasteczko. Za wolność. Ten dzień polega na odłożeniu przeszłości za sobą i docenieniu miejsca, w którym jesteśmy i ludzi, których mamy przy sobie.

Najbliżej stojący słuchacze wydali z siebie żartobliwy dźwięk wzruszenia, po czym zaśmiali się wszyscy, wraz z Britt.

— Dobra, dobra, a teraz do rzeczy. — I znowu wszystkich poniósł śmiech. — Skrywane demony Pierwszego Władcy doprowadziły do takiego, a nie innego biegu wydarzeń. Więc tradycyjnie, by tego uniknąć — przerwała, podnosząc swoją kartkę i ołówek. — Zapiszmy nasze lęki i obawy, by z ulgą wrzucić je w to wielkie ognisko!

I gdy tylko skończyła mówić, schodząc szczęśliwa z tarasu, rozległy się radosne krzyki i oklaski. Britt najwidoczniej miała nieodpartą chęć i dryg do szerzenia pozytywnych emocji. Była w swoim żywiole. Była to więc całkiem miła strona jej osobowości do zobaczenia.

Jednak kiedy ludzie zaczęli zapisywać emocje na swoich kartkach, by potem utopić je w ogniu, poczułam niemiły ścisk w brzuchu. Nagle nie mogłam patrzeć na płomienie pożerające symboliczny papier.

— Ken!

Dziecinnie dziewczęcy głos przebił się przez tłum, a jego właścicielka stanęła zdyszana przed chłopakiem sekundy później. Ciemnoczekoladowy kolor skóry i iskierki w jej oczach były dla mnie niesamowicie znajome.

Kendrick spojrzał na nią lekko zdziwiony, ale nie tak, jakby widział ją po raz pierwszy.

— Co jest, Eileen? Gdzie jest Ben?

Dziewczynka zrobiła szybki obrót, wprawiając swoje warkoczyki w krótkie szybowanie. Wskazała na ognisko. Sama podążyłam za jej palcem i zauważyłam Yvette obejmującą od tyłu Benjamina. Śmiał się w pełnym szczęściu obok Tristana, który z kolei kucając, równie rozbawiony, próbował złożyć trzy kartki pod idealnym kątem. Nieudolnie.

I już wiedziałam, czemu Eileen wygląda tak znajomo.

— Czekamy na ciebie! — Wystawiła do Kendricka kartkę, najwidoczniej zarezerwowaną specjalnie dla niego.

Uśmiechając się lekko, wziął od niej papier, krótko mierzwiąc jej czubek głowy, na co z obrażoną miną odepchnęła jego rękę. Jednak od razu po tym ze śmiechem chwyciła go za bluzę, ciągnąc uparcie do ogniska.

Nie opierając się jej za bardzo, Kendrick popatrzył na mnie, wciąż rozbawiony, mówiąc na odchodnym:

— Nie podpal sobie rękawiczek.

Pokręciłam głową powoli.

— Nie tym razem.

I na to parsknął śmiechem, odchodząc z Eileen.

Widziałam, jak cała piątka jednoczy się, zbierając swoje kartki i tworząc z nich jedną całość. Odliczając razem, wrzucili je do ognia. Grupka zaśmiała się z siebie nawzajem. Wyglądali na doświadczonych w tej czynności, ale na nowo przeżywali wspólną tradycję.

Benjamin w którymś momencie wspiął się na Kendricka, a ten z kolei nie wydawał się mieć z tym większego problemu i posadził go na swoich ramionach. Oddalił się na bezpieczną odległość od ognia, bawiąc się z nim i gilgocząc go po łydkach, kiedy chłopiec, choć spanikowany, w śmiechu trzymał się jego czoła jak ostatniej deski ratunku.

I tak nagle dotarł do mnie fakt, że nie będę już widywała Benjamina pięć razy w tygodniu. Zdziwiło mnie ponowne ukłucie w klatce. Chłopiec nie wiedział, że już miało mnie nie być na kursie. Zeszłego dnia praktycznie wybiegłam z budynku, zanim on zdążył w ogóle przyjechać na lekcję.

Nagle owiał mnie przeszywający, ciemny chłód.

Mam siostrę do odebrania ze szkoły! Wypuście mnie!

— Glass! — Obok mnie pojawiła się Britt, przywracając na ziemię. Jej policzki były rumiane, ale serca wciąż się ich trzymały. Była lekko zdyszana, pot lśnił pod linią wiecznej beanie. — Podoba ci się nasze święto?

Przywracając do rzeczywistości.

— Dziękuję za zaproszenie, Britt, ale nie mam w zwyczaju obchodzenia świąt. Żadnych. — Mój głos był neutralny i głuchy. Znowu. — Chyba pojadę już do siebie.

Popatrzyłam na nią, tuszując wszystko, co czułam. Nie powinnam była tu przychodzić. To wszystko zaszło za daleko. Ja posunęłam się za daleko.

Spodziewałam się też wiele po Britt, ale nie zachowanego przez nią dystansu. Po prostu skinęła głową, trzymając się na wyciągnięcie ręki.

— Rozumiem.

I poczułam, że jednak byłam jej coś winna.

— Widać, że innym się podoba.

Rozejrzała się po wszystkich i wszystkim, uśmiechając się na mój komentarz. Widać też było, że uwielbiała to, co robiła.

— Moi rodzice rzadko są w domu i chyba... Utrzymywanie tradycji przypadło mnie. — Wzruszyła od niechcenia ramionami. Potem spojrzała na mnie z nadzieją. — Na pewno nie chcesz zostać?

Nie mogłam. Nie chciałam. Czułam, że przychodząc na te obchody, przekroczyłam jakąś granicę. Znowu dałam pokierować się emocjom. Znowu czułam się wystawiona na światło. Znowu czułam niestabilność. I sama się na nią spisałam.

Dlatego chciałam wrócić do mieszkania. Do cienia. Jednak tym razem było to o wiele trudniejsze niż przez ostatnie tygodnie. Wszystko zaczęło się komplikować. Bo inni chcieli dostrzegać coraz więcej. Bo świat zaczął swoją podstępną grę, którą chciał, żebym przegrała.

Bo ludzie wierzyli, że pod każdą taflą lodu kryje się życie. A ja po prostu pozwoliłam im w to wierzyć.

— Na pewno.

Britt posłała mi łagodny uśmiech, kiedy już chciałam odejść, ale o czymś sobie przypomniała, zatrzymując mnie.

— A, właśnie! Kelly zatrudniła więcej barmanek, bo dzisiaj zjeżdżają się ludzie spoza miasteczka! I podobno ma już tak zostać, bo nasz plener stał się na tyle popularny, że słychać o nim wszędzie!

Naprawdę, ta informacja była na samym dnie faktów, które zaprzątały moją głowę.

— To świetnie.

Chciałam odejść.

Jednak wtedy zaczęła wymieniać nazwy miast, a jedno uderzyło mnie prosto w gardło. Wmurowało mnie. Nawet nie mrugnęłam.

— Mogłabyś powtórzyć?

I powtórzyła. Za drugim razem byłam już pewna.

Pożegnałam się z nią szybko, czując, jak ciśnienie nagle mi skoczyło. Odchodząc, skrzyżowałam spojrzenie z Kendrickiem, ale odwróciłam się, zanim cokolwiek by ze mnie wyczytał. Musiałam wrócić do siebie.

Wrócić do cienia.

Moje płuca pracowały w zawrotnym tempie, kiedy minęłam dom Britt. A gdy na dobre zniknął mi z pola widzenia, zaczęłam mimowolnie i gwałtownie nabierać powietrza. Położyłam dłoń na klatce, czując w niej bolesne, fizyczne kłucie. Oczy same wypełniły się łzami, ale nie to było ani trochę przybliżone do łez smutku. Czułam, że za moment runę na ziemię. Kręciło mi się w głowie od nadmiaru wszystkiego. Nie kontrolowałam tego. Nie kontrolowałam niczego. Powstrzymałam rozrywający wnętrzności krzyk.

Bo miała wrócić.

Bo oni wszyscy mieli wrócić.






***

Trochę wcześniej, bo nie mogłam tego tak zostawić! No, teraz to się zacznie... Komentarze i głosy zalecane! Komentarze nawet bardziej, bo chcę wiedzieć, co sądzicie!

Parę informacji: zmieniłam opis na tyle, by pasował do książki, kiedy już jakąś jej część posiadam. Skoczyłam w rankingach, za co jestem wdzięczna właśnie wam! Głosy i komentarze robią niesamowicie wiele, więc jeśli nie zostawiliście głosika albo komentarza, nie krępujcie się! ❤️

Komentarze są tak cudowną rzeczą, że od razu mam ochotę pisać lepiej, więcej i szybciej. Związuję się z postaciami i fabułą, co powinno być widoczne prędzej, czy później. Dodatkowo być tak blisko dwóch tysięcy to rozbrajające uczucie! No bo halo.

Prawie dwa tysiące wyświetleń!

Kocham i pozdrawiam.

~ Ovska

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro