Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10. ,,W porządku"

Pomyłka.

Przypadek.

Prawda.

Czułam, jak moje serce bije niespokojnie, a czas, na złość wszystkiemu, niebezpiecznie zwalnia. Chciałam się przesłyszeć. Chciałam tak bardzo nie usłyszeć tego imienia. Chciałam wierzyć w to, że był to niesamowicie mało prawdopodobny zbieg okoliczności.

Wzięłam głębszy oddech, skinąwszy głową do dziewczyny w zrozumieniu. Musiałam schować uczucia. Na samo dno. Stałam przed dwójką słabo znanych mi osób ani trochę przygotowana na tego typu informację.

— Dziękuję za telefon. — Schowałam przedmiot do płaszcza, robiąc to ostrożnie i powoli, choć drgające dłonie mi w tym nie pomagały.

Na krótko nawiązałam kontakt wzrokowy z Britt. Wyprostowałam się, gotowa odejść. I nawet, obróciwszy się, odeszłam od nich już o krok, kiedy kolejne rzeczy po prostu musiały na mnie spaść. Irytacja uderzyła ponownie. W mojej głowie panował istny rollercoaster.

— Mogę cię odprowadzić.

Jednak nie stanęłam w miejscu ani nie odwróciłam się. Przymknęłam tylko oczy, licząc do pięciu. Wiedział, że nie miałam ochoty na towarzystwo, a nawet ślepy by to zauważył. Na szczęście rozbrzmiał protest Britt, powoli cichnący z ponownie pokonywaną przeze mnie odległością.

— Dajmy jej odpocząć, Ken — zaoponowała. Usłyszałam szelest kroków w trawie. — Chodźmy do środka, muszę wracać do pracy...

I szczerze, ulżyło mi. Ich rozmowa toczyła się dalej, a moja osoba znalazła się poza zasięgiem ich uwagi. Zmierzałam do spokoju, którego potrzebowałam jak tlenu.

Samotność raz wydawała mi się klatką, która zniewala i odseparowuje od wszystkiego, a czasem... Była po prostu schronieniem. I tego schronienia w tamtej chwili chciałam najbardziej.

Wciąż słyszalna za mną rozmowa cichła, ale skończyła się szybciej, niż mogłabym przestać ją słyszeć. Ledwo to zanotowałam. Dźwięk zielonych źdźbeł pod moimi półbutami był jedynym dźwiękiem, jaki mogłam znieść. Sama blaknąca zieleń i brzoskwiniowy kolor nieba były jedynymi kolorami, jakie nie paliły mnie po oczach. A zapach wczesnej jesieni był jedynym zapachem, jaki mogłam w całości wciągnąć do płuc.

To wszystko choć trochę zagłuszało imię ciągle powtarzające się w mojej głowie.

W końcu wyjęłam z płaszcza telefon, czując, jak palił mnie przez wszystkie warstwy materiału. Ostrożnie trzymając go na jednej dłoni i wciąż idąc przed siebie znaną mi już dobrze ścieżką, znalazłam niezapisany numer w historii ostatnich połączeń.

I dopiero wtedy, gdy przeszłam przez ulicę i usiadłam na niewielkiej, starej, nieco spróchniałej ławce stanowiącej cały przystanek, zablokowałam numer, usuwając go z egzystencji mojego telefonu. Z mojego życia. Ponownie.

Ulica była martwa i gdyby nie brać pod uwagę oddalonego dudnienia imprezy, mogłabym uznać to miejsce za nierealne. Nie było wiatru. Nie było deszczu. Nie było chmur. Pomarańczowe słońce ledwo co stykało się z horyzontem, tworząc długie cienie drzew, aut i samego przystanku, jednocześnie grzejąc prawą stronę mojej twarzy. Nawet nie słyszałam żadnego ćwierkania.

I szczerze, to był mój spokój. Cisza. A cisza potrafiła zagłuszyć nawet najpotężniejsze uczucie. Najgłośniejszą myśl.

Minusem ciszy było to, że przez nią umysł był zdany zupełnie sam na siebie.

Dobiegł mnie szybki stukot obcasów o asfalt parkingu tuż za mną. Z zapachem wanilii, wzrostem równym mojemu i bursztynową karnacją. Dziewczyna moment później zrównała swój krok z moim. Widziałam kątem oka, jak patrzyła na mnie z wahaniem.

— Dobrze, że ten dzień się skończył, co?

— Skończ, Rita.

Dobrze wiedziała, o co mi chodziło, bo popatrzyła przed siebie, nie mówiąc niczego więcej. I dobrze też wiedziała, jak bardzo nienawidziłam, kiedy robiła t o. Zwłaszcza posługując się drugim dnem, myśląc, że go nie zauważę.

Jednak w tej chwili to ona coś zauważyła, nagle łapiąc mnie za ramiona i obracając w swoją stronę.

— Masz rację, wybacz. Może pójdziemy na zakupy? Znalazłam cudowną...

— Od czego odwracasz moją uwagę?

Na ten moment nawet nie siliłam się ani na zmarszczenie brwi, ani na kpiący ton. Po prostu chciałam wiedzieć. I nie byłam głupia. Natomiast dziewczyna chyba nie wyczuła, że mam dość wszystkiego, co się działo, bo zrobiła nieudolną, zdziwioną minę.

— Po prostu przypomniało mi się...

Wyrwałam się z jej ścisku. Najnormalniej w świecie odwróciłam się tam, gdzie sekundy temu spoglądała Europejka, a tam zauważyłam to, co nie było nieznanym mi widokiem.

Stali tam razem. On i ona. Dwójka najbardziej żałosnych osób w tej szkole. I wszystkie moje przypuszczenia zostały potwierdzone, gdy zobaczyłam triumfujący, podły uśmiech na twarzy dziewczyny oraz brak jakiejkolwiek reakcji ze strony chłopaka. Wiedział, że tu byłam. Po prostu nie chciał na mnie spojrzeć, mocno obejmując dziewczynę w talii.

I dopiero wtedy widziałam w sobie oznaki podejrzliwości. Odwróciłam się w stronę dziewczyny, marszcząc brwi. Patrzyła gdziekolwiek, byle nie na mnie, chyba już planując wznowienie rozmowy o sklepie, kiedy udaremniłam jej ten plan.

— Wiedziałam, że to oni — odezwałam się wolno i sceptycznie.

— Przepraszam, ja... Nie chciałam, żebyś myślała o... No wiesz. — Spuściła wzrok, chyba rozumiejąc to, że nie popierałam takich gestów z jej strony.

— Wiem.

I wtedy podniosła wzrok, patrząc na mnie z nadzieją. Może ciągle nie powiedziała mi wszystkiego, ale nie zamierzała wyciągać tego na wierzch.

— To co, idziemy na te zakupy?

A ja, zgadzając się, nie zamierzałam porzucić swoich wątpliwości.

— Uciekł ci autobus.

Jedno zdanie przerwało moją ciszę, wbijając się w nią jak ostra szpilka.

Chłopak zasiadł obok na tej samej, jedynej ławce przystankowej. Zachował bezpieczny odstęp. Oparł łokcie o kolana, splatając ze sobą palce dłoni. Na nadgarstku, jak chyba zawsze, widniał ten sam, pomarańczowy zegarek.

— Żaden nie przyjechał.

Na moją głuchą, wypraną z czegokolwiek odpowiedź Kendrick przechylił lekko głowę.

— Dopiero co przejeżdżał, jak wychodziłem ze ścieżki.

Nie miałam ochoty na żadne tłumaczenie, więc odparłam tylko:

— Poczekam na kolejny.

Bo nie mogłam przyznać, że aż tak się zamyśliłam. Bo z chęcią bym to powtórzyła, byleby udawać, że istniałam tylko w tej jednej rzeczywistości. Cichej. Nierealnej. Spokojnej. Byleby uciec od samej siebie, zostawiając to, kim jestem, na asfalcie, by promienie zachodzącego słońca mogły to bezlitośnie spalić. Unicestwić.

Szczerze, Kendrick też znajdował się w odmiennym stanie. Był równocześnie spięty i wyciszony. Cokolwiek się stało wcześniej, wpływało to na niego i na sposób, w jaki egzystował. Był między światem myśli a realnym. Wyraz twarzy miał napięty i nieprzenikniony, ale jego piwne spojrzenie było wbite wprost naprzeciwko, w las. Nieobecnie, ale równocześnie łagodne i puste. Był psychicznie wymęczony.

I gdy już spodziewałam się kolejnej serii pytań, wyznań lub pretensji, z jego ust padło tylko:

— W porządku.

A dopóki kolejny autobus nie podjechał pod ławkę, siedzieliśmy w ciszy. Będąc w swoich własnych wymiarach. We własnych myślach. Wśród własnych emocji. Zbyt zmęczeni, by cokolwiek skrywać. Zbyt zmęczeni, by odezwać się, chociażby słowem.

I żadne z nas nie miało z tym większego problemu.


***

Niedziela.

Nie mogłam uniknąć t e g o dnia.

Jedynego dnia, w którym rzekomo nie pracowałam, ani się nie uczyłam. Kiedy załatwiałam swoje sprawy i mogłam robić to, co naprawdę chciałam.

Jednak było parę problemów:

1. Nie miałam wolnego, bo imprezy w plenerze odbywały się codziennie.

2. Moje rany na dłoniach odbierały mi przyjemność z każdej pojedynczej czynności.

3. Za niedługo miała się zjechać moja rodzina, której ani trochę tu nie chciałam.

4. Musiałam usunąć odrosty z włosów, bo mój naturalny kolor prawie że był odróżnialny od szarego.

Więc trochę tego było. Chociaż to ostatnie raczej było po prostu do zrobienia, niż stanowiło problem. Przynajmniej nie przed rodziną.

Zaczęłam wcześniej, niż bym chciała, dzień od najpierw ogarnięcia mieszkania tak, by rodzina nie mogła się do niczego przyczepić, potem zmiany opatrunków z pomocą kupionych kiedyś gaz i bandaży.

Gdy zobaczyłam tylko trochę lepiej wyglądające, pozszywane dłonie, sam ich widok mimowolnie odebrał mi siły na resztę dnia. Były brzydkie. Szpecące. I zupełnie niepomocne. Dlatego tym razem po prostu zawinęłam palce z osobna, żeby nie stanowiły uciążliwej całości.

To wszystko zajęło dłużej, niż zwykle, więc na dojazd do sklepu, zakupy, powrót i przygotowanie czegokolwiek do jedzenia miałam o wiele mniej czasu. I dobrze, że po drodze przygotowałam już listę zakupów, bo mogłam tylko wejść do środka, wziąć, co trzeba, i od razu wrócić na godzinę południową.

Musiałam się wyrobić. Czułam wewnętrzny przymus, którego nie znosiłam. Najchętniej udawałabym, że mnie nie ma w mieszkaniu przez cały dzień i dodatkowo wyłączyłabym telefon. Jednak cóż, wtedy byłoby tylko gorzej.

Dzień był wyjątkowo zdradliwy, bo wraz ze słońcem przyszedł spadek temperatury i lodowaty wiatr, notorycznie o tym przypominający. Miałam więc na sobie płaszcz, szalik oraz niegrubą czapkę. Do założenia tego ostatniego zdecydowałam się zrezygnować z kucyka. I tak nie miałam siły go poprawić. Dłonie postanowiłam po prostu schować w kieszenie.

Ulżyło mi, kiedy przekroczyłam próg sklepu, bo ten silny, chłodny wiatr, targał moimi włosami, nawet co jakiś czas rzucając we mnie liśćmi. Jak zwykle, ludzi nie było na pęczki, ale nie było też pustek. Koszyk założyłam na przedramię, wtapiając się w nieco chaotyczny ruch mieszkańców.

Gdy zaszłam do kolejnego działu, rozglądając się za gotowymi, mrożonymi daniami, zauważyłam Chucksa, Fana Tatuaży. W kurtce sportowej i w towarzystwie starszej kobiety dużo niższej od niego. Prawdopodobnie była jego matką, choć nie miała skośnych oczu jak chłopak. Trzymała go troskliwie pod ramię, wskazując jakieś wysoko położone produkty.

Ten widok, choć typowy, tylko pogorszył mój nastrój. I zwiększył stres.

Będąc już przy kasie, starałam się nie przykuwać uwagi akurat stojącej przede mną dwójki. Nie chciałam przechodzić przez niezręczną rozmowę. I nie sądziłam, że takowa by się odbyła. Znaliśmy się tylko z widzenia.

— Przepraszam, odmowa. — Mężczyzna przy kasie oddał kartę kredytową w wytatuowane ręce zdziwionego Chucksa.

— Proszę spróbować ponownie — odparł na to, oddając przedmiot z powrotem. Kobieta, trzymając się kurczowo chłopaka, zdawała się mocno zestresowana sytuacją.

I mimo zniecierpliwienia, kasjer zrobił to, o co go poproszono. Bezskutecznie.

— Przykro mi, to samo.

Chucks spojrzał na wszystkie zakupy i chyba wywnioskował, że musi je odłożyć. Kobieta obok nagle zaczęła szybciej oddychać. Spojrzała na kasjera z przerażającą nadzieją w oczach.

— Niemożliwe, żeby nie działała. Naprawdę...

I gdy Chucks z ledwo widocznym niepokojem chwycił kobietę za dłoń, coś do niej szepcząc, sięgnęłam instynktownie do torby. Kiedy oni zabierali swoje zakupy, by odłożyć je na miejsce, w końcu wyjęłam z portfela to, co trzeba. Wystawiłam przedmiot do kasjera, zatrzymując całą trójkę.

— Ja zapłacę.

A wtedy kobieta położyła trzęsącą się dłoń na moim ramieniu.

— Bóg zapłać, moja droga! — Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

Natomiast Chucks patrzył na mnie po prostu w zdziwieniu. I też z wdzięcznością. W końcu, gdy oni mieli skasowane zakupy, a ja dostałam swoją kartę z powrotem, chłopak skinął do mnie głową.

— Dziękuję. Oddam ci w najbliższym czasie.

Wyładowując rzeczy z koszyka, na chwilę przerwałam i również skinęłam głową. Wcześniejszy niepokój w jego zielonych oczach, który pojawił się, gdy kobieta zaczęła nerwowo reagować na to wszystko, a przede wszystkim sama kobieta, to były te rzeczy. Te rzeczy, które popchnęły mnie do tego, co zrobiłam. Odruchy paniki.

I chyba zadziałał ten sam mechanizm, który zadziałał przy widoku obitej twarzy Benjamina.

***

Nadeszła pora.

Na szczęście dałam radę przygotować wszystko na w miarę znośnym poziomie. Nie starałam się też za bardzo. Po pierwsze, nie zależało mi aż tak, a po drugie: moja rodzina ma tendencje do gastronomicznych wyścigów szczurów. Musiała przynieść coś od siebie.

A gdy w spięciu otworzyłam drzwi, przekonałam się o swojej racji. Moja matka, wraz z ciotką, prowadziły poczet rodzinny, trzymając potrawy w dłoniach. Nie zatrzymały się, a natychmiast zaszły do kuchni.

Ojciec przywitał mnie chłodnym uściskiem, czego nawet nie oczekiwałam, po czym zdejmując rzeczy, podążył do salonu, gdzie był też stół i jedzenie.

I w końcu nadszedł moment, którego nie chciałam najbardziej z tego wszystkiego.

Siedemnastoletnia, rudowłosa dziewczyna w zielonej sukience, a także jej matka, która wpadła wcześniej do kuchni, podeszły do mnie, by się przywitać.

Przywitać.

— Strasznie tu pusto. Żadnych ramek, ozdób... Witaj, Georgia. — I dopiero po nie tak subtelnym oglądzie ścian, ciotka chwyciła mnie w sztywny uścisk.

— Witaj.

I kiedy mnie puściła, zasiadając do stołu w salonie, nawet nie siliłam się na obrót w stronę ostatniego gościa. Wystarczyło, że stojąc do niej bokiem, kątem oka widziałam jej podłe rysy.

Zrobiła krok w moją stronę, nachylając się do mnie i ściszając głos.

— Twoje ukrywanie się nie zadziałało.

I zostawiła mnie samą, ostatecznie siejąc destrukcję po wszystkim, co zrobiłam od w t e d y, do tej chwili.





***

Lepiej późno, niż wcale! Dziękuję za super rankingi i wyświetlenia, mistrze! Lubię zostawiać was w niewiedzy i wiedzy zarazem!

Trochę Chucksa, bo czułam, że go trochę brakowało! Fani Kendricka i Glass się cieszą, mam nadzieję. A fani dramy, to już w ogóle!

Pozdrawiam, do zobaczenia za około cztery dni, jak zawsze,

~ Ovska

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro