2: VIII
Na początku taka mała informacja. Na moim profilu pojawił się kolejny Sherlock, więc oczywiście zapraszam zainteresowanych ;)
A drugie, to rada: lepiej usiądź, bo możesz dostać zawału.
Miłego czytania ~BeataSk ;*
~∆~
Powiedział, że istnieje książka, w której są opisane wszystkie, a przynajmniej te, o których wiadomo, organizacje — napisałam. — Zawiązaliśmy tymczasowy sojusz, i nawet Nath zaczął być mniej złośliwy niż zwykle.
Dziś niedziela, pomyślałam, czyli dzień, w którym nic, ani nikt nie zaburzy mojego wolnego czasu.
Kiedy zeszłam na dół do salonu, w progu przywitała mnie Rosie, która właśnie schodziła do pani Hudson, poprosić o herbatę. Jakby ciotka Sherin nie mogła tego zrobić, prychnęłam w duchu.
Jeśli mam być szczera, to nie przepadam za bardzo za tą dziewczyną. Mimo upływu lat, John Watson nadal się nie dowiedział, że Luna tak naprawdę wcale nie jest przyjaciółką-wyzyskiwaczką (jak kiedyś nazwał ją ojciec) Sherin, ani, że Sherlock może mieć jeszcze przed nim jakieś tajemnice. Co do samego Watsona... Odnoszę się do niego raczej z dystansem.
Powoli rozejrzałam się po salonie, i nigdzie nie dostrzegłam ciotki. Za to na kanapie siedział Nathan w towarzystwie wujka Mycrofta. Uniosłam w zapytaniu brew, a ten tylko wzruszył ramionami.
— Coś mnie omineło? — zapytałam. Wujek Mycroft pokręcił głową.
— Nie, dopiero przyszliśmy.
— A ja już mam dość — wymamrotał pod nosem ojciec. Skryłam uśmiech.
— Po prostu przyszliśmy w odwiedziny — powiedział Watson.
Przeczesałam palcami włosy, zirytowana. Podobnie jak ojciec nie lubiłam gości, źle znosiłam rodzinne święta, oraz czasami zapominałam, jak ma na imię Lestrade. Odwróciłam się do brata.
— Nath? Mam ochotę na spacer, czy zechcesz mi towarzyszyć?
— Ależ oczywiście, madame. — Wstał, i skłonił się teatralnie. — Jakże mógłbym odmówić tak pięknej kobiecie, jak pani? — Podał mi ramię, które przyjęłam, dalej odgrywając rolę.
— Jest pan niezwykle uprzejmy.
~*~
Sherlock patrzył na to małe przedstawienie z błyskiem w oku.
— Nie uważasz, że to podejrzane, braciszku? — zapytał Mycroft, bawiąc się parasolką.
— Owszem. — Sherlock skinął głową. — Tak nagle się polubili — wyjaśnił, widząc niezrozumiały wzrok Johna.
— Znasz Sherin wystarczająco długo, by wiedzieć, że jej... — urwał w odpowiedniej chwili. Nie mógł się zapominać w obecności Watsona.
Od dokończenia zdania uchroniła go Rosie, która właśnie weszła z filiżankami herbaty. Rozejrzała się po pomieszczeniu zaskoczona.
— Nie ma ich? Byłam przekonana, że Aurelia i tym razem nie oszczędzi mi swojej ironii, a ona znika, jakby nauka była ważniejsza od zabawy.
— Poszła na spacer z Nathanielem — sprostował Sherlock. Rosie z wrażenia mało nie upuściła tacki. — Nie martw się — dodał. — Związki między rodzeństwem nie są zbyt dobrze przyjmowane w społeczeństwie.
Holmes'owie skryli kpiące uśmiechy przed wzrokiem dziewczyny. Nie od dziś było wiadomo, że Rosie strasznie podoba się Nathan, który z kolei wcale nie był nią zainteresowany... No i była starsza, to kolejny powód, dlaczego woli trzymać się od niej na dystans.
— Sharon poszła do Luny z Amelią? — zapytał Sherlock, haj gdyby Watsonów wcale tu nie było. — Nie jest za mała.
Mycroft wzruszył ramionami.
— Ta mała ślicznotka potrafi dać w kość, jeśli czegoś chce a tego nie dostanie — odparł. — A ona wyjątkowo wdała się w matkę.
— Daj spokój. — Młodszy z Holmesów machnął ręką. — Aurelia jest jeszcze gorsza, a doskonale wiesz czyja to zasługa. Zwłaszcza teraz.
— O tak, Sherin w swoim czasie potrafiła swoim zachowaniem doprowadzić do rozwiązania konfliku, jak i jego wywołania... Pamiętasz jeszcze Moriarty'ego, prawda? Jestem ciekaw...
— ...czy jeszcze żyje? — przerwał mu.
— Właściwie miałem na myśli: ,,czym się teraz zajmuje". — Pociągnął łyk herbaty. Sherlock wzruszył ramionami.
— Pewnie tym co zawsze. Kniowaniami.
~*~
Dotarliśmy do parku i usiedliśmy na starej, drewnianej ławce. Wzięłam głęboki wdech, jakotakiego świeżego powietrza, i powoli wypuściłam je ustami.
— Ufasz mi? — zapytał niespodziewanie Nath.
Spojrzałam na niego zdziwiona, kompletnie nie wiedząc, o co może mu chodzić.
— Oczywiście, ale...
— Więc zamknij oczy, i myśl o Francji — przerwał mi. Zamknęłam je posłusznie, nie przestając się zastanawiać, o co, do diabła, może mu chodzić.
— Francja jest piękna, ale nie rozumiem...
Nie dokończyłam, bo nagle poczułam jego usta na swoich. Złapałam gwałtownie tchu, będąc jeszcze bardziej zdziwiona niż myślałam, że mogę być. Nie... Zaszokowana. Chciałam się odsunąć, ale mocno trzymał moje ramiona.
Po upływie... Minut? Sekund? Odsunął się, a ja miałam ochotę podarować mu prezent w postaci czerwonego śladu dłoni na policzku.
Zwiesił głowę, opierając czoło o moje ramię.
— Wybacz — odezwał się cicho. — Po prostu zauważyłem pewną osobę, i chciałem jak najszybciej się jej pozbyć.
— Doprawdy? A któż to taki? — zakpiłam, chociaż wcześniejsza złość momentalnie mi przeszła. — Cruella DeMoon?
Zaśmiał się, wciąż trzymając głowę na moim ramieniu. Jego jasne włosy, łaskotały mnie w kark.
— Nie. Jest jedna dziewczyna w Instytucie, która ubzdurała sobie, że jestem miłością jej życia.
— W Lunie? — Jestem pewna, że zbladłam. — A co jeśli mnie rozpozna? Pomyślałeś...
— Bez obaw. — Znowu mi przerwał. Popatrzył mi w oczy z iskierką rozbawienia. — Zadbałem aby nie widziała twojej twarzy.
Teraz i mi udzieliło się rozbawienie. Nie mogłam powstrzymać lekkiego uśmiechu, który cisnął mi się na usta.
— Kto by pomyślał. — Zaśmiałam się. — Przeżyłam swój pierwszy pocałunek z bratem, żeby mu pomóc.
— Przepraszam. — Jego uśmiech znikl na moment, aby za chwilę pojawić się z satysfakcji. — Ale z drugiej strony cieszę się, że nie przeżyjesz go z Torancym.
— Torancym? A co on ma do tego?
— Zobaczy się. — Puścił mi oczko, a ja zastanowiłam się nad jego słowami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro