Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1: XXXI

Dedyk dla: YoshimiAnn

~*~

    Siedziała sztywno nie zwracając uwagi na szmery wokół niej.

    Sherlock mocno ściskał jej dłoń, a do niej ledwo dochodziła ta wiadomość. Sharon znów zakładała jej kolczyki z mini kamerą, a przewodniczący obradował z resztą takich jak on.

    W pewnym momencie w pomieszczeniu znalazł się agent lub agentka z każdego innego Instytutu, oraz — ku jej zdumieniu — Yumi Dellie jej przyjaciółka z dawnych lat. Czarnowłosa wyczuwając jej wzrok odwróciła się, a poznając kto miał czelność się na nią bezczelnie gapić, uśmiechnęła szeroko. Trwało to mniej niż pięć sekund, a potem już spowrotem skupiła się na słowach jej przewodniczącego.

    Po chwilowym szoku wreszcie doszła do siebie i spojrzała najpierw na Sharon, a potem na Sherlocka, który był zaniepokojony samym jej zachowaniem niż sytuacją.

— Wszystko w porzątku? — zapytała zaniepokojona.

— To ja powinienem zapytać o to ciebie — odparł spokojnie.

— O mnie się nie martw. — Machnęła wolną ręką. — Nie pierwsza taka sytuacja ani ostatnia.

— Wiesz jaki jest Moriarty...

— Przystojny? — przerwała mu z krzywym uśmiechem.

— To nie jest śmieszne, Sherin. Teraz kiedy wreszcie przyznałem, że mam uczucia, ty idziesz popełnić samobójstwo.

— Mi się do niczego nie przyznawałeś — prychnęła.

— Nawet nie wiesz, jak trudno mówi mi się o uczuciach.

— Faktycznie, nie wiem. — Wyrwała rękę z jego uścisku. — Nawet nie spróbowałeś. — Spojrzała na Sharon. — Jest coś, czego szczególnie powinnam unikać?

— Denerwowania go — odparła czerwonowłosa. Blondynka skinęła głową, i podeszła do Mills'a.

— Jakie rozkazy panie przewodniczący?

   Spojrzał na nią ze współczuciem, a ona zmarszczyła na ten widok brwi.

Jest aż tak źle?, pomyślała zaniepokojona.

— Uzgodniliśmy wspólnie z innymi przewodniczącymi i zarządem, że pójdziesz w asyście jednego aganta z każdego obecnego tu Instytutu. Następnie... No cóż, zdajemy się na ciebie.

   Powoli skinęła głową. Czyli ma nie denerwować Moriarty'ego i improwizować.

Pierwsze będzie trudne, drugie nie.

~*~

— Ach, lady Charpentier — powiedział kiedy się zbliżyła. — Od naszego ostatniego spotkania stała się pani jeszcze piękniejsza.

— Przestań mi słodzić, Moriarty — odparła chłodno, siadając w fotelu naprzeciwko niego.

    Pomieszczenie, w którym się znalazła śmiało można było uznać za... Przesłodzone. Ściany i sufit były pomalowane na biało, a podłoga wylożona panelami, ale dywan, fotele, ozdoby... były różowe. Sherin w tym pokoju czuła się przytłoczona, i jakby trafiła do miejsca, gdzie w ogóle nie powinno jej być, co teoretycznie jest prawdą, ponieważ z czystej chęci by tu nie przyszła.

— Widzę, że lubujesz się w różowym kolorze. Nie jesteś przypadkiem transwestytą? — zapytała. Zmarszczył groźnie brwi, ignorując jej pytanie.

Oj, źle ze mną, bardzo źle,  pomyślała, dopiero przyszłam, a już zdążyłam go zdenerwować.

   Z jednej strony była na siebie zła, a z drugiej dumna. Niecodzinnie ma okazję zdenerwować największego złoczyńcę wszech czasów.

— Mogę pani zaproponować herbatę? — zapytał po chwili ciszy.

— Nie — odparła chłodno.


— Kawę?

— Nienawidzę kawy.

— W takim razie wina?

— Tylko jeśli masz pierniczki w lukrze — powiedziała zamyślona.

— Niestety nie posiadam — odparł zirytowany.

     Uśmiechnęła się w duchu, choć może nie powinna.

— O czym chcesz pogadać tym razem? — zapytała. — O jedzeniu? Koniecznie musisz spróbować żabich udek, mówię ci palce lizać — dodała kpiąco.

    Zacisnął pod stołem dłonie w pięści, ale na twarzy pozostał spokojny.

— Nie. Chiałem zapytać, co cię łączy z Sherlockiem Holmesem.

— A, o to. — Machnęła ręką. — Pomagam mu wyzbyć się choroby. — Uniósł brew.

— Sherlock jest chory?

— Owszem, na głowę.

   Przełożyła nogę przez podłokietnik w nonszalanckiej pozie. Naprawdę na za wiele sobie pozwalała. Moriarty zmarszczył brwi.

— Ta informacja nie chce dojść do twojej świadomości? — zapytała. — Ty tę chorobę możesz znać pod inną nazwą. — Puściła mu oczko, uśmiechając się krzywo.

— Naprawdę nie wiem o co ci chodzi — odparł, kręcąc głową.

— Masz za małą wyobraźnię, co? To wszystko? Mamy właśnie zjazd Instytutów i nie chciałabym przepuścić żadnego przedstawienia.

_ Zjazd Instytutów? No proszę, może się wbiję na impreskę?

— Wątpię czy byłbyś tam mile widziany.

   Wstała z fotela i skinęła mu głową, agenci za nią zrobili to samo.

— Czekaj. A co to za ładna dziewczynka? — zapytał wskazując czarnowłosą piętnastolatkę.

— Jest z Francji. — Machnęła ręką. — Nie wiem — skłamała.

   Piętnastoletnia Anika Rousseau jest najmłodszą córką przewodniczącego Instytutu Luny we Francji. Gdyby Moriarty się nią zainteresował, Sherin miałaby poważne kłopoty, zwłaszcza, że Rousseau'owie przyjaźnili się z jej rodzicami.

— Więc powinnaś ją znać. — Wzruszyła ramionami.

— Możliwe, ale nie mam świetnej pamięci do nazwisk. Skończyłeś? — Skrzyżowała ramiona. Jej pewność siebie biła na kilometr.

   Wszyscy w auli wstrzymali oddechy, kiedy Moriarty wymierzył w jej osobę pistolet.

— Jeszcze nie — odparł.

Nawet nie mrugnęła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro