1: XXXI
Dedyk dla: YoshimiAnn
~*~
Siedziała sztywno nie zwracając uwagi na szmery wokół niej.
Sherlock mocno ściskał jej dłoń, a do niej ledwo dochodziła ta wiadomość. Sharon znów zakładała jej kolczyki z mini kamerą, a przewodniczący obradował z resztą takich jak on.
W pewnym momencie w pomieszczeniu znalazł się agent lub agentka z każdego innego Instytutu, oraz — ku jej zdumieniu — Yumi Dellie jej przyjaciółka z dawnych lat. Czarnowłosa wyczuwając jej wzrok odwróciła się, a poznając kto miał czelność się na nią bezczelnie gapić, uśmiechnęła szeroko. Trwało to mniej niż pięć sekund, a potem już spowrotem skupiła się na słowach jej przewodniczącego.
Po chwilowym szoku wreszcie doszła do siebie i spojrzała najpierw na Sharon, a potem na Sherlocka, który był zaniepokojony samym jej zachowaniem niż sytuacją.
— Wszystko w porzątku? — zapytała zaniepokojona.
— To ja powinienem zapytać o to ciebie — odparł spokojnie.
— O mnie się nie martw. — Machnęła wolną ręką. — Nie pierwsza taka sytuacja ani ostatnia.
— Wiesz jaki jest Moriarty...
— Przystojny? — przerwała mu z krzywym uśmiechem.
— To nie jest śmieszne, Sherin. Teraz kiedy wreszcie przyznałem, że mam uczucia, ty idziesz popełnić samobójstwo.
— Mi się do niczego nie przyznawałeś — prychnęła.
— Nawet nie wiesz, jak trudno mówi mi się o uczuciach.
— Faktycznie, nie wiem. — Wyrwała rękę z jego uścisku. — Nawet nie spróbowałeś. — Spojrzała na Sharon. — Jest coś, czego szczególnie powinnam unikać?
— Denerwowania go — odparła czerwonowłosa. Blondynka skinęła głową, i podeszła do Mills'a.
— Jakie rozkazy panie przewodniczący?
Spojrzał na nią ze współczuciem, a ona zmarszczyła na ten widok brwi.
Jest aż tak źle?, pomyślała zaniepokojona.
— Uzgodniliśmy wspólnie z innymi przewodniczącymi i zarządem, że pójdziesz w asyście jednego aganta z każdego obecnego tu Instytutu. Następnie... No cóż, zdajemy się na ciebie.
Powoli skinęła głową. Czyli ma nie denerwować Moriarty'ego i improwizować.
Pierwsze będzie trudne, drugie nie.
~*~
— Ach, lady Charpentier — powiedział kiedy się zbliżyła. — Od naszego ostatniego spotkania stała się pani jeszcze piękniejsza.
— Przestań mi słodzić, Moriarty — odparła chłodno, siadając w fotelu naprzeciwko niego.
Pomieszczenie, w którym się znalazła śmiało można było uznać za... Przesłodzone. Ściany i sufit były pomalowane na biało, a podłoga wylożona panelami, ale dywan, fotele, ozdoby... były różowe. Sherin w tym pokoju czuła się przytłoczona, i jakby trafiła do miejsca, gdzie w ogóle nie powinno jej być, co teoretycznie jest prawdą, ponieważ z czystej chęci by tu nie przyszła.
— Widzę, że lubujesz się w różowym kolorze. Nie jesteś przypadkiem transwestytą? — zapytała. Zmarszczył groźnie brwi, ignorując jej pytanie.
Oj, źle ze mną, bardzo źle, pomyślała, dopiero przyszłam, a już zdążyłam go zdenerwować.
Z jednej strony była na siebie zła, a z drugiej dumna. Niecodzinnie ma okazję zdenerwować największego złoczyńcę wszech czasów.
— Mogę pani zaproponować herbatę? — zapytał po chwili ciszy.
— Nie — odparła chłodno.
— Kawę?
— Nienawidzę kawy.
— W takim razie wina?
— Tylko jeśli masz pierniczki w lukrze — powiedziała zamyślona.
— Niestety nie posiadam — odparł zirytowany.
Uśmiechnęła się w duchu, choć może nie powinna.
— O czym chcesz pogadać tym razem? — zapytała. — O jedzeniu? Koniecznie musisz spróbować żabich udek, mówię ci palce lizać — dodała kpiąco.
Zacisnął pod stołem dłonie w pięści, ale na twarzy pozostał spokojny.
— Nie. Chiałem zapytać, co cię łączy z Sherlockiem Holmesem.
— A, o to. — Machnęła ręką. — Pomagam mu wyzbyć się choroby. — Uniósł brew.
— Sherlock jest chory?
— Owszem, na głowę.
Przełożyła nogę przez podłokietnik w nonszalanckiej pozie. Naprawdę na za wiele sobie pozwalała. Moriarty zmarszczył brwi.
— Ta informacja nie chce dojść do twojej świadomości? — zapytała. — Ty tę chorobę możesz znać pod inną nazwą. — Puściła mu oczko, uśmiechając się krzywo.
— Naprawdę nie wiem o co ci chodzi — odparł, kręcąc głową.
— Masz za małą wyobraźnię, co? To wszystko? Mamy właśnie zjazd Instytutów i nie chciałabym przepuścić żadnego przedstawienia.
_ Zjazd Instytutów? No proszę, może się wbiję na impreskę?
— Wątpię czy byłbyś tam mile widziany.
Wstała z fotela i skinęła mu głową, agenci za nią zrobili to samo.
— Czekaj. A co to za ładna dziewczynka? — zapytał wskazując czarnowłosą piętnastolatkę.
— Jest z Francji. — Machnęła ręką. — Nie wiem — skłamała.
Piętnastoletnia Anika Rousseau jest najmłodszą córką przewodniczącego Instytutu Luny we Francji. Gdyby Moriarty się nią zainteresował, Sherin miałaby poważne kłopoty, zwłaszcza, że Rousseau'owie przyjaźnili się z jej rodzicami.
— Więc powinnaś ją znać. — Wzruszyła ramionami.
— Możliwe, ale nie mam świetnej pamięci do nazwisk. Skończyłeś? — Skrzyżowała ramiona. Jej pewność siebie biła na kilometr.
Wszyscy w auli wstrzymali oddechy, kiedy Moriarty wymierzył w jej osobę pistolet.
— Jeszcze nie — odparł.
Nawet nie mrugnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro