Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1: XXVII

Dedyk dla PorcelianQueen

~∆~


     Zniknął. Ale może to i lepiej.

    Nie zniosłaby widoku Janine i jego w jednym pomieszczeniu, flirtujących na każdym kroku. Oczywiście wiedziała, że to tylko gra, ale i tak strasznie ją to irytowało.

    Między ósmą, a dziewiątą przyjechał Mycroft, Anderson, i jakaś kobieta. Pytając co tu robią dostała odpowiedź, która wyprowadziła ją z równowagi. Znienawidzony przez nią jak i Sherlocka, Anderson przyjechał sprawdzić mieszkanie pod tytułem misji ,,czy przypatkiem nie ma tu narkotyków". Sherlock i John przyjechali niedługo potem, ale ona nie miała zamiaru słuchać ich rozmowy. Za trzy godziny mają spotkanie z Magnussenem w jego biurze, chociaż Sherin mogłaby przysiąc, że to Baker Street uzna za swoje biuro, bo myśli, że kiedy ma ich w garści, może wszystko.

    Z czarnych jeansów i zwykłej, czerwonej bluzki przebrała się w rozkloszowaną, granatową spódnicę, białą bokserkę, i swój ukochany, czarny żakiet. Na nogi oczywiście założyła czarne szpilki.

    Była gotowa na to spotkanie fizycznie, ale nie psychicznie. Potrzebowała wyciszenia, więc sięgnęła po pierwszą, lepszą książkę z półki, którą okazała się ,,Duma i Uprzedzenie".

    Punktualnie trzy godziny później usłyszała kroki na schodach. Było pewne, że weszli jego ochroniarze, a on na końcu. Odczekała jeszcze pięć minut, podczas których uzbroiła się w pistolet, i trzy sztylety. Pistolet naturalnie włożyła za pasek na prawym udzie, dwa sztylety za lewym, a ostatni za żakietem.

    Otworzyła cicho drzwi, i zaczęła powoli schodzić do salonu. Drzwi od tego pomieszczenia były otwarte, więc beztrudu się do niego dostała. Dzięki nie uwadze dwójki ochroniarzy zamknęła drzwi na klucz, chowając go w staniku — najlepszym schowku kobiety — i przemknęła do kuchni.

    Magnussen... no cóż, ulżył sobie do kominka.

— To nie siedemnastowieczna Francja, żeby tak się zachowywać — powiedziała głośno. Wszyscy spojrzeli w jej stronę. — A poza tym to nie kulturalnie w obecności kobiety.

— Ach, lady Charpentier — odparł nic sobie nie robiąc z jej słów. Wyciągnął chusteczkę od jednego z jego ludzi, i wytarł sobie ręce. — Naprawdę miło znowu panią widzieć. Jak się pani czuje na wspomnienie tamtego dnia?

— Wspaniale. Szkoda tylko, że pański ochroniarz nie był uważniejszy... Może nic by się mu nie stało — odparowała, idąc w jego stronę. Rzucił zmiętą chusteczkę na dywan. Okrążyła go.

— Doprawdy świetnie się pani prezentuje, Seraphino. — Prychnęła.

— Proszę po sobie posprzątać.

— Może pani to zrobi?

— Nie jestem niczyją służącą.

— A... Luny?

   Zmrużyła oczy. Pozostali byli zaskoczeni — Sherlock — inni nie wiedzieli o co chodzi.

— Piwnice ,, Apeldore " są puste.

— Słynie pani ze zmian tematu.

— A pan z jawnej ignorancji.

— Wymijających odpowiedzi...

— ...to też się pana tyczy — przerwała mu.

   Spojrzał na nią uważnie. Pstryknął palcami, i ochroniarz bezociągania się podniósł chusteczkę. Współczuła mu.

— Mówi pani o kulturze, a jednak sama jej nie przestrzega.

— Kto mówi, że jestem damą. — Odwróciła się w stronę okna. Jej długie, rozpuszczone włosy odsłoniły kawałek tatuarzu.

— To róża? — zapytał Magnussen.

— Słucham? — Odwróciła w jego stronę głowę i uniosła brew.

     Wskazał na kark.

— Pytałem, czy to róża.

— Nie — odparła szorstko.

— Czyżby pani kłamała? Nie ładnie, lady Charpentier.

    Nikt nie śmiał się odezwać, nawet Sherlock. Na ich oczach rozgrywała się właśnie gra.

— Wiem co widziałem — powiedział.

— Widzi pan to, co chce widzieć — odparowała ze skrzyżowanymi ramionami. — A ja chcę widzieć listy, które ma pan w kieszeni na tym biurku. — Wskazała drewniany mebel. Pokręcił głową.

— To nie będzie takie proste.

— W takim razie ktoś tu zginie — powiedziała z krzywym uśmiechem, i przekrzywiła głowę.

— Agenci Luny już wielokrotnie próbowali je zdobyć, dlaczego ma się udać tobie? — Uniosła brew.

— A więc teraz już nie jestem ,,lady"? A to ci dopiero... A tak mi na tym zależało. — Przyłożyła do czoła dłoń. — Z tego wszystkiego dostałam migreny! — zawodziła.

    Po chwili jednak odzyskała rezon.

— Jak ci się podobało moje przedstawienie?

— Całkiem niezłe — odparł chwytając za klamkę. Uśmiechnęła się przebiegle. — Prawie się nabrałem.

    Pociągnął za nią, ale stawiła opór. Spojrzał na Sherin z zaskoczeniem. Stała niewzruszona, unosząc brew.

— Coś nie tak? — zapytała niewinnie.

— Drzwi są zamknięte.

— Magia... — Odpowiedziała głośnym szeptem, i rozłożyła ręce.

    Sherlock ledwo powstrzymał uśmiech, a John nadal nic z tego nie rozumiał.

— Proszę oddać listy — powiedział Holmes. Magnussen spojrzał w górę, a następnie po raz kolejny pstryknął palcami.

    Jeden z tajniaków przystawił do głowy Johna pistolet. Magnussen się zaśmiał, co zdaniem Sherin było... przerażające.

— Ach, rozumiem — powiedziała. — Myślisz, że mając w garści Johna, masz Sherlocka, a dzięki Sherlockowi masz mnie, czyż nie taki jest tok twojego rozumowania?

   Magnussen nie odpowiedział, patrzył na nią, a jego wzrok stał się rozmyty.

— I tak nic sobie nie przypomnisz — powiedziała. — Nie możesz mnie oczernić, bo opinia ludzka, czy nawet międzynarodowa guzik mnie obchodzi.

   Nie odpowiedział. Przewróciła oczami.

— O tym też lepiej nie myśl. Luna cię załatwi. Szach matt, Magnussen.

— Jeszcze nie — odparł. — Życie Johna wciąż jest zagrożone.

— Nic mnie to nie obchodzi — odparła.

— Ale pana Holmesa już tak.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro