1: XXIV
Dedyk dla: Shine-Tusu
~∆~
Nigdy nie ubawiła się bardziej.
Mina Sherlocka, kiedy John poprosił go o bycie jego drużbą rozbawiła ją do tego stopnia, że spadła z kanapy. Niemniej jednak nadal się śmiała.
— Sher... Sherlocku... Ale ty wiesz... że milczysz? — zapytała między napadami chichotu. Spojrzał na nią zaskoczony, a następnie palną się dłonią w czoło. — To chyba znaczyło, że się zgadza — powiedziała do Johna, nadal się śmiejąc.
~*~
W nocy jednak nie było już jej tak wesoło.
Jak to zwykle bywa po koszmarach, człowiek pragnie poczuć bliskość drugiego człowieka, i tak było również w przypatku Sherin.
Zeszła po schodach na dół mając na sobie tylko czarną koszulę zapinaną na guziki, no i oczywiście bieliznę. Okazało się, że Sherlock siedzi w ulubionym fotelu i najwyraźniej podróżuje po zakamarkach swojego umysłu. Nie chciała mu przeszkadzać, więc powoli się wycofywała, jednak jakimś cudem ją wyczuł.
— Jak już tu jesteś to zostań — powiedział, otwierając oczy.
— Jak...
— Perfumy — odparł na niezadane pytanie. — Przecież to takie oczywiste.
— Czekasz na gratulacje? — zapytała, siadając w fotelu (już nie) Johna.
— Nie.
— To...
— Czekam na wyjaśnienia.
— Odnośnie...? — Uniosła brwi. Przewrócił oczami.
— Z jakiegoś powodu postanowiłaś zejść z góry, przypuszczam, że było to spowodowane jakimś konkretnym czynnikiem. A co mogło spowodować taką reakcję u ciebie? — zapytał, marszcząc brwi.
— Jestem ciekawa, jak byś wyglądał z nosem clowna — powiedziała ni z gruszki ni pietruszki. Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Ile masz jeszcze takich zdań? Piędziesiąt?
Wzruszyła ramionami.
— Nie wiem. Wymyślam na bierząco.
— Chyba naprawdę nie masz co robić.
— A ty najwyraźniej masz skoro zarywasz noc — odparła na to.
Pokręcił głową.
— Jako drużba mam wygłosić mowę.
— No to gratuluje — powiedziała z ledwo wyczuwalnym sarkazmem. Zamknął na chwilę oczy.
— Chodzi o to, że nie wiem jak się do tego zabrać.
— To proste. Powiedz coś prosto z serca.
— Ja nie mam serca.
— Każdy ma serce, tylko nie każdy zdanie sobię z tego sprawę. I go słucha — dodała zamyślona.
— A ty słuchasz serca?
— Moje serce milczy, nie jest zbyt rozmowne.
Nastała cisza, oboje nie wiedzieli co teraz mogliby powiedzieć.
— Małam koszmar — powiedziała w końcu.
— O czym był? — W Sherlocku obudziła się natura detektywa.
— Nic ważnego. — Machnęła ręką. — Jakieś bzdury z dzieciństwa. — Sprawdzała go.
— Dzieciństwo jest ważne. — Zmarszczył brwi.
— Więc to w nim musiało się stać coś co sprawiło, że stałeś się tym kim jesteś — odparła.
— Skąd ten pomysł?
Wstała z fotela i przeszła się po pokoju niczym prokurator.
— Panie i panowie, ten oto osobnik płci męskej podważa moją rację — powiedziała z usiesionym palcem wskazującym. — Uważam, że to zachowanie jest wręcz niedopuszczalne, i szybko powinno się zmienić — urwała patrząc na niego z góry. W jego oczach zauważyła ledwo widoczne rozbawienie. Więła głęboki wdech, wznawiając marsz. — Obecny tu Sherlock Holmes oskarżony o socjopatctwo... Jest w ogóle takie słowo?
— Raczej nie — odparł z lekkim uśmiechem. Wzruszyła ramionami.
— Więc teraz już jest. Wracając... Oskarżony o socjopatctwo przed upływem wyznaczonego terminu musi wyleczyć się z powyższej choroby, inaczej spotka go straszliwa kara.
— Jaka to będzie kara? — Parsknął śmiechem.
— Jeszcze nie wiem, ale napewno zapamiętasz ją na długo — odparła urażona. — Termin wyznaczam na 24 grudnia. Dokładnie w Wigilię.
— Mam się wyleczyć w tak krótkim czasie?
— Potrzebujesz motywacji — odparła na to.
Przestała chodzić po pokoju i stanęła za jego plecami, kładąc dłonie na ramionach.
— Może kupię psa, jeśli ci to pomoże — szepnęła, muskając mu płatek ucha. Nie zareagował.
— A co z twoją bestią?
Odchrząknęła prostując się, ale nie zabrała dłoni.
— François ma już swoje lata i...
— Zdechł? — zapytał z nadzieją.
— Miałam na myśli, że się okociła i nie chiałam jej zabierać od małych.
— Ile?
— Co ,,ile"?
— Ile jest tych małych bestii?
— Ach, jestem teraz właścicielką trójki ślicznych, puchatych kociaczków — powiedziała rozmażona.
Przewrócił oczami mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak ,,małe bestie".
— Mycroft powiedział mi kiedyś o Rudobrodym — powiedziała po chwili. Chciał się zerwać z fotela, ale jej ręce skutecznie mu to uniemożliwiły.
Wiedziała jaka może być jego rewakcja i zawczasu się przygotowała.
— Musiał naprawdę wiele dla ciebie znaczyć — kontynuowała. Ścisnął jej dłonie, które nadal znajdowały się na jego ramionach. Skrzywiła się. — A oto najlepszy tego dowód.
Teraz już całkiem nad sobą nie panował. Zerwał się z fotela, i Sherin nawet nie zdołała zarejestrować, kiedy znalazł się przy niej, mocno trzymając za dłonie. Próbowała się wyrwać, ale bezskutecznie.
— Puść! — syknęła.
— Nie.
— Puszczaj! — Zaczęła się wyrywać z jeszcze większą zawziętością.
Odwrócił ją plecami do siebie i mocno trzymał w pasie.
— Cicho, obudzisz panią Hudson — powiedział. Kiedy nie zareagowała na jego słowa, podniósł ją i zaniósł do sypialni. — Teraz możesz sobie krzyczeć do woli, ściany są dźwiękoszczelne.
— Widzę, że świetnie się zabezpieczyłeś przed wścipskimi uszami — odparła już spokojnie.
Wygładziła materiał koszuli i spojrzała na niego z groźnymi iskierkami.
— Jesteś całkowicie bezbronna, moja droga — powiedział. — Żadnej broni? Niedowiary.
— Zamilcz. Zamilcz i nigdy więcej się do mnie nie odzywaj.
— Sama zaczęłaś wspominając o Rudobrodym.
— Przynajmniej dowiedziałam się co spowodowało twoją chorobę, o najmądrzejszy. — Wykonała kpiący ukłon. Zacisnął pięści.
— Czy musisz być taka...
— ...piękna, mądra, inteligentna, zadufana w sobie, irytująca, sarkastyczna, pewna siebie, napewno nie bezbronna? — przerwała mu. Zamilkł, a jego oblicze złagodniało.
— ...bez serca — dokończył.
— Musiałeś być bardzo przywiązany do tego psa — powiedziała. — A wiesz? Właśnie wyzwoliłam u ciebie pewną cechę. — Uśmiechnęła się złośliwie. Spojrzał na nią pytająco. — Złość.
~∆~
Dokładnie wczoraj stuknął mi miesiąc pisania tego ff.
Jesteście kochani <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro