1: XX
Jak pomyślała, tak zrobiła.
Wyleciała prywatnym samolotem następnego dnia wieczorem po oficjalnym pożegnaniu z Mycrofem, niezbyt uczuciowym z Sherlockiem, wylewnym z panią Hudson, przyjaznym z Johnem, i przyjacielskim uścisku z Sherrinfordem.
Jej pierszym celem był rodzinny dom we Francji. Na lotnisku już czekał na nią biały samochód z szoferem, a w środku osoba, która zarządzała majątkiem rodziny pod jej nieobecność.
Przedstawił się jako Simon Everdeen, i pokrótce przedstawił jej sytuację ekonomiczną rezydencji. Wychodząc z samochodu znów rozbolała ją głowa. Złapała się za skronie i oparła o samochód.
— Wszystko w porzątku? — zapytał zaniepokojony. Skinęła lekko głową.
— Tak, po prostu... Och, jeśli wspomnienia muszą koniecznie wracać, to niech to robią delikatnie.
Zaśmiał się cicho.
— Może ty mnie nie pamiętasz, za to ja ciebie doskonale, nic się nie zmieniłaś.
— Mam nadzieję, że to komplement, nie zachowuje się już jak dziecko. — Uśmiechnęła się lekko. Spojrzał na nią z przyganą.
— Masz siłę zwiedzić dom?
— A co tu zwiedzać? Cegły, farba, i meble. Pytanie raczej powinno brzmieć: czy mam siłę przypomnieć sobie przeszłość.
~*~
Jej pokój nic się nie zmienił od tamtego czasu. Ściany ciągle mały ten sam ciemny, granatowy kolor, książki wciąż leżały chaotycznie na półce, a meble były tak samo nie w jej stylu.
Zmęczona po podróży niezważając, że jest jeszcze w ubraniach, położyła się spać.
~*~
Dwa miesiące później, kiedy James Moriarty włamywał się do Tower, banku, i więzienia, ona była już dawno w Hiszpani nad morzem, w kolejnej rezydencji.
Ta była dużo mniejsza. Równie biała, i czysta, ale mniejsza. Mieściła się kilka kilometrów od plaży, i Sherin chętnie na niej przebywała.
Kiedy Moriarty psuł Sherlockowi opinie publiczną, ona była we Włoszech.
W Wenecji była właścicielką domu jednorodzinnego. Posiadał kuchnię, łazienkę, dwie sypialnie, oraz salon z kominkiem, przez co był przytulny, i chciało się do niego wracać w każdej wolnej chwili.
A kiedy odbywał się pogrzeb Holmesa była w Rumunii. W Tymisoarze miała kuzynów, którymi zdeklarowała się opiekować pod nieobecność ich rodziców.
Taylor i Laura mieli po czternaście lat, i byli strasznie nadpobudliwi. Dziewczynka miała włosy do ramion w kolorze ciemnego kasztanu i śliczne, czekoladowe oczy. Chłopiec natomiast był blondynem po tacie, oraz niebieskie oczy po mamie. Oboje od razu bardzo ją polubili, i nawet po upływie wyznaczonego czasu opieki, nie chcieli się z nią roztawać, przez co została tam przez kolejny miesiąc.
Po upływie tego czasu postanowiła odwiedzić Sharon, która już wróciła do rodziny w Niemczech. Marina i Edmund Millerowie, również bardzo ją lubili, i nie wypuścili jej spod swoich skrzydeł przez następne dwa miesiące, ku radości Sharon. Dziewczyna w końcu mogła porozmawiać z nią na spokojnie, plotkować, i obgadywać Wren przez długi czas.
Następnym przystankiem był Instytut Luny w Tokio. Wyleciała załatwionym przez członkinię zarządu (Sharon) samolotem o wdzięcznej nazwie Lunaper. Na lotnisku głównym w Tokio przywitała ją delegacja od tamtejszego przewodniczącego.
Spojrzała na nich ze schodków samolotu autentycznie rozbawiona. Z tłumu ochroniarzy wyszedł jeden w średnim wieku. Powiedział coś do mężczyzny obok po angielsku, a następnie podszedł do niej witając po francusku. Skinęła mu głową.
— Czy możemy towarzyszyć pani do Instytutu? — zapytał łamanym francuskim. Zdusiła śmiech.
— Nie jest konieczne aby mówił pan po francusku, jeśli sprawia to panu trudność — odparła z uśmiechem. Mężczyzna wyraźnie odetchnął z ulgą.
— Dziękuję, lady Charpentier — odezwał się tym razem w języku angielskim. — Zapraszam do samochodu. — Wskazał ręką srebrny pojazd.
~*~
W czasie drogi mężczyzna przedstawił się jako Henry Larks, i z tego co się dowiedziała, jego ojciec pochodził z Anglii, a matka była z tąd.
Zaraz po przyjeździe na miejsce przywitało ją jeszcze więcej ochroniarzy, co wydało jej się dziwne. Zapytała o to pana Larksa, a on na to odparł ze śmiechem, że bezpieczeństwo gości, a zwłaszcza tak wybitnych jest dla nich prioritetem.
Zaprowadził ją długimi korytarzami do biura ich przewodniczącego, a na miejscu bawił się w tłumacza, gdyż jak się okazało przewodniczący był nowy i niekoniecznie znał angielski, nie wspominając już nawet o francuskim.
Serdecznie ją powitał w ,,swoich skromnych" progach i oznajmił, że gdyby czegoś potrzebowała ma się zwrócić do Larksa. Nie zawracając sobie więcej nią głowy, wrócił do swoich spraw.
— I jak wrażenia na temat naszego nowego szefa? — zapytał, chwilę po zamknięciu drzwi.
— Milutki — mruknęła. Po chwili parskneli śmiechem.
Zaprowadził ją do sekcji sypialnej dla agentów, i powiedział, że zjawi się rano. Po powiedzeniu sobie dobranoc, ruszył drogą powrotną, a ona zamknęła drzwi na klucz.
Nigdy nic nie wiadomo w obcym miejscu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro