1: XLIV
Wchodząc do środka po prostu musiała trzasnąć drzwiami.
Jednego mogła w Lunie być pewna: zapamiętają ją tu na dłużej. Albo na wieczność.
Przemierzając korytarze zwracała na siebie wzrok każdego z płci przeciwnej. I nic w tym dziwnego. Była na prawdę piękną kobietą, i w ich mniemaniu... Wolną.
Nie była fanką bycia w centrum uwagi, ale musiała przyznać, że jej to bardzo schlebiało, a poza tym zdążyła już się do tego przyzwyczaić.
Uprzedzając swoje wejście do pokoju pukanien również przyciągnęła uwagę, ale mniejszą niż gdyby weszła bez niego.
— Co tym razem zrobiła nasza czarna owca? — zapytała od progu zamiast przywitania.
Przewodniczący przejechał dłonią po twarzy, Sharon uśmiechnęła się lekko, a reszta obdarzyła ją chłodnym spojrzeniem.
Sherin dzięki swojemu dziwnemu humorowi, i niepowtarzalnym charakterze wprowadzała do pomieszczenia odrobinę światła w najczarniejsze dni... Ale nie wszyscy to doceniali.
— Ile razy mam ci powtarzać, że to moje miejsce, Wren? — warknęła w stronę rudowłosej, która przełknęła głośno ślinę, kiedy spojrzała w jej stronę.
Sherin ze swoimi długimi, rozpuszczonymi włosami, czarną bokserką, i jasnymi jeansami wyglądała pozornie niewinnie, ale kiedy zmarszczyła groźnie brwi i wykrzywiła wargi w imitacji uśmiechu, wyglądała przerażająco. Na tyle przerażająco, żeby Monic czuła się niepewnie nawet wśród pozostałych agentów.
— Znajdź sobie inne miejsce z łaski swojej — dodała, i zaczęła się do niej powoli zbliżać.
Każdy jej krok był jak gwóźdź do trumny znienawidzonej agentki. Każdy idealny i doskonale wyćwiczony, przerażający i pociągający jednocześnie, powolny, a jednak Wren wydawało się, że zbliża się zdecydowanie za szybko, więc wstała jeszcze szybciej. Niebieskooka uśmiechnęła się z satysfakcją, unosząc dumnie głowę, jak prawdziwa lady.
— Cieszę się, że się rozumiemy — powiedziała, siadając na zwolnionym miejscu, i zakładając nogę na nogę. — Możemy zaczynać? Nie mam całego dnia.
— A co masz do zrobienia takiego ważnego? — zapytał Sebastian. Oczywiście nie mógł się oprzeć.
Spojrzała na niego niewzruszona, rozpierając się w obrotowym fotelu.
— Sherlocka odwiedził młodszy braciszek — odparła z krzywym uśmiechem. — Obawiam się, że jeśli wpadnie jeszcze najstarszy, rozpęta się piekło — zakpiła.
Wszyscy w pomieszczeniu się zaśmiali włącznie z blondynką.
— Nie zebraliśmy się tutaj aby plotkować o Holmesach — powiedział poważnie przewodniczący.
Charpentier spojrzała na niego unosząc brew. Oparła łokieć na dużym, szklanym stole, i spojrzała na niego prowokująco.
— Zawsze możemy poplotkować o panu, panie przewodniczący. — Zastanowiła się chwilę, opierając głowę na dłoni. — Ile razy zdradził pan już swoją żonę?
Wszyscy wyżsi agenci spojrzeli na niego jednocześnie. Wśród nich był jego najstarszy syn, Fabian. Przystojny brunet z cudownymi zielonymi oczami. Każda dziewczyna wzdychała na jego widok... No, prawie każda.
— Ani razu — odparł spokojnie, patrząc jej prosto w oczy.
Podniosła się lekko z fotela i nachyliła do niego, nie przerywając kontaktu wzrokowego.
— W takim razie, ile razy pan próbował?
— Żaden — odparł chłodno.
— Kłamczuszek — powiedziała z zadziornym uśmieszkiem, i usiadła spowrotem. — Ale ma pan rację, nie zebraliśmy się tu po to, aby plotkować. — Poprawiła się w fotelu.
~*~
— Po co wróciłeś? — zapytał Sherlock, studiując papiery od członkini zarządu Luny.
Sherrinford spojrzał na niego z nad brzegu filiżanki herbaty. Sherlock nie nawiązał kontaktu wzrokowego. Wyglądał jakby w ogóle nie interesowała go odpowiedź, a odezwał się tylko dlatego, że nie znosił kiedy brat się na niego gapił bez przyczyny.
— To już nie można odwiedzić brata? Niewiarygodne.
— To przykrywka. — Zamknął żółtą, dekturową teczkę, i odłożył ją na stolik zawalony już innymi papierzyskami. — Po co jesteś tu na prawdę?
— Czy to ważne? — Rozłożył ręce. — Jestem tutaj powinieneś się cieszyć.
— Niby dlaczego?
— A dlaczego ona nadal tu jest?
Sherlock spojrzał na niego z nad dokumentów unosząc brwi.
— Mieszka tutaj. Nie powinieneś się dziwić.
— Chodzi mi właśnie o to, dlaczego tutaj mieszka.
Zastanowił się chwilę, a później uśmiechnął połową ust.
— Bo bez niej byłoby nudno.
~*~
— Podsumowując: Arthur Exupery zaginął, i martwimy się, że przy okazji się o nas wygada, tak? — zapytała Liliana.
— W dużym skrócie — odparła Sharon, segregując papiery.
— Co zamierzacie z tym zrobić? — tym razem pytanie zadała Sherin.
— Mieliśmy nadzieję, że razem coś wymyślimy — odparła Aleksandra, pierwsza członkini zarządu.
Była kobietą po piędziesiątce, ale nadal wyglądała dość młodo, i była w świetnej kondycji. Jest najstarszym członkiem czteroosobowego zarządu, a wcześniej była również przewodniczącym.
Urząd przewodniczącego zmienia się co trzy lata. Kiedy następują wybory wszyscy agenci głosują, za którymś z wybranych agentów wyższych. Ten sam agent może być wybierany nieskończoną ilość razy, ale maksimum dwa razy pod rząd.
— Gdzie namieżyliście go po raz ostatni? — zwróciła się do głównego informatyka, Camila.
— Jakieś dwa tygonie temu w Hiszpanii — odparł. — Domyślamy się, że został tam tylko przez kilka dni, a następnie dostał do Algierii.
Potarła brodę kciukiem zahaczając o dolną wargę.
— Może po prostu wyślijcie jakiegoś agenta jego śladem — powiedziała po chwili. Wszyscy agenci spojrzeli na nią wymownie. — Na mnie nie patrzcie... — Palanci, pomyślała. — ...mam Moriarty'ego na głowie. Ale wiem kto mógłby się zająć naszą owcą — dodała.
— Kto? — zapytał Roberth, trzeci członek zarządu. Tylko czekała na to pytanie.
— Nasza kochana Wren — zakpiła przy słowie ,,kochana". — Ostatnimi czasy i tak nic nie robi, a przymajmniej sobie pozwiedza — dodała.
Przewodniczący skinął głową, a zarząd zrobił to samo. Sharon dodatkowo uśmiechnęła się po przyjaciółki.
— Panie przeodniczący — odezwał się Sebastian, kiedy wszyscy wstawali. — Czy mógłbym towarzyszyć Monic w misji?
Przewodniczący spojrzał na pomysłodawczynie, wzruszyła ramionami. Co ją to obchodziło? Skinął mu głową, i wszyscy rozeszli się w swoją stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro