Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1: XI


Zgodnie z życzeniem Azykea, której to dedykowany jest rozdział.

Jeżeli jakimś cudem się wam spodobał, gwiazdkujcie i komentujcie, bo nawet nie wiecie jak bardzo to motywuje.

Oczywiście również ponawiam prośbę o rklamowanie mojej opowieści i przed zaczęciem czytania, włączyć medię ;)

Miłego czytania. Pozdrawiam BeataSk

~*~

    Ciemny park. Gęste drzewa zasłaniały światło księżyca. Jedynym źródłem były świecące się co drugie lampy przy aleice. Było potwornie zimno, a ona była w samej spódnicy i koszuli z podwiniętymi rękawami do łokci. Dzięki rozpiętemu guzikowi przy szyi widoczny był jej naszyjnik w kształcie sierpu księżyca.

    Wzięła głęboki wdech, a kiedy wypuściła powietrze wokół niej zebrały się obłoczki pary. Nabrała powietrza jeszcze raz, i wychyliła się ostrożnie zza drzewa.

    Jej prześladowcy patrzyli we wszystkich kierunkach. Stali w różnych odległościach, ale nie na dużym dystansie. Czwórka na wschód, zachód, północ, południe, i jeden w środku na ścieżce. W świetle lampy jego włosy wydawały się być granatowe. Kwadratowa szczęka i wydatne usta układające się w pogardliwy grymas sprawiły, że podświadomie zapragnęła uciec stąd jak najszybciej.

   Zrobiła krok w tył pechowo trafiając na gałązkę, która wydała z siebie zdradzający dźwięk. Spojrzeli w jej stronę. Nie czekając ani chwili dłużej, rzuciła się do ucieczki. A oni za nią.

    Biegła co sił w nogach, jednocześnie przeklinając szpilki, oraz dzień, w którym dołączyła do Luny.

   Nie wiadomo skąd rozległy się strzały. Było ich więcej niż ta piątka. Okrążyli ją, była w pułapce. Ich przywódca czynił honory. Podszedł do niej powoli, złapał za splot długich, blond włosów i przystawił do głowy lufę pistoletu.

— I co teraz, blondyneczko? — rzucił pogardliwie.

   Nie błagała o litość, w jej oczach widoczna była tylko pogarda.

   Strzelił. A ona upadła, mając go przed oczami jako ostatniego.

   Strzelił do bezbronnej. Strzelił.

   Po prostu strzelił.

~*~

  Wokół parku zebrało się mnóstwo policjantów ze SY nie wpuszczając nikogo z cywilów.

   Pogoda była koszmarna. Było pochmurno, a dodatkowo zanosiło się na deszcz.

   Nad zwłokami pracowali już odpowiedni ludzie, a doktor Watson, Sherlock, i Sherin patrzyli na zwłoki. A właściwie doktor i Holmes patrzyli. Sherin wpatrywała się w niebo, powstrzymując łzy napływające do oczu. Sherlock bez słowa podał jej chusteczkę. Jeszcze nie wiedział kim była zamordowana osiemnastolatka, ale podejrzewał, że była bardzo ważna dla dziewczyny.

— I co wnioskujesz, Sherlocku? — zapytał Lestrade.

    Wspomniany zerknął na Sherin, badając jej reakcje. Zacisnęła pięści, i spojrzała na inspektora.

— To takie trudne do odgadnięcia?! — warknęła. — Została zamordowana. Dostała kulką w łep. Tam widać ślady — wskazała palcem ziemię — głębokie dziury po szpilkach. Biegła. — Pokręciła głową. — Uciekała — poprawiła się.

    Wzięła głęboki wdech, odwracając się do nich plecami. Kucnęła, zasłaniając dłońmi twarz i cicho szlochając. Podszedł do niej John i uklęknął na jedno kolano, kładąc jej dłoń na ramieniu. Strąciła ją jednym ruchem.

— Porozmawiamy o tym kiedy indziej, Lestrade — odparł Holmes, odwracając się do dwójki przyjaciół.

    Podniósł Sherin za ramiona i przytrzymał aby się nie przewróciła. Teraz już otwarcie płakała, nie zważając na to czy ktoś ją widzi, czy nie. Objął ją opiekuńczo ramieniem i zaprowadził do taksówki.

~*~

   Zaraz po przyjeździe do mieszkania dziewczyna zamknęła się w sypialni i nikt, ani nic nie było wstanie jej z tamtąd wyciągnąć.

   Nie martwili się, że zrobi sobie krzywdę. W sypialni Holmesa nie było żadnych ostrych przedmiotów, a po za tym nie było tak, że Sherin siedziała cicho. Jeśli tylko podeszło się do drzwi można było usłyszeć jej płacz.

   Sherlock siedział w fotelu z telefonem Sherin, której z łatwością wyjął przedmiot z kieszeni płaszcza. Spodziewał się, że będzie miała hasło, zapewne było to coś po francusku i niekoniecznie mające znaczenie.

— Nazgadywałeś się już? — Usłyszał głos spod drzwi. — Oddaj go więc łaskawie. — Wyciągnęła rękę.

   Miała całe zaczerwienione oczy i blade policzki. Uniósł brew widząc ją w swojej koszuli. Nie skomentował tego.

— Jakie ma hasło? — zapytał niewzruszony.

— Myślisz, że ci powiem?

— Tak, tak właśnie myślę.

— To moje imię.

    Popatrzył na nią podejrzliwie, nic nie wskazywało, że kłamała. Wpisał hasło. Okazało się błędne. Spojrzał na nią jeszcze raz. Patrzyła na niego z półuśmiechem i skrzyżowanymi ramionami.

— Nie kłamałam. Jak i również nie powiedziałam, które imię.

— Jak brzmi?

— Myślisz, że ci powiem?

— Powtarzasz się.

— Wiem. Ty też często to robisz w naszych dyskusjach.

— Czy ta dziewczyna była winna? — Zmienił temat.

— Sabrina? Nie. To był ktoś inny. Inna organizacja dokładniej mówiąc.

— Jaka?

— Miałam cię wczoraj zabić, pamiętasz? Jeśli ci powiem to wtedy oni cię zabiją. Naprawdę tego chcesz?

— Zadajesz dziś mnóstwo pytań. Czy to się leczy?

— A masz dość pieniędzy by wstawić nowe zęby?

— Mycroft zainwestuje.

— Wątpie.

— Gdyż?

— Zaraz nie będzie miał komu.

— Gdyż?

— Przestań mnie denerwować.

— Ponieważ?

_ Gdy wybuchnę, John nie będzie miał czego zbierać — odparła zła. — Oddawaj telefon.

— Sabrina musiała być dla ciebie bardzo ważna skoro zareagowałaś w taki sposób.

— Oddaj telefon — powtórzyła, przybliżając się o kilka kroków. On natomiast wstał z fotela, tak na wszelki wypadek.

— Była dla ciebie partnerką, przyjaciółką, czy może przybraną siostrą?

— Telefon — warknęła.

— Za chwilę. Co jest w nim takiego ważnego?

— Wszystko co się w nim znajduje jest ważne. Oddaj go ty cholerny socjopato! — powiedziała niemal płaczliwie. — Oddaj, albo już nigdy się do ciebie nie odezwę.

Nie oddał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro