1: XI
Zgodnie z życzeniem Azykea, której to dedykowany jest rozdział.
Jeżeli jakimś cudem się wam spodobał, gwiazdkujcie i komentujcie, bo nawet nie wiecie jak bardzo to motywuje.
Oczywiście również ponawiam prośbę o rklamowanie mojej opowieści i przed zaczęciem czytania, włączyć medię ;)
Miłego czytania. Pozdrawiam BeataSk
~*~
Ciemny park. Gęste drzewa zasłaniały światło księżyca. Jedynym źródłem były świecące się co drugie lampy przy aleice. Było potwornie zimno, a ona była w samej spódnicy i koszuli z podwiniętymi rękawami do łokci. Dzięki rozpiętemu guzikowi przy szyi widoczny był jej naszyjnik w kształcie sierpu księżyca.
Wzięła głęboki wdech, a kiedy wypuściła powietrze wokół niej zebrały się obłoczki pary. Nabrała powietrza jeszcze raz, i wychyliła się ostrożnie zza drzewa.
Jej prześladowcy patrzyli we wszystkich kierunkach. Stali w różnych odległościach, ale nie na dużym dystansie. Czwórka na wschód, zachód, północ, południe, i jeden w środku na ścieżce. W świetle lampy jego włosy wydawały się być granatowe. Kwadratowa szczęka i wydatne usta układające się w pogardliwy grymas sprawiły, że podświadomie zapragnęła uciec stąd jak najszybciej.
Zrobiła krok w tył pechowo trafiając na gałązkę, która wydała z siebie zdradzający dźwięk. Spojrzeli w jej stronę. Nie czekając ani chwili dłużej, rzuciła się do ucieczki. A oni za nią.
Biegła co sił w nogach, jednocześnie przeklinając szpilki, oraz dzień, w którym dołączyła do Luny.
Nie wiadomo skąd rozległy się strzały. Było ich więcej niż ta piątka. Okrążyli ją, była w pułapce. Ich przywódca czynił honory. Podszedł do niej powoli, złapał za splot długich, blond włosów i przystawił do głowy lufę pistoletu.
— I co teraz, blondyneczko? — rzucił pogardliwie.
Nie błagała o litość, w jej oczach widoczna była tylko pogarda.
Strzelił. A ona upadła, mając go przed oczami jako ostatniego.
Strzelił do bezbronnej. Strzelił.
Po prostu strzelił.
~*~
Wokół parku zebrało się mnóstwo policjantów ze SY nie wpuszczając nikogo z cywilów.
Pogoda była koszmarna. Było pochmurno, a dodatkowo zanosiło się na deszcz.
Nad zwłokami pracowali już odpowiedni ludzie, a doktor Watson, Sherlock, i Sherin patrzyli na zwłoki. A właściwie doktor i Holmes patrzyli. Sherin wpatrywała się w niebo, powstrzymując łzy napływające do oczu. Sherlock bez słowa podał jej chusteczkę. Jeszcze nie wiedział kim była zamordowana osiemnastolatka, ale podejrzewał, że była bardzo ważna dla dziewczyny.
— I co wnioskujesz, Sherlocku? — zapytał Lestrade.
Wspomniany zerknął na Sherin, badając jej reakcje. Zacisnęła pięści, i spojrzała na inspektora.
— To takie trudne do odgadnięcia?! — warknęła. — Została zamordowana. Dostała kulką w łep. Tam widać ślady — wskazała palcem ziemię — głębokie dziury po szpilkach. Biegła. — Pokręciła głową. — Uciekała — poprawiła się.
Wzięła głęboki wdech, odwracając się do nich plecami. Kucnęła, zasłaniając dłońmi twarz i cicho szlochając. Podszedł do niej John i uklęknął na jedno kolano, kładąc jej dłoń na ramieniu. Strąciła ją jednym ruchem.
— Porozmawiamy o tym kiedy indziej, Lestrade — odparł Holmes, odwracając się do dwójki przyjaciół.
Podniósł Sherin za ramiona i przytrzymał aby się nie przewróciła. Teraz już otwarcie płakała, nie zważając na to czy ktoś ją widzi, czy nie. Objął ją opiekuńczo ramieniem i zaprowadził do taksówki.
~*~
Zaraz po przyjeździe do mieszkania dziewczyna zamknęła się w sypialni i nikt, ani nic nie było wstanie jej z tamtąd wyciągnąć.
Nie martwili się, że zrobi sobie krzywdę. W sypialni Holmesa nie było żadnych ostrych przedmiotów, a po za tym nie było tak, że Sherin siedziała cicho. Jeśli tylko podeszło się do drzwi można było usłyszeć jej płacz.
Sherlock siedział w fotelu z telefonem Sherin, której z łatwością wyjął przedmiot z kieszeni płaszcza. Spodziewał się, że będzie miała hasło, zapewne było to coś po francusku i niekoniecznie mające znaczenie.
— Nazgadywałeś się już? — Usłyszał głos spod drzwi. — Oddaj go więc łaskawie. — Wyciągnęła rękę.
Miała całe zaczerwienione oczy i blade policzki. Uniósł brew widząc ją w swojej koszuli. Nie skomentował tego.
— Jakie ma hasło? — zapytał niewzruszony.
— Myślisz, że ci powiem?
— Tak, tak właśnie myślę.
— To moje imię.
Popatrzył na nią podejrzliwie, nic nie wskazywało, że kłamała. Wpisał hasło. Okazało się błędne. Spojrzał na nią jeszcze raz. Patrzyła na niego z półuśmiechem i skrzyżowanymi ramionami.
— Nie kłamałam. Jak i również nie powiedziałam, które imię.
— Jak brzmi?
— Myślisz, że ci powiem?
— Powtarzasz się.
— Wiem. Ty też często to robisz w naszych dyskusjach.
— Czy ta dziewczyna była winna? — Zmienił temat.
— Sabrina? Nie. To był ktoś inny. Inna organizacja dokładniej mówiąc.
— Jaka?
— Miałam cię wczoraj zabić, pamiętasz? Jeśli ci powiem to wtedy oni cię zabiją. Naprawdę tego chcesz?
— Zadajesz dziś mnóstwo pytań. Czy to się leczy?
— A masz dość pieniędzy by wstawić nowe zęby?
— Mycroft zainwestuje.
— Wątpie.
— Gdyż?
— Zaraz nie będzie miał komu.
— Gdyż?
— Przestań mnie denerwować.
— Ponieważ?
_ Gdy wybuchnę, John nie będzie miał czego zbierać — odparła zła. — Oddawaj telefon.
— Sabrina musiała być dla ciebie bardzo ważna skoro zareagowałaś w taki sposób.
— Oddaj telefon — powtórzyła, przybliżając się o kilka kroków. On natomiast wstał z fotela, tak na wszelki wypadek.
— Była dla ciebie partnerką, przyjaciółką, czy może przybraną siostrą?
— Telefon — warknęła.
— Za chwilę. Co jest w nim takiego ważnego?
— Wszystko co się w nim znajduje jest ważne. Oddaj go ty cholerny socjopato! — powiedziała niemal płaczliwie. — Oddaj, albo już nigdy się do ciebie nie odezwę.
Nie oddał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro