1: LVII
Z całą pewnością śluby członków Luny nie były zwyczajne. O nie.
Wiedziała o tym Sherin, wiedział Mycroft, a teraz wie i Sherlock, który od jakiegoś czasu usilnie próbował ją zagadywać, a ona zbywała jego pytania niecierpliwym machnięciem dłoni, jakby odpędzała wyjatkowo namolną muchę. A może w rzeczywistości tak było? Sherlock był muchą, która wszędzie wlezie, i której wszędzie pęłno, a Moriarty pająkiem, który próbuje ją złapać w swoją sieć.
Potencjalni małżonkowie stali na podjum i to była ostatnia szansa by zrezygnować. Sherin czuła rozbawienie na samą myśl, że jej droga przyjaciółka może uciec mu sprzed nosa.
Teraz na podium wszedł również przewodniczący. Odchrząknął, i zaczął:
- Czy ty...
- Naprawdę każdy z was wnosi broń na śluby? - szepnął jej do ucha Sherlock, zagłuszając tym samym słowa przewodniczacego. Zdołała usłyszeć tylko głośne ,,tak".
- Naprawdę musisz przerywać ten ważny moment? - odszepnęła.
- Zależy dla kogo ważny. Ja się zwyczajnie nudzę.
- Więc zaraz sprawimy, że będziesz czuł się zaskoczony - odparła, i kiedy dało się usłyszeć drugie ,,tak", uniosła jednocześnie z innymi broń, i wystrzeliła w górę jedną kulę. - Zaskoczony? - zapytała, patrząc na niego niebiesko-szarymi oczami.
- Ani trochę. Mycroft wszystko mi wypaplał.
- A niech go piorun...
- Uważaj czego sobie życzysz - przerwał jej. - Burze zdarzają się tutaj nadwyraz często.
- Och. Dzięki za ostrzeżenie. - Patrzyła na coś ponad jego ramieniem. - Jemu też by się przydało, tym razem ode mnie. Jedno najwyraźniej nie wystarczyło.
- Groziłaś mojemu bratu? - zapytał z niedowierzaniem, kiedy zobaczył na co się wpatrywała.
- Ostrzegałam - zaznaczyła, unosząc palec. - Mogło to zabrzmieć trochę ostro, ale nic na to nie poradzę. - Wzruszyła ramionami. Pokręcił głową, a następnie uśmiechnął w rozbrajający sposób. Powachlowała się przed twarzą.
- O rany, tak rzadko się uśmiechasz, że jak już to zrobisz, to robi mi się gorąco.
Przybliżył się o krok.
- Myślisz, że mają jakieś wolne pokoje?
- Myślę, że wszystkie będą zajęte - odparła z niezachwianą pewnością. - Może nawet moglibyśmy przypadkiem trafić na miłosny trójkącik. Joseph Wille i jego brat bliźniak Evan, sypiają z Callamity Fill, bo ta nigdy nie może rozpoznać jednego od drugiego. - Uśmiechnęła się lekko, w zamyśleniu. - Jestem ciekawa, z którym wreszcie zajdzie w ciążę - dodała.
- Lady Sherin Charpentier! - wykrzyknął ktoś z radością za jej plecami. Odwróciła się i jej oczom ukazała się żona przewodniczącego. - Widziałaś może swoją przyjaciółkę Sharon?
- Owszem. - Skinęła powoli głową
- To aż zadziwiające, jak szybko otrząsnęła się po stracie ciotki! - zaczęła nadawać. - Wcześniej jej kuzyn, teraz ciotka... I po żadnym z nich nie rozpaczała. Jestem ciekawa na kogo wypadnie następnym razem. - Odwróciła głowę w bok, zauważając czerwonowłosą. - I kto był sprawcą poprzednich zdarzeń - dodała, patrząc na jej przyjaciółkę z niesmakiem.
- Z całym szacunkiem, ale czy pani sugeruje, że Sharon byłaby zdolna do...
- Ależ, moja droga! - przerwała jej szybko. - Ja niczego nie sugeruję, w żadnym wypadku...
- Cóż, każdy ma swoje tajemnice i sekreciki - tym razem to ona jej przerwała. - Każdy, bez wyjątków. Może niech pani popilnuje męża? Zdaje się, że jego sekret już poznałam.
Skinęła jej głową na odchodne z maską obojętności, i odeszła z Holmesem ramię w ramię.
~*~
- Sherin od rana była ciekawa czy pana brat będzie zaskoczony naszą tradycją - powiedziała Sharon. Mycroft nieznacznie zmarszczył brwi.
- Obawiam się, że nie - odparł. - Zdaje się, że wszystko mu wypaplałem. - Nieświadomie użył tego samego słowa, co jego młodszy brat.
Sharon spojrzała na niego z niedowierzaniem, i natychmiast odwróciła wzrok, karcąc się duchu.
- Nie powinien pan tego robić. Regulamin Zgromadzenia Starszyzny Członków Luny wyraźnie tego zabrania.
Zamyślił się na moment.
- Masz doskonały zmysł improwizacji. Chciałaś abym poczuł się winny, i przemyślał swoje zachowanie.
Uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi, patrząc na niego kątem oka.
- Przynajmniej co do drugiego ma pan rację, a Zgromadzenie Starszyzny naprawdę istnieje.
- Nie zauważyłem tu żadnych staruszków. - Również się uśmiechnął.
- Przewodzi mu Arthur Mills. - Jej uśmiech wyraźnie zmalał. - A ja i Sherin jesteśmy w nim jednymi z ważniejszych osób. Ja zasiadam na stanowisku rady, a Sherin pełni funkcję francuskiego Ambasadora.
- O tym nie wiedziałem - przyznał.
- O wieku rzeczach nie wiesz - szepnęła.
- Ale chętnie bym się dowiedział.
Zarumieniła się, spuszczając głowę. Nie sądziła, że zdoła ją usłyszeć. Rozejrzała się za ratunkiem, ale nigdzie go nie znalazła. Wzięga głęboki wdech.
- Obawiam się, że choćby mnie pan przekonywał latami abym wyznała co, a może raczej kto, mnie gnębi, ja tego nie zrobię.
- Sherin... - zaczął.
- Sherin również nic nie powie - przerwała nu ze złością. - Ja to wiem, a i pan doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro