nine.
Gdyby tylko gorąca woda mogła spłukiwać wszystkie grzechy, tak jak zmywa wszystkie ślady krwi.
I gdyby do końca życia mogła spłukiwać je Wera, swoimi delikatnymi ruchami na moim rozgrzanym ciele, może wówczas moje życie byłoby trochę znośniejsze, kto wie. Może wtedy łatwiej by mi się zasypiało, choć tego pewien nie jestem. Nie zlecono mi jeszcze żadnego zabójstwa, nie mam jeszcze nikogo na swoim sumieniu, więc teraz jest mi prościej. Być może wszystko to minie wraz z pierwszą ofiarą, z pierwszą świadomie przelaną krwią w imię kłamstw, które będę za jakiś czas beznamiętnie powtarzać.
Kilkanaście tygodni wspólnych treningów, dzielenia tej samej przestrzeni, rozmów, subtelnych gestów i ciepła poszukiwanego w ciele drugiej osoby, doprowadziło nas do tego miejsca, w którym jesteśmy. Nie potrafię nawet nas zdefiniować. Jesteśmy gdzieś na granicy, na granicy bycia obcymi sobie ludźmi i bycia najbliższymi sobie ludźmi.
Mam w sobie mnóstwo współczucia dla tej drobnej brunetki, jednak z drugiej strony nienawidzę jej za to, co mi robi, choć wiem, że jest to tylko rozkaz, który musi wykonać.
Odwracam się w jej stronę i mocno obejmuje w pasie. Jej długie, mokre włosy opadają ciężko na plecy; czuję jej piersi na swojej klatce piersiowej. Gorąca woda leci silnym strumieniem z prysznica nad nami, zmywając z nas cały ból istnienia, wszystkie złe wspomnienia, całą krew i cierpienie. Na moment stajemy się niczym więcej niż wtulonymi w siebie, nagimi ludźmi, którzy poszukują zrozumienia i bezpieczeństwa w ramionach drugiej osoby.
– Czasami się zastanawiam – mówi Weronika, chowając twarz w zagłębieniu mojej szyi. – Czy wiedzieli, że byłeś zaledwie człowiekiem. Czy wiedzieli, jaką krzywdę ci robią...
– Wera – przerywam jej gwałtownie, wtulając nos w jej mokre włosy. – Nie myśl o tym teraz.
Odrywa twarz od mojego ciała, podczas gdy nasze spojrzenia się spotykają. Jej oczy są pełne głębi i ciemności; są to oczy należące do tych osób, które doskonale wiedzą, czego od życia chcą.
I pierwszy raz od naszego poznania, jej usta łączą się z moimi w długim, pełnym dziwnego rodzaju pożądania, pocałunku. Nie ma w nim ani krzty miłości; jest tylko i zaledwie zwierzęcy instynkt.
***
Ktoś mądry powiedział kiedyś, że z najbardziej dobrodusznych aniołów, powstają najokrutniejsze demony. I nie można się z tym nie zgodzić; każdy z obecnych tutaj super-żołnierzy był przedtem taki piękny i pełen ludzkiej dobroci, a wszystko to trwało, dopóki nie zaciągnięto nas na samo dno piekła. Teraz jesteśmy zaledwie duchami; duchami, które są żywe, duchami, którym nikt nie powiedział, że bezpowrotnie odeszły z tego świata.
To naprawdę niemiłe uczucie, gdy uświadamiasz sobie, że nigdy więcej nie będziesz tym, kim byłeś. Choćby nawet udało ci się wydostać z tego miejsca, to nigdy nie uda ci się wydostać z sideł bolesnych wspomnień.
Najprawdopodobniej nigdy więcej nie będę Jamesem Buchananem Barnesem.
Specjalnością tego miejsca bezapelacyjnie jest pranie mózgu; szybko i prawie bezboleśnie pozbywają się niewygodnych dla nich wspomnień, wymieniając je na nowe, w ich mniemaniu lepsze. W ostatnim czasie zdarzyło się nawet parę wypadków, kiedy to zdrowi ludzie, pod wpływem ich eksperymentów, stali się zaprogramowanymi niewolnikami.
Swój cel osiągają wieloma różnymi technikami – halucynacje, mikroczipy. Posuwają się też do deprywacji sensorycznej; usuwają bodźce działające na jeden lub kilka zmysłów przy użyciu tak prostych przedmiotów, jak opaska na oczy czy nauszniki. Tym samym tracimy czasowo zdolność węchu, smaku, dotyku, a skutki długofalowe wiążą się z depresją, zachowaniami antyspołecznymi czy skrajnym niepokojem. Nie istnieją dla nich granice w torturowaniu; bezustannie korzystają ze wszelkich, dla nich niezbędnych, metod, aby wyegzekwować od nas to, czego chcą.
Wielu żołnierzom zostaje wszczepiona fałszywa tożsamość przed misją, a wszystko po to, aby ich ludzka broń się nie zbuntowała, żeby nie uciekła, żeby słuchała rozkazów bez żadnych sprzeciwów. Jednym z głównych programistów jest profesor Rodczenko, którego niestety było mi dane poznać; od czasu do czasu resetuje mój umysł, oczyszcza go z pojedynczych wspomnień i emocji.
Najgorszy w tym wszystkim nie jest sam moment prania mózgu, a chwila po. Kiedy budzisz się, a w twojej głowie nie ma niczego poza piekącym, rozdzierającym cię od środka, bólem. Jesteś pusty, brakuje ci czegoś istotnego, ale nie potrafisz określić czego. Zabierają ci ciebie, a ty nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Z dnia na dzień zamieniają cię w coś, czym nigdy być nie chciałeś.
Wychodząc z tego cholernego laboratorium, pamiętasz tylko to, co jest im na rękę. Nie mniej, nie więcej.
– Trzymaj. – Weronika podaje mi szmaciany worek; przez materiał da się bez problemu wyczuć zimno broni. – Jedziemy za miasto, zabawimy się trochę.
Podróż mija nam niezwykle szybko, w rytm melodii wygrywanej przez stare radio. Gdzieś z tyłu głowy odnoszę wrażenie, jakbym znał tę piosenkę, jednak nie potrafię przypomnieć sobie choćby tytułu. Po niecałej godzinie jazdy w końcu docieramy na miejsce. Na pierwszy rzut oka przypomina to opuszczoną fabrykę z ogromnym parkingiem dookoła, jednak nie mam problemu z domyśleniem się, że jest to po prostu kolejny ośrodek szkoleniowy, który HYDRA wykupiła od armii sowieckiej za grube pieniądze. Zacharenko jedną ręką przytrzymuje kierownicę, parkując na jednym z wolnych miejsc, drugą zaś szuka czegoś w skrytce po mojej stronie. Wyciąga z niej nieco zardzewiałą, sporych rozmiarów wsuwkę i bez słowa wychodzi z auta, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi. Podążam za nią.
– Dziś czeka nas trochę pracy w terenie, Barnes – mówi, wiążąc włosy w kok. Ciemne chmury na niebie nie zwiastują niczego dobrego. – Najpierw trochę walki fizycznej, później poćwiczymy z bronią.
– W końcu wskakiwanie do paszczy lwa jest naszą cholerną pracą – mruczę cicho; Weronika uśmiecha się tylko i rusza pewnym krokiem w stronę wielkiego, zbudowanego wyłącznie z cegły, budynku.
Wejście na sam szczyt zajmuje nam kilka minut. Metalowe schody cicho skrzypią pod wpływem naszych stąpnięć, jednak Wera nawet nie zwraca na to uwagi. Kiedy docieramy na miejsce, zastaje nas drobny deszcz, jednak tego też Zacharenko zdaje się nie dostrzegać. Zamiast tego wykonuje potężny zamach i bez żadnego uprzedzenia, zaczyna mnie atakować.
Bronię się nieco nieudolnie; jej ciało pełne wdzięku i klasy pogrywa sobie ze mną. Oczywiście do chwili, w której jakaś blokada w mojej głowie się przełącza, a ja z całą siłą w metalowej ręce oddaje kolejne to ciosy. Weronika skacze pomiędzy różnymi elementami znajdującymi się na dachu budynku, przemyka niczym zjawa pomiędzy kolejnymi kroplami deszczu. Sprawnie unika moich uderzeń, przez co ja tym samym niszczę wszystko, co stanie mi na drodze. Tak naprawdę zapominam już, że to tylko kolejna lekcja; staję się żywą bronią, którą ona sama stworzyła.
Wcześniej, podczas treningów, nie miałem problemu z rozróżnieniem rzeczywistości, teraz jednak wszystko zlewa mi się w jedność, nie potrafię określić, czy tylko ćwiczę z Werą, czy walczę o przetrwanie. Rodczenko powinien być z siebie kurewsko dumny.
Istnieje jednak niewielka luka w projekcie, której chyba nawet naukowcy z HYDRY nie są świadomi.
Mimo prania mózgu nie potrafią się pozbyć twojego prawdziwego ja; ono zawsze jest gdzieś wewnątrz ciebie. Spowite przez mrok, skryte w najdalszym zakamarku twojej duszy, jednak nadal jest. Cząstka ciebie jest świadoma wszystkiego, co dzieje się dookoła. Jest cichym obserwatorem, stojącym gdzieś za tobą, skrywającym się za twoimi plecami. Zdajesz sobie sprawę z jej obecności, jednak nie potrafisz wygrać walki z tym, co jest dominujące w twojej głowie; raz za razem ponosisz klęskę.
W obliczu takiego obrotu spraw, wykonanie misji staje się jeszcze trudniejsze, jeszcze gorsze, jeszcze bardziej piętnujące ludzką psychikę, a raczej jej resztki.
Weronika z impetem odbija się od niewielkiego murku na dachu, wskakuje na moje plecy i mocnym chwytem na ułamki sekund pozbawia mnie dopływu powietrza; kiedy udaje mi się ją zrzucić, brunetka chcąc uniknąć ciosu mechanicznej ręki, zeskakuje w dół. W panice próbuję ją złapać, jednak okazuje się, że jest ode mnie o wiele szybsza. Dopiero po chwili dostrzegam, jak zgrabnie ląduje na niższym o kilkanaście metrów budynku, skrytym w cieniu tego większego. Z niemałą ulgą wypuszczam powietrze zalegające w moich płucach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro