Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

longing.

Nazywają mnie duchem.

Jej uśmiech, promienny i szeroki, przypomina mi dom; dom pełen ciepła, miłości i zapachu świeżo upieczonego amerykańskiego placka jabłkowego. W mojej głowie pojawiają się wspomnienia, często krótkie i niepełne, z czasów, gdy byłem zaledwie kilkuletnim dzieciakiem, biegającym za piłką po pełnych kurzu ulicach Brooklynu. Na skórze czuję palące słońce, które zawsze towarzyszyło letnim popołudniom, a między ustami mam smak brudnego i jednocześnie słodkiego amerykańskiego powietrza. Pamiętam to trochę jak przez gęstą mgłę, jakbym wymyślił sobie te wspomnienia. Jakby świat, w którym aktualnie egzystuję, był tym prawdziwym, a tamten zaś zaledwie imaginacją mojego własnego umysłu.

Nazywają mnie czymś wartościowym.

Jej oczy, pełne ciemności i uporczywie skrywanego lęku, przypominają mi piekło i mrok, które niosła ze sobą wojna. Strach i niepewność tego, co przyniosą kolejne dni, niestabilność i nadzieja często mieszana z błotem, zadeptywana na naszych oczach, kiedy to wszyscy nasi przyjaciele padali pozbawieni życia na przesiąkniętą krwią ziemię. Bezustannie powtarzali nam, że jeszcze trochę i wygramy tę cholerną wojnę, nikt jednak nigdy nie wspomniał o tym, co musieliśmy poświęcić, co straciliśmy w tej walce. Okrutne obrazy tych dni są czymś, czego nie da się tak po prostu wymazać z pamięci; nawiedzają mnie każdej nocy, gdy nawet na chwilę zamykam powieki. Oczywiście, dopóki nie odbiorą mi nawet tego.

Nazywają mnie Buckym.

Jej dłonie, drobne i pełne niewielkich blizn, przypominają mi ból i cierpienie, które niosły za sobą kolejne to eksperymenty wykonywane przez Zolę, przez HYDRĘ. W tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku bezlitośnie zabili chłopca, chłopca, z którego teraz zaledwie pozostał cień poprzedniego wcielenia. Cień szary, wyblakły, ulotny jak mgła. Brutalnie pozbawili mnie człowieczeństwa, zabrali dosłownie wszystko, co mnie nim czyniło; odebrali mi każdy, nawet najmniejszy, element składający się na Jamesa Buchanana Barnesa. Teraz pozostała ze mnie zaledwie złamana dusza, roztrzaskane marzenia i niemy krzyk. Nie ma już nawet we mnie krzty odwagi; jestem zniszczony. Oni mnie zniszczyli.

Nazywają mnie Zimowym Żołnierzem.

Jej postać, kobieca i niewyraźna, na myśl przywodzi ducha. Ducha zarówno mojej przeszłości, ale i teraźniejszości. Chwilami nawet przyszłości. Łączy w sobie cały mrok i światło tego świata, a wszystko to zamknięte jest w jej smukłym, wysportowanym ciele. Wzbudza we mnie najgorsze instynkty, ale wyciąga też ze mnie te dobre strony, o ile jakieś we mnie pozostały. Jest moim aniołem stróżem i katem. Kiedy znika, wszystko traci dla mnie sens; wszelkie kolory blakną, każdy element staje się szary, przerażająco szary, znika podział choćby na czerń i biel. Dopiero wtedy uświadamiam sobie, jak cholernie jestem bez niej zagubiony.

Jest cieniem siebie samej, echem przeszłości i krzykiem swoich ofiar. Miała tyle różnych osobowości, ubrała taką ilość ludzkich masek, że jestem pewien, iż cmentarz jest pełen wszystkich tych osób, którymi dotychczas miała szansę być. Na rękach ma brudną, lepką krew, tak samo, jak ja. Czasami myślę, że oboje jesteśmy lepsi w byciu duchami, niż kiedykolwiek byliśmy w byciu ludźmi.

I wiem jedno. Za nic w świecie nie potrafiłbym jej skrzywdzić, jednak nie potrafię też jej pokochać.

Nie potrafię określić tego, co do niej czuję, co czuję do tej brunetki o brudnych i wyblakłych zielonych tęczówkach, ale wiem, że to na pewno nie miłość. To coś pomiędzy pożądaniem, przywiązaniem, szacunkiem i zaufaniem.

Uczucie to zwykłem nazywać po prostu Weronika.

Tak samo, jak jest jej na imię.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro