homecoming.
– Bucky – szepcze Zacharenko tak cicho, że jej głos prawie zlewa się z szumem wiatru zaglądającego przez nieszczelne, brudne okna jej niewielkiej sypialni. Chociaż nie wiem, czy szafę stojącą w rogu, niewielki stolik znajdujący się obok niej i stare, jednoosobowe łóżko pod oknem można określić mianem sypialni.
Mocniej zaciskam dłoń na jej nagim udzie, czekając na to, co powie. Jednak w odpowiedzi czuję tylko jej zimne dłonie otulające oba moje policzki, a chwilę później, dla mnie niewątpliwie trwającą wieczność, drżące usta składające delikatne, ostrożne pocałunki na mojej twarzy. Jej wargi dotykają mojego czoła, nosa, zatrzymując się na dłużej w okolicy ust. Całuje mnie w ich kąciki, w górną wargę, dolną, aby na koniec wpić się pomiędzy nie z desperacją, bólem i tęsknotą, choć nadal jestem obok niej. Jej usta smakują papierosami, czajem i ulotnością; mieszanką na zawsze kojarzącą mi się tylko i wyłącznie z nią.
Odrywa swoje wargi od moich, jednak nie spuszcza z nich wzroku. Moje oddechy, podobnie jak jej, są krótkie, płytkie, nieregularne.
– Jutro cię stąd zabiorą – mówi szybko, głosem pełnym emocji. – Wywiozą cię na Syberię, wymażą pamięć do końca, zahibernują na jakiś czas, a kiedy się obudzisz, nie będziesz czuł niczego, nie będziesz miał niczego. Nie będziesz już Buckym. Zabiorą ci twoje wspomnienia, uczucia, tożsamość.
– Dawno przestałem nim być – odpowiadam, wpatrując się w jej bladozielone tęczówki.
– Teraz będziesz już prawdziwym Zimowym Żołnierzem. – Palcami uważnie bada moje kości policzkowe. – Odpowiednio cię zaprogramują i wyślą na misję za linią wroga. Zostaniesz żywą bronią. Przykro mi.
Teraz będziesz już prawdziwym Zimowym Żołnierzem.
Słowa te odbijają się echem w mojej głowie. Brzmią jak wyrok, choć do tej pory, przez te kilka miesięcy szkolenia, właśnie tak się do mnie zwracano. Nie James, nie Barnes, nie Bucky, tylko Zimowy Żołnierz. Jednak dotychczas był to tylko nic nieznaczący tytuł; teraz poza tym mianem, mam być rosyjskim zabójcą pozbawionym sumienia i umiejętności logicznego myślenia.
Jutro mają mi odebrać moje ostatnie elementy osobowości, aby stworzyć potwora. Potwora, który będzie wiernie im służył, nie zadając zbędnych pytań.
Tym mam się stać.
– Nie będę pamiętał też ciebie – stwierdzam, mrucząc bardziej do siebie niż do niej, jednak ona potrząsa delikatnie głową na znak potwierdzenia.
– Najprawdopodobniej nawet za kilka lat zostanę przez ciebie zlikwidowana – dodaje, a ja w przypływie uczuć obejmuje ją szczelnie ramionami. Zimny metal mechanicznej ręki styka się z jej rozgrzanym ciałem, co wywołuje dreszcz na jej plecach.
– Kiedy cię zobaczę, na pewno sobie przypomnę – próbuję ją przekonać, choć wiem, że wcale tak nie będzie. Najprawdopodobniej zabiję ją bez mrugnięcia okiem. – A wtedy na pewno nic ci się nie stanie.
– Nadzieja to kurwa. – Brunetka składa pojedyncze pocałunki na mojej szyi, a drugą dłoń wplata w moje rozczochrane włosy. W powietrzu unosi się zapach wódki. – Tak samo, jak ja – dodaje.
– Wero – mówię gwałtownie.
– Shh – ucisza mnie szybko. – Kiedy znów cię zobaczę, nie będę z tobą walczyć. Będę mieć tylko nadzieję, że mnie rozpoznasz.
Jej zimne wargi całujące mnie po szyi wędrują z powrotem na moje usta, podczas gdy jej dłoń wkrada się pod moją brudną od smaru białą koszulkę. Moja ręka ląduje na jej plecach; przyciskam ją mocniej do siebie, tak, że czuję, jak jej klatka piersiowa porusza się rytmicznie. Cholera, jak ja jej kurewsko nienawidzę, a jednak w obecnej chwili jest jedyną kobietą, której tak mocno pragnę.
Mija parę minut, zanim stajemy się jednym organizmem, tylko po to, żeby kilka godzin później rozdzielił nas blask wschodzącego słońca.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro