Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5. Drapieżnik


Wejście do klasy okazało się być jak zimny prysznic. Niepewnie ruszyłam do swojej ławki wbijając w nią spojrzenie. Usiadłam tak jak kazał mi Derek, spokojnie bez gwałtownych ruchów. Musiałam jedynie sprawiać wrażenie człowieka, oddychać, czasem coś przegryźć na lunchu czy zwyczajnie napić się wody.

Słyszałam szepty, dziwne szepty ludzi którzy siedzieli w klasie, gapili się gdy otwierałam książkę. Powoli przewracałam strony a kwietniowe słońce rzucało przez okna słaby blask na litery. W jednej chwili ktoś zasłonił dopływ światła i poklepał mnie po ramieniu. Uniosłam leniwe spojrzenie na zadowolonego Theo. Miał na torsie koszulkę i bezrękawnik. Przyglądał mi się jak wszyscy, jakby patrzył na okaz w muzeum.

- To czym ty teraz jesteś? – spytał rozbawiony. – Krwiopijcą któremu nikt nie potrafi pomóc?

- Derek potrafi. O co ci chodzi? – rzuciłam i złośliwie wysunęłam kły. Oczy Theo zmieniły kolor.

- Chciałem zaoferować ci pomoc. – powiedział naturalnie. Spojrzałam ukradkowo na Scotta który siedział w pewnej odległości ode mnie. Przyglądał nam się i na pewno podsłuchiwał. – Pomogłem reszcie, mogę i tobie.

Scott powoli skinął głową, każąc mi kontynuować rozmowę. Od niechcenia spojrzałam ponownie na Theo i udając zainteresowanie, ukryłam kły, mimo że złość się we mnie gotowała.

- Co proponujesz i na jakich zasadach?

- Proponuję pomoc w okiełznaniu wampira. – uśmiechnął się niewinnie. – Fachową pomoc, w zamian za przyłączenie się do mojego stada.

Zadrżałam. Przyłączenie się do stada Theo nie było spełnieniem moich marzeń i byłam pewna że sama poradzę sobie z nową naturą. Umiałam się w końcu kontrolować przy Edythe, i innych ludziach. Musiałam tylko utrzymywać odpowiednią dietę i bum, wszystko mogło być dobrze. Pokręciłam głową.

- Nawet za milion lat.

- To dobrze. Może za dwa, trzy miliony lat zrozumiesz swój błąd. Kiedy inni już będą martwi, inni których znasz. Wszyscy twoi bliscy... Będą martwi. Oni umrą, wszyscy oprócz ciebie pójdą do grobu, ty nie. Ty już jesteś martwa. – zawyrokował ostrym tonem. – Tobie już nic nie pomoże. Ty masz całą wieczność. – odwrócił się teatralnie przodem do tablicy zostawiając mnie z moimi myślami sam na sam.

Lekcja ciągnęła się w nieskończoność, a najgorsze było to że nie mogłam się na niej skupić. W głowie echem odbijały mi się słowa Theo które dosadnie otworzyły mi oczy na coś czego wcześniej nie dostrzegałam. Nie dostrzegałam wieczności która przede mną stała. Bezkres czasu jaki miałam do swojej dyspozycji mimo że był tak szeroki, przytłoczył mnie. Oni kiedyś umrą. Stiles, Scott, Kira, Liam, Malia, Jackson a nawet Lydia czy Parrish, oni umrą. Edythe i Isaac. Ściskanie pojawiło się nagle, w okolicy klatki piersiowej. Wiedziałam że to nie może być serce, które zwyczajnie zastygło na wieczność. Pozostanie mi żyć bez nich, na cholerną wieczność, do końca świata. Melancholia naszła jak ciemność i trwała do końca dnia.

Na biologii nie odzywałam się do Stilesa. Unikałam pogawędek, a moją głowę przepełniły jedynie obawy, mimo to i tak trafiałam w celne odpowiedzi bo mój mózg działał genialnie jak na taki natłok myśli. Na francuskim Lydia próbowała mnie zagadać w każdy możliwy sposób. Opowiadała o ostatnim spotkaniu z Parrishem które zakończyło się nagłym pojawieniem się doniczki na głowie zastępcy. Podczas angielskiego Kira usiadła bardzo blisko mnie, tak że niemalże stykałyśmy się ramionami.

Na lunch poszłyśmy we dwie. Podczas wejścia do stołówki natłok zapachów na chwile wyciągnął mnie z krainy własnych myśli, musiałam skupić się niemalże maksymalnie by uniknąć nagłego rzucenia się na uczniów.

Usiadłam przy naszym stoliku obok Isaaca i żeby sobie pomóc, oparłam głowę na dłoniach. Chłopak przesunął w moją stronę butelkę z wodą, a gdy na niego spojrzałam, uśmiechnął się kojąco.

- Wracając do naszego jutrzejszego meczu z Devenford Prep... możemy to wygrać. – zawyrokował Lahey odchylając się na oparcie krzesła. – Potrzebujemy tylko pełnego składu.

- Jesteśmy chyba wszyscy. – oznajmił Scott. – Przynajmniej nikt nie pisał o tym że jest chory, umarł, albo coś złamał.

Ich rozmowa była taka zwyczajna. Nie umywała się do paplaniny o niebezpieczeństwach czekających na nas za rogiem kolejnego budynku. Wszyscy wyjątkowo wyluzowani gawędzili o jutrzejszym meczu. Co podczas takiego meczu może się stać? Jedynie można sobie wykręcić bark. Jednak dla mnie to było kolejne niebezpieczeństwo. Lacrosse często kończy się urazami krwawymi, rany kłute, otarcia, przecięcia skóry. Wszystko skupiało się wokół czterech liter. KREW. Nie byłam pewna czy wytrzymam taką presję, napięcie i masę przelewającej się w ludzkich żyłach substancji od której głupieję.

- Mnie nie będzie. – rzuciłam od niechcenia. – Przejadę się do Redding i rozejrzę za jakimś samochodem którego nie kupił mi Will lub Carter, czy jak mu tam serio na imię.

- Ma racje. – poparł mnie Stiles. – Nie chciałbym zostać wyssany z krwi bo zadrapał mnie ochraniacz.

- Skoro tak, to Jackson pojedzie z tobą. – Scott przełknął kawałek kurczaka. – Dla zwykłego bezpieczeństwa. Derek będzie zajęty obstawianiem meczu.

Pokiwałam ze zrozumieniem głową. Upiłam łyk wody którą Isaac podsunął mi na początku lunchu i później siedziałam zakopana we własnych myślach. Na WOS'ie Isaac ponownie przysunął się blisko zasłaniając drzwi. Ciepło jego ciała kontrastowało z moim chłodem dość dosadnie, więc razem wytwarzaliśmy nawet normalną temperaturę.


Kolejnego dnia po lekcjach, wsiadłam do mustanga i oczekiwałam aż Jackson Whittemore pojawi się na szkolnym parkingu. Słuchałam w tym czasie Radiohead, więc czekanie na niego nie było zbyt nudne. Właściwie od kiedy zostałam tym czym zostałam, nuda mi nie doskwierała. Nie potrafiłam się nudzić. Mogłam zastygać na całe godziny i nie wydawało mi się to być specjalnie nudne. Siedząc w aucie wystukiwałam palcami rytm na kolanie i rozglądałam się dookoła w celu zlokalizowania mojego dzisiejszego towarzysza. Autobus przeciwników wjechał na parking pół godziny po skończeniu lekcji, a zawodnicy wysypali się z niego w akompaniamencie okrzyków i śmiechów. Spodziewałam się że będzie tam Brett, ale nie wychodziłam z auta. W którymś momencie zatelepało się i Jackson wskoczył do środka.

- Odkupię go od ciebie. – poinformował mnie nietypowym dla siebie, pogodnym głosem. – Za ile chcesz go sprzedać?

- Osiemdziesiąt siedem tysięcy dolarów. – sumę kilka dni temu podrzucił mi Isaac. – Nie mniej nie więcej.

- Poważna suma. Jednak, kiedy przypomnę sobie że kupił je koleś który potem chciał nas pozabijać, nie chcę tego auta. Jedziemy?

Pokiwałam głową i odpaliłam silnik. Wyjechaliśmy z parkingu i pomknęliśmy w stronę głównej drogi do Redding. Wiosenny deszcz złapał nas kiedy tylko opuściliśmy granice Beacon Hills. Mogłam skupić się na wielu rzeczach, więc zagadując Jacksona, kierowałam równie dobrze co w kompletnej ciszy.

- Właściwie dlaczego nam pomagasz? Słyszałam że kiedyś mieliście na pieńku ze Scottem...

- Dorosłem. – uciął szybko głosem nie wnoszącym sprzeciwu.

Zmarszczyłam brwi i wbiłam wzrok w zderzak czerwonego fiata jadącego przed nami.

- Dorosłeś. Jak to dumnie brzmi, dorastanie... - melancholia z wczoraj wróciła. – Fajna sprawa. Szkoda że ja tego nie doświadczę...

- Oh, masz same plusy, ale doszukujesz się niewiele znaczących minusów. Zazdroszczę ci tego wszystkiego.

Zdawałam sobie sprawę że mój wzrok jest coraz bardziej nieobecny i zamglony, mimo to doskonale widziałam wszystko co działo się na drodze.

- Zazdrość. – słowa same popłynęły z moich ust. – To grzech. Nie wolno nikomu zazdrościć, nie przekleństwa... Inności... Jackson nie wiesz co mówisz. Ja nie jestem lalką, ja jestem potworem który nie umrze, nie zestarzeje się już nigdy. Jak teraz na to patrzę, żal mi samej siebie.

- Nie użalaj się nad sobą. To głupie. – westchnął mój towarzysz poprawiając się w fotelu. Jego przystojne odbicie widniało w lusterku umieszczonym na wewnętrznej stronie osłonki świetlnej którą opuścił jakiś czas temu. – To jak próbowanie odwrócić tego, czego nie dasz rady mała. Tak wygląda teraz życie.

Z mojego gardła uleciał cichy charkot. Nie podobało mi się to o czym mówił Jackson. Nie użalałam się nad sobą... Dobra, może trochę, ale jak miałabym żyć kiedy ich nie będzie. Twarze przewijały mi się przed oczami. Wszyscy moi przyjaciele, który kiedyś odejdą na wieczność przedstawiali się w moich wizjach dostatecznie radośnie bym mogła wyobrazić sobie co teraz robią, idą na mecz, przebierają się, rozgrzewają, kibicują... To takie ludzkie, takie nie moje.

- Kazałem ci nie żałować. – upomniał mnie Jackson. – Pokażę ci twoje dobre strony.

- Jak?

- Skręć w lewo. – poprosił.

- Redding jest prosto. – przypomniałam mu.

- Skręć w to cholerne lewo. TERAZ.

Gwałtownie skręciłam kierownice. Koła mustanga wtoczyły się na boczną drogę, i zaczęły podskakiwać na kocich łbach. Wjechaliśmy chyba na ścieżkę prowadzącą do jakiegoś lasu, chociaż nigdy wcześniej go nie widziałam. Ledo dociskając pedał gazu, poprowadziłam samochód między ścianami zieleni.

- Zaparkuj za krzakami. Nikt go nie ukradnie. – poinstruował mój towarzysz. Posłusznie zrobiłam to co chciał i po chwili mustang został ukryty w gęstwinie.

- Co dalej?

- Wysiadaj. Idziemy obudzić w tobie drapieżnika.

Zesztywniałam.



KTOŚ TU WRÓCIŁ MOI PAŃSTWO!!!!! ROZDZIAŁY BĘDĄ JUŻ JAK ZWYKLE REGULARNIE! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro