4. Spokój dusz Salem
Pamiętaj, w naszym życiu usiłujemy robić tylko dwie rzeczy: zniweczyć upływ czasu i przywrócić zmarłych do życia.
Mark Helprin, Zimowa Opowieść
Beacon Hills nie zmieniło się prawie w ogóle. Kiedy siedząc na bocznym siedzeniu toyoty Lydii Rosalie oglądała miasto przez boczą szybę nie mogła pozbyć się wrażenia, że czas tutaj się zatrzymał. Kiedyś z lekkością mówiła o tym miejscu dom, bo faktycznie miasteczko było domem. Nie potrafiła zrozumieć jak i dlaczego jej życie zmieniło się aż tak bardzo przez względnie niewiele lat. Teraz nie była pewna, gdzie był dom. Nie mogła powiedzieć, że domem był Halifax czy Chicago czy Nowy Jork. Nie był to też Boston czy Seattle.
- Dlaczego pytali mnie o Aarona? – głos Rosalie przebił się przez piosenkę z lat osiemdziesiątych lecącą w miejscowym radio.
Lydia zmarszczyła brwi nadal wpatrując się w drogę przed nimi. Mijały akurat Beacon Hills High. Parking liceum zastawiony był samochodami z różnych roczników o różnym stanie zużycia. Stare fordy stały obok nowych nissanów i ewidentnie pożyczonych od rodziców SUV'ów. Kiedyś to oni parkowali tu samochody przed lekcjami, ale to było wtedy, w zupełnie innym życiu.
- Wierzą, że ma to coś wspólnego z tymi ciałami. Poza tym, Isaac...
Rosalie zdrętwiała słysząc imię swojego byłego chłopaka. Nie widziała go wystarczająco długo, by wyzbyć się tego nawyku, ale szczerze mówiąc, porzuciła złudne nadzieje. Jej ciało kiedyś reagowało na niego w popieprzony sposób i najwidoczniej żadna ilość magii wpompowana w jej żyły nie mogła tego zmienić. Znów fala ciepła zalała ją od środka. Dzięki bogu Lydia nie miała nadprzyrodzonego słuchu.
- Isaac powiedział, że Aaron skontaktował się z tobą po śmierci Willa.
- Nie ze mną, tylko z Renee – sportowała pospiesznie Rosalie wspierając policzek na dłoni. – Szukał czegoś. Liczył, że Renee mu pomoże.
Skręciły gwałtownie w Flearmont Street prowadzącą do cmentarza pod Beacon Hills. Lydia pokrótce wyjaśniła Rosalie, gdzie miały jechać, ale sama Rosalie dopiero widząc majaczącą przed nimi bramę przypomniała sobie czym ten cmentarz w rzeczywistości był. Dotarło do niej, czyja historia rozegrała się na tej przeklętej ziemi.
- Pomagał jej synowi i liczył, że ona pomoże jemu?
- Dla Renee to byłaby przyjemność. Aaron szukał śmierci. To nie takie łatwe, jak się wydaje – sama dobrze o tym przecież wiedziała. – Chciał, żeby albo go zabiła, albo pomogła mu znaleźć wampirzą goję, dzięki której stałby się człowiekiem i mógłby zrobić to sam. Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i więcej go nie widziałam.
Lydia zaparkowała samochód obok czarnego GMC. Powietrze wibrowało od napięcia i dziwacznej elektryczności. Czary, zrozumiała Rosalie zamykając drzwi samochodu. Cmentarz otoczono czarami. Czy zawsze tak robiono, czy Deaton wyjątkowo postanowił utrzymać coś z daleka od cmentarza lub wręcz przeciwnie, wewnątrz niego?
Rosalie wcisnęła ręce w kieszenie ubranych pospiesznie jeansów i podążając za Lydią skupiła się na tyle, by wychwycić dźwięki dobiegające zza wyrastającej po środku powyginanego ogrodzenia bramy. Bramę wieńczył misterny napis Mortem Obire.
- Staw czoło śmierci – odczytała Rosalie marszcząc nos. – Ładne, dosadne.
- Dla ciebie powinni dodać jeszcze jakiś licznik na końcu, co? – głos nie należał do Lydii.
Po drugiej stronie zamkniętej bramy stała wysoka postać o muskularnych ramionach skrzyżowanych na potężnej piersi. Dużą dłonią, której ciepło na plecach Rosalie pamiętała aż za dobrze Derek chwycił metalowy pręt i otworzył bramę. Zawiasy skrzypnęły ale ustąpiły pod względnie niewielkim naporem siły i Lydia przekroczyła granicę jako pierwsza. Rosalie podążyła za nią, ale kiedy postawiła jedną stopę na terenie cmentarza niewidzialna ręka chwyciła jej wnętrzności zaciskając na nich lodowate dłonie.
Rosalie zgięła się w pół a jej gardło opuścił stłumiony jęk. Zatoczyła się do tyłu pociągnięta przez czyjeś silne ręce. Dłoń zniknęła. Czy ktoś szedł za nią i Lydią? Czy może euforia na widok Dereka zupełnie odebrała jej umiejętność słuchania?
- Deaton miał zdjąć ten czar – poirytowany głos Isaaca strzelił jak bicz, a chwilowa ulga odczuwana przez Rosalie wyparowała zastąpiona mieszaniną żalu i wściekłości.
Isaac.
- Najwidoczniej nie zdjął – fuknęła Lydia. – Rosalie jeszcze ani razu tu nie było, nie jest namaszczona. No chyba... Że sama się wpuścisz – Lydia przestąpiła z nogi na nogę zaplatając ramiona na piersi.
Rosalie szarpnęła do przodu i nawet nie zaszczyciła Isaaca krótkim spojrzeniem, nie mówiąc o podziękowaniu, ale część wściekłości przeniosła na Lydię.
- No dawaj, Clear – zachęcał Derek. – Chętnie bym się z tobą przywitał.
- Chętnie obiłabym ci pysk – wyszeptała Rosalie, ale wiedziała, że ją słyszał.
Derek wyszczerzył do niej zęby.
- Możesz ze mną zrobić cokolwiek zechcesz, ale musisz to zrobić po tej stronie ogrodzenia.
Rosalie była boleśnie świadoma obecności Isaaca za jej plecami, ale nawet jeśli chciała się odwrócić i na niego nawrzeszczeć, nie mogła. Wbiła lodowate spojrzenie w swoją najlepszą przyjaciółkę i odliczyła do trzech, jak za swoich czasów jako Zimna, kiedy musiała poświęcać naprawdę wiele silnej woli, by wszystkich nie rozszarpać. Już otwierała usta, żeby odpowiedzieć Derekowi, ale w tym samym momencie zza jej pleców odezwał się Isaac.
- Miałeś nie być gnojkiem – słowa zdecydowanie skierowane były do Dereka.
Hale prychnął w odpowiedzi.
- A ty nie miałeś być z nią na zawsze? Z nas dwóch to ty jesteś większym rozczarowaniem.
Isaac warknął gardłowo, jego oczy rozgorzały złotym blaskiem i bez ostrzeżenia rzucił się do przodu. W ułamku sekundy powalił Dereka na cmentarną ziemię i przetoczyli się pod rzędem tablic nagrobnym w plątaninie kończyn i warknięć.
Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy, nawet dla supernaturalnej istoty. Rosalie rzuciła się do przodu szukając w swoim umyśle kajdan założonych lata temu. Odnalazła je w ciemności, praktycznie po omacku. Szarpnęła, ale postawiły jej opór. Gdzieś pomiędzy teraźniejszością a przeszłością kajdany zabrzęczały prześmiewczo dając jej do zrozumienia, że nie zrobi tego, że jest za słaba.
Lodowata ręka ścisnęła jej wnętrzności ponownie. Ból wystrzelił w jej głowie białą błyskawicą, jakby ktoś rozłupywał jej czaszkę na pół. Rosalie wiedziała, że krzyknęła, ale nie słyszała własnego wrzasku, jedynie słowa wypowiadane głosem Renee:
- Zerwij je – powtarzała babcia.
Ból nie ustępował. Rosalie szarpnęła jeszcze raz. Jedno ogniwo łańcucha jęknęło napawając ją obcą nadzieją, że ustąpi.
- Rosalie! – wrzask Lydii przedarł się przez ból i słowa Renee. – Rosalie wystarczy. Deaton!
Ból ustąpił. Rosalie w ostatniej chwili zdążyła podeprzeć się dłońmi nim jej twarz rąbnęła w ścieżkę cmentarną. Znajdowała się w bramie, połową ciała po stronie cmentarza. Uniosła wzrok, stojący nad nią Lydia i Deaton wyglądali na zaniepokojonych.
- To jakieś cholernie mocne okowy – zauważył druid, z uprzejmym uśmiechem i wyciągnął do niej rękę.
Rosalie przyjęła pomoc. Isaac stał kawałek dalej przyglądając się jak dziewczyna otrzepuje kolana. Jego twarz wyrażała niemą troskę. Pokazała mu w myślach środkowy palec.
- Mogę pomóc ci je zdjąć, ale później.
Deaton i Lydia poprowadzili ją krętą ścieżką do starej części cmentarza, gdzie nagrobki porastał mech a drzewa zdążyły już dawno wyschnąć i zszarzeć. Rosalie zastanawiała się, które z tych grobów wykopał Isaac, a które jego ojciec.
- Najwidoczniej Isaac nie jest już najmocniejszym bodźcem – Derek pojawił się znikąd i szturchnął Rosalie w bark.
- Nie musisz biegać za własnym ogonem? – odparowała Clear.
- Ha, ha. Bardzo zabawne – Derek poczochrał ciemne włosy dziewczyny jakby była jego pięcioletnią siostrą i wcisnął ręce w kieszenie spranych jeansów przypominając bardzo nieśmiałego nastolatka, a nastolatkiem nie był już od kilku lat. – Chciałem wpaść wczoraj, ale Razjel powiedział, że im groziłaś. To prawda?
- Tak – Rosalie kopnęła kamyk na ścieżce. Dróżka pięła się w górę tylko po to by zaraz zginął w gąszczu krzewów starych jak sam cmentarz. Idący przed nimi Deaton i Lydia pochłonięci byli jakąś przejmującą rozmową. – Bo mnie porwali.
Derek pokręcił głową.
- Sam próbowałem stąd uciekać, ale zawsze wracam. To mój dom, tak samo jak twój.
- Tu zginęła moja rodzina – ledwie wypowiedziała te słowa, kiedy obraz historii rodzinnej Dereka stanął jej przed oczami. – Wybacz – dodała pospiesznie.
Derek machnął ręką. Skręcili pomiędzy stare nagrobki z figurami wykutymi w szorstkim kamieniu. Kiedyś zapewne figury były szare, ale teraz porastał je mech i brązowawy osad starości. Z tabliczek nie dało się nawet odczytać nic poza kilkoma literami.
- Po kilku latach idzie się przyzwyczaić. Łatwiej przyzwyczaić się do braku martwych niż żywych – jego wzrok powędrował do Isaaca.
Lahey zmaterializował się nagle przed wysokim nagrobkiem otulanym ramionami przez kamiennego anioła o potężnych choć ukruszonych skrzydłach. Ewidentnie nadszarpnięty zębem czasu nagrobek pochodził, jeśli wierzyć wykutym w nim cyfrom, z siedemnastego wieku, a dokładniej z 1692 roku. Za nagrobkiem w blasku słońca powoli kołysały się białe róże, których obecności w tej części cmentarza nikt nie kwestionował, choć wyglądały na zadbane jak w ogrodzie jakiejś emerytki.
Rosalie przystanęła przy nagrobku i objęła się ramionami choć wcale nie było jej zimno. Nie znała tego, kto tu leżał. Nie była nigdy nawet tak daleko na tym cmentarzysku. Wiedziała, że gdzieś w nowej części pochowana jest siostra Edythe, Martha – przedawkowała w latach osiemdziesiątych.
- To grób Marie Quingley – oświadczyła Lydia z nutą przejęcia w głosie. – Symboliczny. Marie zginęła podczas sądów czarownic i jej ciało nigdy się tu nie znalazło, ale rodzina chciała mieć po niej jakąś pamiątkę – Lydia pochyliła się i postukała w zakurzony kamień. Odgłos nie pasował do surowca.
Rosalie zrobiła krok w przód i przetarła dłonią niewielką płaskorzeźbę w kształcie kurzego jajka. Kurz ledwie się ruszył, ale kiedy użyła paznokcia do zdrapania jego warstwy, spod brudu błysnął szkarłat.
Isaac i Derek cofnęli się gwałtownie.
- Co to do cholery jest? To tego tu szukali?
Rosalie przymknęła oczy próbując przypomnieć sobie, czy widziała kiedyś coś podobnego. W domu Renee znajdowało się wiele kamieni o różnych kolorach, kształtach i właściwościach. Ten jednak był inny. Wibrował pod jej dotykiem.
- Ktoś przekopywał ostatnio groby w poszukiwaniu tego – wyjaśnił Deaton. – Według legendy to dusza Salem.
- A co ta dusza ma robić?
- Wskrzeszać, Isaac. Wszystko, czego tylko ten, kto znajdzie się w jej posiadaniu, zapragnie.
Rosalie zakręciło się w głowie.
- Maureen. Mama – rozejrzała się jak dzikie zwierzę po twarzach zgromadzonych. Nikt jednak nie wyglądał na równie optymistycznego.
- Myśl bardziej w kategoriach Willa, Petera, Nogitsune – Derek poklepał ją po plecach.
- Wskrzeszeni duszą Salem to nie ci sami ludzie, którzy umarli, ale ktoś tego szuka – Deaton pochylił się. Wyciągnął z kieszeni ściereczkę do okularów i spróbował przetrzeć czerwone oko. – Leżało tu przez setki lat, bezpieczne. Teraz to my musimy zapewnić mu bezpieczeństwo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro