22. Początek
Kolejne dni niczym się od siebie nie różniły. Próbowałam znaleźć sobie jakieś miejsce, coś do roboty. Wreszcie mogłam podjąć pracę, przynajmniej na kilka tygodni, aż do wyjazdu do Seattle, ale wszystko było już zajęte. Pomyślałam więc, że sprzedanie mustanga mogłoby być dobrym pomysłem i źródłem gotówki.
Brett Talbot pomógł mi nawet napisać ogłoszenie, które wrzuciliśmy do Internetu. Pominęliśmy fakt, że samochód był prezentem od psychopaty chcącego złożyć mnie i moich przyjaciół w ofierze nordyckiemu bogowi.
Starałam się czymś zająć, a jedynym co przychodziło mi do głowy, było pakowanie się. Pudła przyniesione przez Edythe stały już napełnione pod oknem, a to jeszcze nie był koniec. Z dnia na dzień patrzyłam, jak mój pokój pustoszeje. Z pomocą Malii, spakowałam większość swojego ekwipunku, który zamierzałam zabrać do akademika w Seattle.
Nie wolno nam było się kontaktować. Pozostawałam więc odcięta od potencjalnych ofiar, i bazowałam tylko na tym, co przynosili Malia i Brett. Nie było to łatwe. Praktycznie mieszkali w moim domu, co jakoś musiałam wytłumaczyć Edythe. Odbyłyśmy tą rozmowę w kuchni pewnego wieczoru, kiedy Malia i Brett oglądali w salonie wieczorny talk show.
- Kochanie, ile twoi przyjaciele tu jeszcze zostaną? – spytała, dzierżąc w rękach ścierkę, którą jeszcze przed chwilą przecierała blat kuchennego stołu. – I dlaczego właściwie z nami mieszkają?
- To taki eksperyment. – palnęłam bez namysłu, na co Edythe wytrzeszczyła oczy. – Sprawdzamy, jak będzie na nas działało życie studenckie, w akademikach, stowarzyszeniach studenckich i w ogóle.
Edythe miała minę istotnie dziwną, i nawet nie wiem czy to kupiła. W końcu wydęła wargi i potrząsnęła głową.
- Dobrze. – powiedziała bez przekonania. – Może ja więcej nie będę o nich pytać i po prostu... Eksperymentujcie dalej. – odłożyła ścierkę na blat kuchenny i zajęła się wyciąganiem naczyń ze zmywarki. – A gdzie Isaac? Dawno nie przychodził i nikt nie chwali już mojej zapiekanki z indykiem. – powiedziała trochę urażona.
- Oh, pakuje się na UCLA. Na pewno niedługo wpadnie. – zapewniałam bardziej siebie niż ją. – A twoja zapiekanka jest pyszna, przecież wiesz.
- Wiem, ale Isaac zawsze zjada trzy porcje i nie muszę jej trzymać w lodówce. – Edythe uśmiechnęła się do mnie konspiracyjnie. – Czyli nie wymieniłaś go na tego... Bretta?
Obie spojrzałyśmy na Bretta i Malię rozwalonych w salonie na naszej kanapie, zaśmiewających się z żarcików Jimmy'ego Fallona i jego gości. Tym razem byli to Courtney Cox i Patrick Dempsey. Tylko ja wiedziałam, że jesteśmy podsłuchiwane. Edythe nie miała zielonego pojęcia, że kiedy to mówiła, Brett odwrócił się na ułamek sekundy bo ją usłyszał.
- Zdecydowanie nie. – pokręciłam głową. – Idę do nich, jeśli nie będę ci już potrzebna.
Edythe zwolniła mnie i poszłam do salonu. Usiadłam na fotelu. Brett kiedy tylko mnie zobaczył, uśmiechnął się głupkowato.
- Twoja mam myśli, że pozbyłabyś się Isaaca? – spytał. – I jeśli chce, to mogę zjadać dziesięć porcji tej zapiekanki.
- Nie nudzi ci się w domu, Rosalie? Otworzyli kino samochodowe. – wypaliła Malia.
- A wolno mi wychodzić?
- Ostatnio, kiedy nie było ci wolno, porwałaś mnie i zabrałaś do San Fracisco. – zauważył Brett wyłączając telewizor. – Bierz kurtkę.
- Isaac cię zabije.
- Nie, jeśli mu nie powiesz. – Brett wstał i zabrał kluczyki do swojego samochodu. – Widzimy się w aucie za pięć minut.
Malia poczekała, aż z ociągnięciem wezmę kurkę i wrócę na dół. Powiadomiłam Edythe o naszym wyjściu, i opuściłyśmy z Malią dom. Brett czekał już w odpalonym samochodzie. Nie miałam dobrych przeczuć co do naszej eskapady, ale z drugiej strony, siedzenie w domu stawało się już męczące, więc dla samej rozrywki, byłam gotowa nawet zignorować moje przeczucia.
- Dostaliście jakieś informacje o innych? Will spróbował dobrać się do Razjela? – spytałam, kiedy jechaliśmy już główną ulicą miasta.
Siedziałam na tylnej kanapie i miałam dobry punkt obserwacyjny. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo.
- Razjel jest bezpieczny.
- W Tower?
- Nie. – Malia pokręciła głową. – Wyjechał do Redding, do starego domu Dereka. Chciał się upewnić, że nie skrzywdzi znów Maureen.
- Są niesamowitym rodzeństwem. – zauważyłam. – Co z resztą?
- Wszyscy jesteście bezpieczni, tak długo, jak Razjel nie dostanie się w ręce Willa. – skwitował Brett. – Ależ ten facet mnie wkurza!
- Przynajmniej nie jest twoim ojcem. – wywróciłam oczami. – Nie jesteś tak do końca poszkodowany.
Kino samochodowe okazało się być starym parkingiem. W miejscu dawnego baneru supermarketu widniał teraz biały ekran, na którym wyświetlano Śniadanie u Tiffany'ego. Było pełno samochodów, wypakowanych po brzegi widzami. Zapłaciliśmy po dwa dolary od osoby i zaparkowaliśmy w jednym z pierwszych rzędów, pomiędzy czarnym pickupem i starym, brązowym vanem.
Ta niewymagająca rozrywka okazała się być świetną odskocznią od rzeczywistości. Nawet przez chwilę zapomniałam, że mój ojciec chce zabić mnie i moich przyjaciół, w odpowiedniej kolejności, żeby zmienić decyzję nordyckiego boga! To kino samochodowe było niezwykle odświeżające.
Wracaliśmy okrężną drogą, a ja zasypiałam powoli na tyłach samochodu Bretta. Oni rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami. Nawet nie próbowałam zrozumieć, o czym mówią i czy jest to coś znaczącego. Zwinęłam się w kulkę i mocniej opatuliłam kurtką. Przez chwilę miałam wrażenie, że czuję zapach Isaaca, ale to najprawdopodobniej było albo złudzenie, albo na kurtce utrzymało się jeszcze trochę jego perfum.
Niemalże w stanie nieprzytomności usłyszałam tylko dziwny tembr głosu Bretta.
- Rosalie, zostań proszę w samochodzie. – zatrzymał auto i wysiadł.
Trzasnęły tylko jedne drzwi, więc Malia została ze mną. Słyszałam jak wierci się na przednim siedzeniu, jakby czegoś szukała. Nie miałam zamiaru się ruszać, aż do momentu, w którym pod przymkniętymi powiekami zamajaczyły mi czerwone i niebieskie światła. To natychmiast mnie spionizowało.
Zignorowałam chłód, który ogarnął mnie w momencie rozwinięcia się z kulki. Pod moim domem stały dwa radiowozy. Szeryf Stilinski i Jordan Parrish stali przy drzwiach, a moja matka owinięta w koc, trzęsła się obok nich. Inni policjanci kręcili się po podwórku. Co chwilę ktoś wchodził i wychodził. Już miałam otworzyć drzwi, kiedy zrozumiałam, że są zablokowane.
- Malia! To moja mama.
- Rosalie! – jęknęła tak samo jak ja. – Siedź tu i czekaj. – warknęła. – Dobrze, że Brett ma dziecioodporne zamki z tyłu.
- Słyszysz chociaż, co mówią? – poprosiłam, wciskając głowę między przednie siedzenia. – Proszę.
Uchyliła okno z pewnym ociągnięciem i przysłuchała się.
- Z nią jest wszystko w porządku. – powiedziała. – Ale ktoś włamał się do waszego domu. Jakiś napis na ścianie. Nie wiem jaki.
Zobaczyłyśmy, jak Brett pospiesznie wraca do auta. Zaraz za nami gwałtownie zahamował samochód. Steve, chłopak mojej matki, wyskoczył z niego i ruszył przez trawnik. Miał na sobie piżamę, w życiu nie widziałam go w takim nieładzie. Brak garnituru, brak ułożonych włosów. Po prostu był nieprzygotowany na taką sytuację, jak my wszyscy.
Brett wsiadł do auta i spojrzał na mnie.
- Co jest?
- Musimy skontaktować się z resztą. – powiedział grobowym głosem Brett.
- Odblokuj te cholerne drzwi. – powiedziałam, czując okropne duszności. – Uduszę się tutaj.
Brett tym razem nie zaprotestował. Odblokował drzwi a ja szarpnęłam klamkę i wypadłam na nocne podwórko. Ruszyłam biegiem do domu. Awet nie zwracałam uwagi na moją słabą koordynację. Adrenalina buzowała mi w żyłach, znów czułam się jak Zimna.
Wpadłam do salonu. Na ścianie widniał wielki napis wymalowany krwią. Zdusiłam w sobie mdłości, które nachodziły falami.
BUNTOWNIK JEST NASTĘPY
Upadłam na podłogę, wpatrzona w krew ściekającą po ścianie. Walczyłam ze sobą, z płaczem, z mdłościami. Trzęsłam się niekontrolowanie. Czyja to była krew? Kto ucierpiał? Czy to krew Razjela?
- Rosalie? – głos Malii przebił się z trudem, przez szum krwi w moich uszach. – Nie możemy skontaktować się z Razjelem.
Patrzyłam na krew na ścianie. Krew Razjela najpewniej. Nie wytrzymałam. Mój żołądek poważnie się zbuntował. Torsje wstrząsnęły mną i podniosłam się szybko. Przecisnęłam się obok Malii w drzwiach i kiedy tylko świeże powietrze osiadło na mojej twarzy, zwymiotowałam przez barierkę werandy.
- To się zaczęło. – powiedziałam sama do siebie. – Już nie możemy tego zatrzymać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro