Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Powroty

Czasami kochanie kogoś oznacza, że trzeba zrobić to, co będzie najlepsze w ostatecznym rozrachunku. To, co się musi, a nie to, co się chce.
Richelle Mead, Marzenie Sukuba

- Wiecie, że to porwanie?

Rosalie Clear już od dobrych kilku godzin była przytomna i z powrotem mogła się ruszać, czego dowodziły zablokowane zamki w samochodowych drzwiach. Siedziała na środku, od czasu do czasu przypominając o swojej obecności siedzącym z przodu facetom. Właściwie, obaj woleli, kiedy była nieprzytomna, i oparta policzkiem o okno srebrnego sedana oddychała cicho i miarowo.

Obudziła się gdzieś w okolicy Gleenwood Springs w Kolorado i w pierwszym odruchu próbowała wyskoczyć z samochodu, więc Razjel zablokował drzwi i odblokowywał je tylko w trakcie postojów.

- Nie porywamy cię – przypomniał Jackson.

Rosalie wydęła wargi wgapiając się wściekle w jego odsłonięty kark.

- Nie jestem w tym samochodzie z własnej woli i jadę gdzieś, gdzie wcale nie chcę jechać – wetknęła głowę pomiędzy przednie siedzenia.

- Zapnij pas, Rosalie – rzucił spokojnie Razjel. Wsunął na głowę opaskę a jego oczy zasłaniały ciemne okulary.

- Jak dla mnie to właśnie porwanie – Rosalie opadła na tylne siedzenie.

Jechali przez Utah, bezkresne pustkowia, suche pagórki i pozbawione cienia przestworza. Wszystko w Utah wydawało się Rosalie być z pyłu i skał i w ogóle jej to nie odpowiadało. Patrzyła gniewnie na bezkresną drogę przed przednią szybą, rzucając też ukradkowe spojrzenia na Razjela. Czasem, były to zaledwie ultone sekundy, wydawało jej się, że łapie jego wzrok zza ciemnych okularów.

- Zapnij pas – powtórzył łagodnie Nefilim.

Nie sądziła, że kiedykolwiek wróci do Beacon Hills, na pewno nie w ten sposób. W gruncie rzeczy nie chciała tam wracać już nigdy. Miasto spłynęło krwią jej bliskich, w nim cierpiała, umierała i kochała faceta, z którym już nie łączyło ją nic. Nie należała tam, nie chciała tam należeć. Była gotowa nawet wyskoczyć z pędzącego samochodu, ale nie mogła pokonać zamków bezpieczeństwa.

Przesunęła się na siedzenie za Jacksonem, z miną obrażonego dziecka i zarzuciła nogi na tylną kanapę obitą jasną skórą. Równie dobrze jej brudne buciory mogły kapać błotem na piękną tapicerkę. Przez następne piętnaście minut oznajmiała im, że jest obrażona, fukając i prychając z pogardą.

Jackson pogłośnił radio, żeby ją zagłuszyć.

- Chce mi się siku.

Zapadał już zmierzch. Rosalie wyciągnięta na tylnym siedzeniu czytała instrukcję obsługi sedana, jak się okazało, mercedesa, i dopiero kiedy dotarła do programowania radia i systemu samochodu, przypomniała sobie o tak ludzkich potrzebach jak toaleta, picie czy jedzenie.

- Powinniśmy zrobić przerwę – mruknął Razjel i wklepał w nawigację najbliższy motel.

- Ja mogę prowadzić – rzekł uparcie Jackson, ale mina Razjela znaczyła mniej więcej tyle, że wolałby zasnąć za kierownicą niż dać Jacksonowi prowadzić.

Razjel pokręcił stanowczo głową.

- Musimy coś zjeść i się przespać. Tu będzie jakiś hotel – skręcił z autostrady i potem, tak jak słońce zniżało się coraz bardziej, oni dojeżdżali do niewielkiego miasta w Utah.

- Monroe? – Rosalie rzuciła okiem na tabliczkę witającą wjeżdżających do miasta. – Fantastycznie. Jesteśmy w ciemnej dupie po środku niczego.

- Jesteśmy w Utah – przypomniał Jackson.

Rosalie wywróciła oczami.

- Tak jak mówiłam, środek niczego.

Kiedy Razjel zatrzymał samochód pod niewielkim pensjonatem pogrążonym w ciemnościach, zamki kliknęły i Rosalie przez ułamek sekundy ważyła swoje opcje. Mogłaby zacząć uciekać, ale Jackson i Razjel natychmiast by ją złapali. Nie biegała tak szybko jak oni i było ich dwóch. Patrzyła na wyrastający po środku wielkiego, pustego placu budynek płaski jak naleśnik, z pomarańczowej cegły i z brudnymi oknami.

- Motel California? – Jackson warknął i wysiadł. Wyciągnąwszy z bagażnika trzy torby podróżne, podszedł do drzwi Rosalie. – Mamy twoje rzeczy – otworzył jej drzwi.

- Moje rzeczy?

- Twoja babcia nam je dała. Te, które zostawiłaś w Halifax – wyjaśniła Razjel, materializując się ponad ramieniem Jacksona.

Rosalie zdusiła w sobie chęć zdzielenia ich obu i wysiadła w chłodną, ponurą noc Utah. Nigdy nie była w Utah i właściwie nie miała czego żałować. Tylko kilka wątłych latarni ulicznych rzucało słabe, punktowe światło na popękane chodniki wzdłuż głównej drogi miasteczka Monroe. W oddali rys ciemnej góry odznaczał się na tle nieba, oświetlał go równie wątły blask księżyca. Z przyzwyczajenia zastanowiła się, która to faza.

- Przybywa księżyca – zauważyła, trzasnąwszy drzwiami samochodu i powlokła się za Razjelem w stronę drzwi z napisem RECEPCJA.

Pokoje okazały się być małe i ciemne, widziała już takie w motelu w którym o mało nie zginęły jej matka i Kira. Twarz Jeremy'ego nagle pojawiła się na obrzydliwych zasłonach w kwiaty. Ściany jej sypialni pomalowano na brzoskwiniowy kolor, pasujący absolutnie do niczego. Kapa na pojedynczym łóżku upstrzona winoroślą na niebieskim tle błagała o pomstę do nieba. Zapach stęchlizny rozganiał tylko elektryczny odświeżacz powietrza wetknięty w gniazdko obok przedpotopowego telewizora naprzeciwko łóżka.

Rosalie westchnęła rzucając torbę na łóżko. Po chwili zamek gdzieś w głębi krótkiego korytarzyka prowadzącego do łazienki, zgrzytnął.

- Świetnie, działa – odezwał się Jackson, wyłoniwszy się z drugich drzwi, których do tej pory nie zauważyła. – Pokoje są łączone.

Usiadł na wysiedzianym, bordowym fotelu i skrzyżował nogi w kostkach. Miał trochę dłuższe włosy, niż zapamiętała i był bardziej napakowany. Mięśnie rysowały się wyraźnie pod granatowym T-shirtem z długim rękawem.

- Razjel poszedł zamówić coś do jedzenia. Podobno mają tu pizzerię... całkiem nienajgorszą.

Sprawiał wrażenie, jakby chciał wypełnić niezręczną ciszę, ale w tej sytuacji i cisza i rozmowa wydawały się być nie na miejscu. Rosalie naprawdę nie chciała wracać, ale jakiś cichy głosik w jej głowie mówił, że powinna. Oczywiście, że zagłuszała go pieczołowicie w każdej sekundzie dnia. Nie rozumiała po co wracają, nie miała pojęcia jak długo będzie musiała siedzieć w Beacon Hills, i co ją tam czeka.

- Całkiem nienajgorsza – powtórzyła Rosalie wydymając usta. – To powinien być ich slogan. Całkiem nienajgorsza pizza w Monroe, Utah – znów zamilkli ale tylko na moment. Rosalie wzięła głęboki wdech. – Co my robimy, Jackson?

Udawała swobodny ton. Zrzuciła buty z nóg i usiadła na obrzydliwej kapie po turecku. Dopiero teraz dostrzegła tanie obrazy na ścianach. Jeden z nich przedstawiał wędkarza siłującego się z wędką, najwidoczniej jakaś duża ryba. Drugi, o wiele większy, przedstawiał pole słoneczników. UTAH.

- Obiecaliśmy, że nie powiemy ci nic dopóki nie dotrzemy do domu.

Rosalie zmierzyła go czujnym spojrzeniem. Słowo dom w odniesieniu do Beacon Hills brzmiało okropnie obco w jego ustach, naznaczając pierwszy moment jakiejkolwiek sympatii, jaką poczuła w stosunku do Jacksona, od Chicago. Szybko zrozumiała, że też nie ma na to ochoty.

- Ale? – czuła, że może go złamać. – Whittemore, no dawaj. Nie powiem Razjelowi. Mówiliście o jakichś dwóch sprawach. Przyziemnej i nadnaturalnej.

Whittemore pokręcił głową z upartą miną, kończąc rozmowę.

- Jak chcesz – Rosalie chwyciła wypchaną kosmetyczkę z wierzchu torby i zamaszystym krokiem ruszyła w kierunku łazienki.

Trzasnąwszy za sobą ostentacyjnie drzwiami, zwalczyła w sobie chęć, by zwymiotować. Kafelki wyglądały, jakby ktoś przed chwilą zeskrobał z nich krew. Pożółkłe miejscami na podłodze, kłóciły się z wyblakłymi, pomarańczowymi na ścianach. Rzuciła swoją kosmetyczkę do zbitej umywalki w rogu łazienki. Puściła wodę z prysznica, by ją nagrzać w międzyczasie uważając, by nie wydawać najmniejszych dźwięków. Jackson siedzący zapewne nadal w tym obrzydliwym, bordowym fotelu, miał idealny słuch. Nie mógł jednak czytać w jej myślach, a w głowie puszczała właśnie soczystą wiązankę na temat Whittemore'a, Razjela i całej bandy z Beacon Hills.

W łazience panował chłód. Para wodna osiadła na lustrze i Rosalie musiała przetrzeć je ręką, by się przejrzeć. Jej twarz, taka sama jak zawsze, a jednak inna, rzuciła jej wymowne spojrzenie z lustrzanej tafli. Dlaczego to robisz kretynko? Uciekaj. Woda z prysznica cuchnęła metaliczną wonią starych rur. Fantastycznie. W każdej chwili Rosalie spodziewała się zobaczyć rdzawo rudą wodę spływającą po jej jasnym ciele. Zmyła deszcz i Chicago z włosów i dopiero kiedy poczuła się względnie czysta, owinęła się cienkim, motelowym ręcznikiem. Z wodą skapującą z ciemnobrązowych włosów wyszła do opustoszałego pokoju.

Zza ściany dochodziły odgłosy prysznica, znaczące mniej więcej tyle, że Jackson także postanowił wziąć prysznic. Rosalie przez moment zastanawiała się, czy gdyby teraz wyszła, miałaby szansę na ucieczkę? Znając jej paskudne szczęście, po drodze wpadłaby na Razjela z trzema pudełkami miernej pizzy z Monroe, Utah. Ubrała się więc w zielony T-shirt z długim rękawem i jeansy, a potem usiadła oparła o wezgłowie łóżka z nogami wyciągniętymi przed siebie i czekała. Nie była pewna na co. Nie wiedziała po co zmierza do Beacon Hills ani ile tam zostanie, ale wszystko w tym pokoju aż wrzeszczało, by pędziła w drugą stronę.

Ciche pukanie wypełniło wieczną ciszę. Rosalie czekała, aż ktokolwiek stał po drugiej stronie drzwi łączących pokoje, wejdzie, ale to się nie stało. Co prawda byłą już całkiem głodna, wiec gdyby nie to, w ogóle by nie wstała i nie otworzyła Razjelowi drzwi.

- Wolisz farmerką czy serową? Mamy jeszcze margaritę – powiedział z łagodnym uśmiechem na wyciosanej z marmuru twarzy. Rosalie westchnęła, zdjęła pierwsze pudełko ze stosiku trzymanego przez Razjela i kopniakiem zamknęła drzwi.

Chciała wierzyć, że miał dobre intencje. Kiedyś ogólnie wierzyła w dobre intencje ludzi, a potem stał się jej ojciec i Peter i Jeremy i Aaron i świat nagle stał się bardzo brudny i splamiony krwią i nikt nie miał już dobrych intencji. Wszyscy mieli jakieś ukryte motywy, a ona wiecznie pozostawała czujna, nigdy nie odpoczywała.

Ledwie odłożyła pudełko z pizzą na stolik podsunięty pod okno pokoju, Razjel znów zapukał. Znów otworzyła. Tym razem trzymał w ręce butelkę wody i puszkę napoju gazowanego... najwidoczniej wersję bezcukrowej coca-coli, ale z Utah. Etykietka Pop'It-Cola błyszczała jaskrawą czerwienią.

- Może masz ochotę na coś do picia? – zaproponował.

Rosalie walczyła, by nie zamknąć mu drzwi przed nosem. Walczyła z samą sobą. Woda z włosów wpadała pod koszulkę i spływała jej powoli po plecach. Zastanawiała się, czy Maureen też by się tak zachowywała? Dawała jej pizzę i napoje, pilnowała, żeby jadła. Maureen dała jej broń i pokazała jak jej używać. Była naturalną wojowniczką ale Razjel, on był opiekunem.

- Możesz zjeść z nami, jeśli chcesz.

Rosalie kiwnęła głową. Nie była pewna, czy faktycznie tego chciała czy też targały nią jakieś nowe emocje, odblokowane myślą o Maureen. Usiedli na dwóch łóżkach, każdy z pizzą przed sobą i powoli jedli. W zupełnej ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu pobrzękiwaniem telefonu Razjela.

- Może powinieneś odebrać?

Pokręcił głową.

- To tylko Lydia. Sprawdza, jak daleko jesteśmy – po raz kolejny odrzucił połączenie. – Dlaczego wyjechałaś z Halifax?

- Kanadyjczycy mi się znudzili – odparła Rosalie. Nie miała ochoty na tę rozmowę.

- I gdzie pojechałaś później?

Wzruszyła ramionami.

- To tu, to tam – Rosalie przełknęła grudkę sera z pizzy. – Wszędzie i nigdzie. Nowy Jork, Waszyngton, Filadelfia, Chicago... A ty?

Razjel uniósł wzrok błyszczących oczu.

- To znaczy?

Rosalie potrząsnęła głową. Jackson przyglądał się im obojgu marszcząc brwi. Jego niebieskie oczy uważnie śledziły każdy ruch pozostałej dwójki w kompletnej ciszy motelowego pokoju o brzydkich, zielonych ścianach. Nie mógł się doczekać, aż się stąd wyniesie.

- Śmierdzi od was nieprzepracowaną traumą – rzucił w końcu od niechcenia i wstał, wrzucając prawie puste pudełko pizzy z kolan. – Idę na drinka.

- Nie możesz się upić – przypomniała mu Rosalie.

- Jasne, przypominaj mi o mojej niedoli.

Następnego dnia Rosalie żwawo wsiadła do samochodu. Nawet jeśli nie do końca chciała wracać do Beacon Hills, na pewno nie chciała zostawać w Monroe, Utah dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Wyprzedziła Jacksona w drodze do samochodu i usadowiła się wygodnie na przednim fotelu pasażera. Whittemore widząc to tylko westchnął i usiadł z tyłu.

Rosalie z ulgą zostawiała za sobą obskurny motel w Monroe. W nocy śniły jej się koszmary. Znów krążyła po Motelu California i wrzeszczała imię Isaaca. Nie mogła go znaleźć. Z każdą kolejną chwilą traciła nadzieję, aż w końcu obudziła się drżąc z zimna w motelowym pokoju.

Utah zmieniło się w Nevadę kilka godzin temu. Jechali pięćdziesiątką, według Razjela, najszybszą drogą do Beacon Hills. W okolicach Austin w Nevadzie Jackson zasnął na tylnej kanapie i Rosalie z Razjelem jechali w ciszy. Bezkresne pustkowia otaczające drogę z obu stron lśniły pomarańczem w słońcu. Mijali wszystkie drogowskazy do Las Vegas, zupełnie na nie nie patrząc.

- Rozmawiałaś z kimś o tym?

Rosalie podejrzewała, że Razjel będzie myślał o nieprzepracowanej traumie i komentarzu Jacksona. Najwidoczniej rozkopywał wszystko w swojej głowie przez całą noc i całą, milczącą drogę.

- Nie. Chyba ciężko o tym rozmawiać z kimś, kto nie przeżył czegoś podobnego – zauważyła celnie, odrywając wzrok od krajobrazu za bocznym oknem i spojrzała na Razjela. – A ty?

Razjel kiwnął głową.

- Wróciliśmy z rodzicami do Nowego Yorku, a potem do Anglii. Mogłem o tym rozmawiać z innymi Nefilim.

Rodzina. Rosalie jej nie miała, już nie.

- No tak. Zwykły psycholog raczej ciężko zniósłby gadkę pod tytułem, mój ojciec zabił moją matkę a ja zabiłam jego, a w ogóle to raz już umarłam, ale przeżyłam, więc w sumie spoko. A i mówiłam już, że słyszę głosy w mojej głowie? Znaczy myśli innych ludzi? No, to jak zabiłam ojca, to dostałam jego moce Norny, bo swoje oddałam jakiemuś przyrodniemu bratu, ale on nie mógł ich dźwignąć, więc też umarł – Rosalie zmarszczyła nos. – Gdybym o tym z kimś pogadała, pewnie siedziałabym już w czymś podobnym jak Eichen.

- Nadal słyszysz myśli?

- Norna jest uśpiona, już ci mówiłam – Rosalie westchnęła. – Nie chcę tych mocy Willa. Są splamione krwią niewinnych ludzi.

Razjel odchrząknął i wyprzedził jakiegoś campera z rodziną w środku. Podobne do siebie, okrągłe twarze jedynie minęły w okienkach.

Jego mina nagle stężała, jakby cały świat była dla niego wrogiem.

- O to pokłóciłaś się z Isaacem? – zapytał krótko prawie szeptem.

- Też. To chyba nie twoja sprawa, co? Poza tym, czemu my w ogóle rozmawiamy akurat o nim? Nie wiem nawet gdzie jest.

- W Beacon Hills. Na razie – Razjel przeczesał palcami włosy i przez moment Rosalie wydawało się, że widzi w nim Maureen. Może nosił w sobie cząstkę siostry, od kiedy niemalże umarła w jego ramionach. – To ta przyziemna kwestia.

Rosalie poczuła jak prąd przepływa do koniuszków jej palców pstrykając cicho. Zacisnęła pięści na kolanach, odwróciła twarz w kierunku okna. Cały krajobraz Nevady był jak film zapętlony na zepsutej płycie DVD. Tylko cud mógł sprawić, że zobaczą Kalifornię.

- Powiedz. Już trudno, nie wyskoczę z samochodu.

Razjel wziął głęboki oddech.

- Isaac chce zaciągnąć się do wojska.

- CO?! – wrzask Rosalie obudził Jacksona. Whittemore podskoczył na tylnym siedzeniu. Na moment we wstecznym lusterku mignęły jaszczurze oczy. – Jak to? Przecież jego brat...

- Powiedziałeś jej? – Jackson potarł zaspaną twarz. – Świetny pomysł, Razjel. Co następne? Opowiesz jej o wszystkich sekretach FBI?

Rosalie nie słuchała dokładnie, ale zaczęli się kłócić. Jej myśli wirowały dookoła Isaaca, siedzącego w tej chwili gdzieś w Beacon Hills, uzupełniającego papiery dla armii amerykańskiej. Jak mógł być tak potwornie głupi? Z drugiej strony, wizja Isaaca w mundurze całkiem do nie przemawiała, ale o tym wolałby jedynie fantazjować i nie musieć tego oglądać na własne oczy.

W miarę jak zbliżali się do Kalifornii, niebo zaczynało różowieć i w końcu ciemnieć. Minęli granicę oślepieni różowym blaskiem przyjemnego zachodu i w końcu znaleźli się wśród znajomych, zielonych drzew. Dom, próbowała pomyśleć Rosalie, ale wściekłość kierowała jej myśli na Isaaca i jego głupawe pomysły. Niech go tylko zobaczy.

- To na pewno najszybsza droga? – zmierzchało, gdy głowa Jacksona wyłoniła się pomiędzy Rosalie i Razjelem, obojgiem milczących... posłańcem i tym, kto najchętniej by go zabił.

- Dwieście dziewięćdziesiątka piątka – Razjel kiwnął głową. – Aha, szybszej nie znajdziemy.

Każda kolejna mila zbliżająca ich do domu zacieśniała węzeł w żołądku dziewczyny. Ledwie udało jej się pogodzić z powrotem, już miała nowy problem na głowie. Zaczynała myśleć, że tak miało już zawsze wyglądać jej życie. Problem, rozwiązanie i kolejny problem, żeby nie wyszła z wprawy.

Beacon Hills zamajaczyło w końcu przed nimi w nocnym powietrzu drgającym z napięcia. Rosalie wyprostowała się gwałtownie. Tam stał jej dom, tam było jej dawno życie, tamto miejsce, należało do przeszłości.

- Witaj w domu – mruknął Razjel, choć jego głos dochodził z nieprzebytych otchłani piekła.

- Aha – odparła Rosalie gardłowo. – Chciałeś powiedziećwitaj w piekle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro