Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

15. Nadzieje

Wszyscy wstrzymali oddechy. John lustrował mnie czujnym spojrzeniem swoich iskrzących się oczu. Stałam z ręką wyciągniętą w jego stronę, i pociągnęłam nosem. Łzy rozpaczy cisnęły mi się do oczu, ale to było jedyne wyjście. Zapewne dział z ręki Cartera a właśnie o mnie chodziło tamtemu psycholowi.

- Oddam ci swoje ciało, zdolności, życie. Wypuść tylko Lydię Martin. Czytałam że Norna może oddać się komuś, gdy narysuje jej na nadgarstku znak potępienia i oddania. Zrób to. Własną krwią. – poprosiłam.

- Chętnie.

- Nie! – krzyknął Will. – Nie ma mowy. Kompletnie, nie pozwalam z mocy nadanej mi przez ojcostwo.

Zostałam zasłonięta przez Kirę która już dzierżyła katanę. Głośny krzyk wzniósł się w powietrze. Spojrzałam na Isaaca który szamotał się niespokojnie i walił głową o posadzkę. Schowałam rękę i zasłoniłam nadgarstek wywołując tym samym na twarz Johna zdziwienie. Odwróciłam się i energicznym krokiem podeszłam do chłopaków. Klęknęłam za głową Isaaca i chwyciłam go za policzki najmocniej jak mogłam starając się nie wypuścić go z dłoni. Łzy cisnęły mi się do oczu. Cierpiał, cierpiał i to bardzo. Zaraz naszły mnie miliony myśli.

Gdybym dała się zabić tamtej Zimnej, nie leżałby tu, nie miałby w ciele sztyletu pokrytego tojadem. Miałam ochotę rzucić się w przepaść, najlepiej z jakiegoś cholernego klifu, tak by więcej nikt nie musiał cierpieć przez moją głupotę. Skarciłam się w myślach chyba z tysiąc razy aż w końcu nadeszła ciemność, tylko że tym razem, sparaliżowane zostały także moje zmysły. Puściłam głowę Isaaca i poleciałam do tyłu.

Teraz możesz iść po Lydię. Zaproponował John. Zrób to. Idź teraz, kiedy ten wilkołak jest zraniony, i potrzebuje cię. Idź po Lydię, po Banshee która zwiastuje wam wszystkim śmierć. Zabawne ile potrafisz poświęcić dla jednego chłopaka, który zabiłby cię, zostawił na pastwę losu gdyby tylko sytuacja zagrażała jego życiu. Miłość jest ślepa, ale zastanów się, życie unikatowej Banshee za życie tego których macie kilku. Nie brzmi to zachęcająco. Oddaj jego wilkołacze życie.

Złość wezbrała. Zebrałam w sobie siłę, wolę i skupiłam się na ciemności. Na tym by się jej pozbyć. Przez chwile czułam tylko pulsowanie w okolicy skroni, a następnie ciemność rozwiała się na boki i widziałam jasny obraz, aczkolwiek nie był to hall szpitala dla obłąkanych.

Leżałam na zimnej posadzce w czymś przypominającym ścieki. Głuchy odgłos wody niósł się przez rurowe kanały i znikał w ciemnościach przede mną. Byłam sama. Podniosłam obolałą głowę i wstałam powoli. Podłoga była wilgotna i śliska przez co musiałam trzymać się równie śliskiej ściany by w ogóle utrzymać się na nogach. Przeszłam dosłownie kilka kroków a z mroku wyłoniła się postać. Wyłoniła, to za dużo powiedziane. Ciemność ustąpiła tuż nad zastygłym ciałem Liama. Głos uwiązł mi w gardle. Nie mogłam krzyczeć. Chłopak miał zamknięte oczy i spokojną, rozluźnioną twarz. Coś kazało mi iść dalej. Wraz z zagłębianiem się w korytarz, widziałam kolejnych. Kirę, Scotta, Stilesa, Lydię, Jacksona i Isaaca. Każde z nich wyglądało na rozluźnione i spokojne. Zupełnie jakby odeszli bez walki, w błogiej ciszy, nie zaznając agonii.

- Zginiemy, każde z nas, po kolei. Nikt nie jest bezpieczny. My wszyscy umrzemy, Rosalie.


Głos wyciągnął mnie z tego stanu. Zauważyłam że leżę na tylnym siedzeniu samochodu Jacksona, z twarzą przyciśniętą do kurtki. Lepka i ciepła krew spływała mi powoli po policzku poprzedzając okropny ból głowy. Kiedy chciałam usiąść, ktoś stanowczo zaprotestował przyciskając moją twarz do kurtki.

- Tylko leż spokojnie. – poprosiła Kira.

W jednej chwili powróciły wszelkie wspomnienia. Moje obolałe ciało, John żywy, Isaac. ISAAC. Sztylet w jego ramieniu tuż nad obojczykiem. Rezygnując ze spokojnego leżenia, usiadłam tak gwałtownie że Kira nawet nie zdążyła zareagować.

- Gdzie on jest?

Jackson spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.

- W innym aucie. – odpowiedział spokojnie. – A teraz połóż się bo jak zabrudzisz mi krwią zagłówek, to nie ręczę za siebie.

Ponownie położyłam głowę na zwiniętej kurtce i czekałam aż dowiem się gdzie jedziemy. Wszystkie myśli przeplatały się ze sobą tworząc chaotyczną kombinację faktów. Nie potrafiłam odróżnić tego co nie realne od tego co realne. Gubiłam się, błądziłam, szukałam odpowiedzi ale wszystko co tylko mogłoby być odpowiedzią, zaraz uznawałam za fikcję. Myślenie sprawiało mi ból, a myślenie o Isaacu rozdzierało mnie na pół.

Kiedy dojechaliśmy do szpitala, Jackson wyciągnął mnie z samochodu i otuliwszy moje ciało ramionami wniósł przez główne drzwi. Nie zranioną część głowy przycisnęłam do jego piersi, której ciepło działało kojąco.

- Rosalie Clear. Wyrobić ci kartę stałego klienta? – zaśmiał się doktor Geyer. – Powinienem powiedzieć pacjenta.

Po chwili zamilkł i zaczął przyglądać się mojej głowie. Zacmokał tylko i zawołał pielęgniarkę z noszami. Na całe szczęście zjawiła się mama Scotta. Jackson odłożył mnie na łóżko i pomagając pchać je pani McCall, zawiózł mnie do sali zabiegowej.

- Gdzie się tak urządziłaś? – zapytała pielęgniarka.

Spojrzałam na Jacksona oczekując na pomoc. Nie byłam pewna ile mogę jej powiedzieć.

- Pojechaliśmy po Lydię. – wypalił. – Ucierpiała ona i Isaac, ale jego na razie zawieźli do Deatona. – przeszły mnie ciarki. – Upadła i rozcięła głowę.

Kiedy zabrała się za zszywanie mojej głowy, była skupiona więc nie rozmawiałam z Jacksonem by przypadkiem jej nie rozproszyć. Następnie wykonała rutynowe badania, jak świecenie latarką w oczy, sprawdzanie reakcji na bodźce i odruchy naturalne.

- Najwidoczniej nie masz wstrząśnienia mózgu. – orzekła. – Ale postaraj się na razie nie przemęczać i może posiedzieć trochę w domu.

- Nie mogę. W tym roku egzaminy i wybór uczelni a nieobecności...

- Przypilnuję żeby uczyła się w domu.

Spojrzałam na Jacksona z politowaniem. Mówił poważnie co mnie zaniepokoiło. Czy on serio chciał siedzieć ze mną w domu i patrzyć jak się uczę? Albo koleś ma nudne życie, albo niezbyt równo pod sufitem. Jednak przystałam na tę propozycję mimo że mogłam uczyć się bez czujnego wzroku wilkołaka na plecach. Wolałam nie rozpoczynać kłótni w szpitalu, zwłaszcza że chciałam by zabrałm mnie do Deatona.

- Lydia. – powiedziałam gdy wyszliśmy z gabinetu zabiegowego. – Znaleźliście ją?

- Will ją znalazł. – oświadczył z pełną powagą Jackson. Szliśmy właśnie w stronę Kiry która siedziała na plastikowym krzesełku w poczekalni. – Problem polega tylko na tym, że mamy jej ciało, ale jest jakby... puste.

- Co oznacza puste?

- Lydia jest warzywem, rozumiesz? Nie mówi. Tylko leży i gapi się w sufit. Jej oczy nawet nie drgają. Usta nie mówią, ręce się nie poruszają, całe ciało jest wiotkie. – jego słowa były dość obrazowe. – Jest właśnie w lofcie z Willem i Stilesem.

- Mogę zobaczyć Isaaca?

- To nie jest na razie najlepszy pomysł.


Taką samą odpowiedź otrzymywałam do środy. Siedząc w domu, upewniłam się że Jackson dotrzyma obietnicy. Siedział ze mną całymi dniami i pilnował bym się uczyła i nie zajmowała swojej głowy Isaacem z Lydią. Nie było do łatwe. Nauka francuskiego przywodziła mi na myśl Martin a WOS i wszystko dookoła mówiło o Isaacu. W nocy miewałam sny o tunelu i o martwych przyjaciołach. Bolały jak cholera, do tego stopnia że budziłam się na mokrej od łez poduszce.

Dopiero w czwartek, kiedy kończyłam zadanie z biologii Jackson wszedł do mojego pokoju z kubkiem herbaty i kanapką, dał mi choćby jakąś iskierkę nadziei.

- Will powiedział, że mogę cię zabrać do loftu. Jeśli chcesz...

- Chcę! – przerwałam mu. – Znaczy, możemy jechać.

Energicznie zerwałam się z łóżka, zrzucając tym samym książki na podłogę. Z szafy wyciągnęłam niebieski sweter i byłam gotowa do drogi. Już p krótkiej chwili siedziałam w samochodzie Jacksona i zapinałam pasy gdy on wycofywał auto z podjazdu. Właściwie nawet nie wiedziałam czego się spodziewać. Mogłam się tylko domyślać że Lydia już funkcjonuje i będę mogła z nią porozmawiać. Wolałam utrzymywać tę tezę, zamiast martwić się że będę siedziała i wgapiała się w jej zastygłą twarz. Drugim powodem dla którego się ucieszyłam, był fakt że zobaczę Isaaca, i że...

Nie. Właściwie nie było niczego dalej. Mogłam na niego jedynie patrzeć tęsknym wzrokiem i oczekiwać że tego nie zauważy. On nie był już mój, zdecydowanie nie należeliśmy do siebie mimo łańcuszka czy bransoletki na których to był uwzględniony. Wolałam nie robić sobie nadziei że wpadnę mu w ramiona, zaciągnę się przyległym do niego zapachem deszczu, że usłyszę jak z uczuciem wymawia moje imię. Mógł co najwyżej się na mnie wściec. Nie dziwiłabym mu się bo jeszcze do wtorku nie mogłam patrzeć na siebie w lustrze więc byłoby to bardzo sensowne. Unikałam więc wszelkich pozytywnych myśli związanych z Isaacem. 



ZADOŚĆUCZYNIENIE!!!! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro