Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

13. Jasnowidz

Kiedy tylko znalazłyśmy się na parkingu, opuściłam samochód zakładając okulary słoneczne. Słońce nie robiło mi krzywdy, ale było cholernie drażniące. Tu i tak było go mniej niż w Beacon Hills. Razem z mamą ruszyłam do głównego wejścia budynku studenckiego. Mimo weekendu, ludzie siedzieli na trawnikach i korzystali z nieczęstych tu promieni słońca. Jedni wylegiwali się na sztucznie zielenionych trawnikach, inni rzucali piłką do futbolu amerykańskiego a jeszcze inni grali we frisbee. Beacon Hills wydawało się być niezwykle spokojne w porównaniu do tego miejsca... Oczywiście pomijając ogromny odczyn nadnaturalności bo chyba żadne inne miasto, nie mogło równać się z naszym.

- Chodzić Rosalie, moja koleżanka nas oprowadzi. – Edythe pociągnęła mnie w stronę zadaszenia pod którym jak się okazało siedziała całkiem młoda kobieta.

Miała na oko trzydzieści pięć lat, czarne włosy upięte w koka, bladą skórę i zielone oczy ukryte za profesorskimi oprawkami okularów. Ubrana w ciemnofioletową marynarkę i szarą, ołówkową spódnicą dodawała sobie lat, chociaż ten strój mógł wzbudzać szacunek wśród studentów.

- Miło cię widzieć Edythe. – kobieta uśmiechnęła się do mojej matki, jak do jakiejś studentki.

- Spencer! Rosalie, to jest panna Spencer Dally. Wykłada prawo, Spencer, to moja córka, Rosalie.

Spencer wyciągnęła do mnie rękę. Uścisnęłam ją z bladym uśmiechem.

- To o niej mówiłaś przez telefon... Faktycznie, nieprzeciętnie ładna i blada. – przyjrzała mi się podejrzliwie. – Naprawdę z Kalifornii?

- W Beacon Hills nie ma aż tyle słońca. – westchnęłam. Nie przyjeżdżałam tu na pogaduchy.

- Dobrze, to ja porozmawiam z tobą Eddie. Dawno się nie widziałyśmy, a jeden ze studentów... James Forester zaraz powinien się tu pojawić.

Kolejny raz ludzkie zamglone wspomnienia walnęły we mnie ze zdwojoną siłą. James, Quentin... Syn przyjaciela Willa. Moje gardło zostało ściśnięte niewidzialnymi palcami. Już chciałam powiedzieć Edythe że wolę studiować na innym uniwersytecie i się zmyć, kiedy chłopak wyłonił się zza rogu.

Był bardziej perfekcyjny jak w moim śnie. Jego oczy błyszczały niebieską otchłanią, pełne usta szpecił uszczypliwy uśmieszek. Czarne włosy miał roztrzepane, grzywkę miał odrzuconą na bok, a idealnie blada skóra, była o ton jaśniejsza od mojej. Spojrzał na Edythe z raczej jałowym zainteresowaniem a potem jego wzrok spoczął na mnie. Nie wyglądał na przyjaźnie nastawionego, automatycznie się spiął, i podszedł do nas wojskowym krokiem.

- James Forester, to Rosalie Clear. Oprowadzisz ją po kampusie. – poinstruowała go Spencer. – A my Edythe pójdziemy na kawę.

Chłód bijący od mentalności chłopaka był bardziej mroźny niż chłód mojej skóry. Pożegnałam Edythe, choć tak naprawdę chciałam by została. Spencer musiała kombinować z Willem, a Will z Quentinem, a Quentin ze swoim synem – Jamesem, który stał teraz blisko mnie i przyglądał mi się bacznie.

- Rosalie Clear. Nienaganne oceny, bogaty ojciec. Wampirzyca.

Ostatnio słowo niemalże wypluł z odrazą. Miałam ochotę rozedrzeć mu gardło zębami, ale stłumiłam w sobie tą chęć, i uśmiechnęłam się blado.

- Przyszła studentka. – sprostowałam lodowatym tonem. – Tego się trzymajmy.

- James Forester. Jasnowidz. – rzekł bez ogródek.

Zmrużyłam oczy próbując zrozumieć o co mu chodzi. Jasnowidz, czyżby nadnaturalniak postanowił zwierzyć się innemu nadnaturalniakowi?

- Po co mi to mówisz?

- Bo znam twoją przyszłość. Straciłaś tę możliwość, ale ja nie.

- Nie psuj mi niespodzianki. – rzuciłam z wrednym uśmieszkiem. – Oprowadzaj po kampusie, nie chce mi się gadać o rzeczach nie związanych z drogą stąd do toalety.

James chyba zrozumiał Coś demonicznego w jego ruchach sprawiło że miałam ochotę się wycofać, ale ostatecznie gestem ręki zaprosił mnie do środka. Opowiadał o założeniu, po czym przeszedł do obecnej struktury szkoły. Zastanawiałam się gdzie w jego głowie się to wszystko pomieściło. Kiedy stanęliśmy z bibliotece zniżył głos do szeptu. Nawet nie potrafiłam wyłapać momentu, w którym powrócił gładko do tematu nadnaturalnych.

- Słyszałem że nie zgadasz się ze swoją naturą. – wyszeptał. Mój idealny słuch wyłapał jego słowa.

Spojrzałam na niego gniewnie.

- Powiedziałam ci coś...

- A ja mówię ci co innego. Znajdziesz jakiś sposób, wiem to. Alfa ci pomoże. Będzie spokojną przystanią na morzu smutku i goryczy. – enigmatyczny wyraz twarzy Jamesa zwiódł mnie na tyle, by mnie również zainteresować. – A to morze będzie szerokie, głębokie i czarne.

- Przestań mówić jakimiś szyframi. – wycedziłam przez zęby. – Co masz na myśli?

W tej samej chwili, James dotknął mojego przegubu a jego oczy błysnęły srebrem.

Zamiast starej biblioteki, widziałam szeroki cmentarz na obrzeżach Beacon Hills. Ludzie, łącznie ze mną maszerowali w za czarną lakierowaną trumną w bliżej nie znaną mi stronę. Wszędzie widziałam wiekowe drzewa. Po mojej lewej szedł Isaac. Głowę trzymał wysoko uniesioną, wydawał się być oazą spokoju. Z lewej strony miałam Loreen. Ona spuszczała głowę i unikała mojego wzroku na tyle skutecznie, na ile pozwalały jej rdzawe fale do ramion. Obejrzałam się wokoło. Czyj to był pogrzeb? Jakiegoś znajomego, Cartera? Wyszukiwałam mamy wśród żałobników, ale jej blond czupryna nie była dostrzegalna.

- Isaac. – pociągnęłam chłopaka za mankiet idealnie skrojonej marynarki. – Isaac. Gdzie mama?

- Spokojnie Rosalie. – wymówił czule moje imię. – Niedługo nie będziesz o tym zapominać.

Zapominać o czym? Isaac! Chciałam wrzasnąć ale obraz rozmył mi się przed oczami na rzecz kompletnie innej panoramy. Był to salon w obszernym mieszkaniu, które nawet nie przypominało loftu Isaaca w Beacon.

Białe ściany, skórzane meble, stolik do kawy, drewniane podłogi. Wokoło panował porządek którym mogłaby się poszczycić Martha Stewart. To wszystko widziałam z otwartej na salon kuchni w której ciemne marmurowe blaty chłodziły przyjemnie ręce. Sądząc po naświetleniu, był to ranek. Ciche śmiechy dochodziły z korytarza po lewej stronie. Były to zdecydowanie dziecięce odgłosy, przeplatane męskim jedwabistym tonem.

Dźwięk telefonu przywrócił mnie do uniwersyteckiej biblioteki. Szybko sięgnęłam do kieszeni. Lydia.

- Halo?

- Isaac. – wydyszała. Wydawało by się że biegła, ale nie jej zadyszka wprowadziła mnie w stan otępienia. – On się nie ulecza.

Wydałam z siebie zdławiony dźwięk.

- Lydia. Jeszcze raz. Co się stało? – rzuciłam Jamesowi przepraszające spojrzenie i pobiegłam labiryntem półek w stronę drzwi. – Lydia? Lydia mówże!

Świeże powietrze jednak nie rozjaśniło mi umysłu. Cały czas miałam w głowie słowa Lydii przeplecione słowami Jamesa. Morze szerokie, głębokie i czarne.

- Ja nie wiem. – była roztrzęsiona. – Wrócili do Scotta we trzej i... I on nagle... Nie wiem jak to wytłumaczyć. Po prostu zaczął się wykrwawiać na dywanie. Aiden tam był... Ethan.

- Daj mi Scotta. – poprosiłam. – Lydia, daj mi Scotta do telefonu. Jestem w Seattle więc błagam, daj mi chociaż informacje.

Cisza poprzedzająca chrobot w słuchawce zaowocowała głosem Scotta. Opanowanym i pełnym swoistej stroski.

- To nic takiego. – próbował mnie uspokoić. – Wpadliśmy na Ethana.

- Ethana? – pociągnęłam nosem w poszukiwaniu zapachu Edythe. Nie trudno było złapać jej perfumy.

- Nie tego. Chodzi o bliźniaka. Chyba ma zamiar wrócić do miasta, a Isaac wdał się z nim w małą sprzeczkę.

- Małą? – jeknęłam. – Po małej sprzeczce wilkołaki się uleczają!

- Coś się stało. Nie wiem jak, ale coś się stało Rosalie. – rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu Edythe. Głosy trąbiły mi w głowie, tylko Scott zamilkł.

W końcu usłyszałam jej śmiech. Melodyjny i naturalny. Zlokalizowałam jego źródło. Otwarte okno wychodziło na kampus. Znajdowało się na drugim piętrze budynku, zapewne dziekańskiego. Niewiele myśląc, ruszyłam w jego stronę.

- Nie wiem w ile dam radę dojechać do Beacon Hills. – uprzedziłam. – Postaram się jak najszybciej.

Zamiast Scotta odpowiedział mi Isaac.

- Nie wracaj. On chce się zemścić.

Słysząc jego zbolały ton, rozłączyłam się i wcisnęłam telefon do kieszeni. Dopadłam dużych drzwi i wparowałam do obszernego hallu skupiając na sobie spojrzenia pracowników uniwersytetu, i samych studentów. Zignorowałam ich, nie miałam czasu na tłumaczenia lub wredne odzywki. Popędziłam za głosem Edythe na piętro. Nie docierały do mnie głosy, wpadłam do gabinetu.

- Musimy wracać. Isaac mnie potrzebuje.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro