13. Golden Gate
- San Francisco? – wydarł się Brett do mojego ucha kiedy zadowolona z siebie rozparłam się w fotelu. – I wrócimy na piątą, jasne.
- Inaczej byś ze mną nie pojechał. – wywróciłam oczami i skręciła w lewo kiedy światło uliczne zmieniło kolor. – Dobra, będziemy trochę później. Ale jest sobota!
- I Scott urwie mi jaja.
- Nie zrobi tego. – zapewniłam skręcając na parking.
Zostawiliśmy mustanga. Zdjęłam kurtkę i rzuciłam ją na tylne siedzenie pozostając w samej koszuli w kratę, butach za kostkę i jeansach. Poradziłam Brettowi to samo. Wykonał polecenie szybko więc mogliśmy ruszyć na z góry upatrzoną ławeczkę z której mieliśmy idealny widok na most Golden Gate. Rozsiedliśmy się wygodnie i wbiliśmy spojrzenia w czerwony most, oświetlony setkami światłem samochodów nawet o czwartej nad ranem.
- Dlaczego akurat tu? – zainteresował się Talbot po chwili milczenia.
- Nie wiem. Skojarzył mi się z czymś dobrym i oto jestem. O dziesiątej pójdziemy do muzeum Walta Disneya. – oznajmiłam. – I nie chcę słyszeć sprzeciwu. W domu będziemy na drugą.
- I tak nie mam jak wrócić więc jestem zmuszony tu zostać. – westchnął. – Myślałem że jesteś no wiesz, szarą myszką. Tymczasem ty porywasz mnie do San Francisco tylko po to żeby pogapić się na Golden Gate. – Nie łatwiej byłoby zabrać Isaaca. Jesteście przecież parą. To by było romantyczne.
- Nie wierzę w to, że jesteś romantykiem, Brett. – uśmiechnęłam się. – Ani w to że nadal jestem z Isaacem.
- Rozumiem. Misja Zapomnienia? W takim razie jestem zobowiązany ci pomóc. – Brett objął mnie ciepłym ramieniem. – Chcesz się upić do nieprzytomności czy wolisz po prostu tu posiedzieć.
- Posiedzieć. Potem mamy jeszcze szukać Lydii. Ale możesz mnie czymś zająć żebym nie myślała o Beacon Hills.
- Masz ładny wisiorek. – wskazał palcem na spoczywającą w zagłębieniu między moimi obojczykami ozdóbkę.
Moja ręka odruchowo powędrowała do zawieszki. Opuszkami palców objęłam ją z dwóch stron. Pierwsza litera imienia Isaaca była dobrze wyczuwalna i przynosiła melancholijny nastrój. Nie zastanawiałam się nad tym. Odpięłam łańcuszek z szyi i schowała go do kieszeni jeansów.
- Nie jest ważny. – uśmiechnęłam się. – Stara pamiątka, nieaktualna obietnica.
- Większość obietnic traci aktualność. – Brett wydawał się mnie rozumieć.
Siedzieliśmy tak chyba kilka godzin. Słońce zdążyło wspiąć się na horyzont a temperatura wzrosnąć. Było może piętnaście stopni mimo zimy. Wiatr wiał od oceanu a most Golden Gate gasł razem ze światłami miejskimi za nami. Wolałam siedzieć tak z Brettem niż samotnie męczyć się we własnym śnie. Gadaliśmy głupoty, zatracaliśmy się w nawet nie śmiesznych żartach i skończyło się na tym że zaczęliśmy zmieniać tematy zaledwie po jednym zdaniu z danej kwestii.
Kiedy weszliśmy na temat nadnaturalności odezwał się mój telefon. Niechętnie sięgnęłam do kieszeni. Stiles dzwonił. Naszła mnie dziwaczna refleksja. Odbierać, czy nie odbierać. Spojrzałam na Bretta a on tylko wzruszył ramionami.
Odebrałam.
- Już leżysz w jakimś rowie wyssana z krwi?
- Słodki ton. Miło cię słyszeć Stiles, i nie. Właściwie to siedzę i gapię się na Most Golden Gate.
- Jak znalazłaś taką lornetkę żeby z Beacon Hills widzieć Golden Gate, huh? – zamyślił się na chwilę. – Jakim cudem znalazłaś się w San Francisco?
- Uprowadziłam Bretta i jestem w San Francisco. – wytłumaczyłam najspokojniej jak umiałam. – Nie umiem się teleportować. I uprzedzając twoje następne pytanie, nie jestem w Google Maps.
Odpowiedziała mi cisza w słuchawce. Po chwili dziwaczne szmery rozeszły mi się po głowie dudniąc. Odsunęłam telefon od twarzy i czekałam na jakikolwiek odzew.
- Rosalie, masz w tej chwili wracać do domu. Nie wiemy gdzie jest Beth ani reszta krwiopijców.
To był Isaac.
Rozłączyłam się
Wsadziłam telefon z powrotem do kieszeni i wstałam otrzepując spodnie. Brett zrobił to samo i ruszyliśmy do samochodu w celu pojechania do muzeum Walta Disneya. Jak na złość mieli akurat zmianę ekspozycji i było zamknięte, więc nie mając co ze sobą zrobić podjechaliśmy do McDonald's i zamówiliśmy dwa powiększone zestawy na wynos. Zjedliśmy je na parkingu przy plaży wgapieni w opryskującą piasek wodę.
- Naprawdę nigdy nie rozumiałem tej całej delikatności. – zaśmiał się Brett. – Na przykład u dziewczyn. Z większością nie mógłbym siedzieć rozwalony w mustangu zaparkowanym przy plaży i obżerać się niezdrowym jedzeniem bo „utyję".
- Warto było pojechać. – upiłam łyk koli z papierowego kubka. – Nawet dla samego wyrwania się z Beacon Hills. Teraz jesteśmy daleko od wszystkich Doktorów, wampirów, i siedzę w aucie tylko z jednym wilkołakiem co jest niezłą odmianą. – uśmiechnęłam się szeroko i zmięłam papier po hamburgerze.
Brett zrobił to już dawno i właśnie kończył frytki. Czułam że ja swoich nie dokończę i wcisnęłam mu je, na co zareagował dość radośnie. Kiedy oboje postanowiliśmy że czas wracać, odpaliłam auto i wyjechałam z parkingu. Po drodze zajechaliśmy tylko po dwie kawy i byliśmy gotowi na ponowne pojawienie się w Beacon Hills. Naciągnęłam na siebie kurtkę, bo byłam pewna że w naszym miasteczku będzie zimniej niż tutaj.
Wracaliśmy tą samą drogą ale natężenie ruchu było większe, więc mieliśmy więcej czasu na wydzieranie się do piosenek lecących w radiu.
Kiedy odstawiłam Bretta i podjechałam pod mój dom, dostrzegłam szereg samochodów stojących przy ulicy. Audi Isaaca stało jak pierwsze, za nim auto Kiry, Jacksona i jeszcze dwa nieznane mi pojazdy marki chevrolet. Zaparkowałam mustanga i zanim zdążyłam podejść do drzwi, one otworzyły się przede mną ukazując Willa.
Nie był zły, był nieco zestresowany ale na pewno nie zły. Nie miał w sobie nic z surowego ojca. Przyjrzałam się dokładnie jego twarzy kiedy minęłam go w przejściu. Zdjęłam buty. Kurtkę odwiesiłam na kołek w przedsionku po czym weszłam do salonu pełnego przerażonych znajomych. Stiles stał przy oknie, Isaac opierał się w niedbałej pozie o kominek a Kira siedziała na sofie. Liam mówił coś półgłosem do Scotta który zajmował fotel. Jackson zagadywał Isaaca. Czwórka mężczyzn ubranych w czarne stroje stała przy drzwiach do kuchni. Wyglądali znajomo, ale nie byłam pewna. Bardziej martwiłam się tym, że zostanę zaraz złajana przez każdego z obecnych. Od Scotta zaczynając, na Isaacu kończąc. Założyłam więc ręce na piersiach i oczekiwałam zachowując spokój.
- Rosalie...
- Jak mogłaś być tak głupia, nieodpowiedzialna, lekkomyślna, beztroska i nierozsądna? – co mnie zdziwiło wybuchł Scott. Wzdrygnęłam się kiedy jego oczy błysnęły na czerwono. – Jesteśmy watahą. Rozumiesz? Razem. Wszyscy. Musimy odbić Lydię, musimy się jednoczyć a nie wyjeżdżać sobie nagle do San Francisco nie mówiąc nikomu. W dodatku zabrałaś wartownika!
- Czyli miałam ochronę. – wzruszyłam ramionami. – To chyba dobrze.
- Brett nie walczył nigdy z wampirami. Oboje skończylibyście w najlepszym przypadku martwi. – tym razem pałeczkę przejął Stiles. – I wiem że nie umiesz się teleportować.
- Poczekajcie. – Will położył dłonie na moich ramionach. – Rosalie musiała mieć powód żeby to zrobić a w dodatku, odciągnęła Beth daleko od miasta.
- Co? – wszyscy powiedzieliśmy jednym chórem.
- Beth złapała trop i poszła do San Francisco. Rozwiał się nad mostem, potem wśród ludzi i w końcu zgubiła zapach. – wytłumaczył. – Rosalie zyskała dla nas niezbędny czas.
- Ty nawet jak jesteś głupia to jesteś mądra. – Liam uśmiechnął się szeroko. – I niby nie mam racji?
Jackson pokiwał głową.
Posłałam mu chłodne spojrzenie na co wzruszył ramionami.
- To idziemy do tego szpitala, czy nie?
- Dobrze, Rose opowiedz nam o tym co tam się działo z tobą.
Opowiedziałam im o nagłym ataku ciemności i głosie. Głosie trupa leżącego na górze. Johna. Nie pominęłam żadnego szczegółu, słuchali mnie z ciekawością, Stiles i Jackson co jakiś czas dopowiadali coś odnośnie tego, czego nie widziałam. Jackson opowiedział o pogodni za Valarickiem. Przestrzegliśmy że może być więcej wampirów, że John może wejść w głowę każdego z nas i żeby się wtedy nie denerwować tylko z nim rozmawiać i wyciągać informacje. Jak najwięcej, jak najbardziej szczegółowe. Stiles napomknął też o wiertarkach i przypomniał o krzyku Lydii którym równie dobrze mogła nas zabić. Byliśmy gotowi po godzinie.
PRZEPRASZAM!!!!
Nie wstawiłam wczoraj bo jak wyszłam z domu o 7:30 wróciłam o 20. Osiem godzin w szkole mi nie sprzyjało, ale dziś znalazłam chwilę by wstawić wam rozdział. Oto i on. Pechowa trzynastka? Jak myślicie?
ENJOY MIŚKI!!!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro