12. Tower
Kim byłam, żeby ją oceniać?
Siedziałyśmy z Maureen w ciszy. Ona już nie płakała. Znów miała piękną, posągową minę. Kartkowała jakiś niewielki tomik, co chwila spoglądając na zegarek na szczupłym nadgarstku i na milczący telefon. Wyglądała, jakby na coś czekała i ewidentnie tak było.
- O co chodzi? – spytałam w końcu, dość zirytowana.
- Dziś pełnia. – rzuciła Maureen beznamiętnie, a mnie zalała fala niepokoju. – Wolelibyśmy, żeby Isaac był tutaj z nami, kiedy księżyc zawiśnie nad Beacon Hills.
- Na ile odleciałam?
- Na trochę. – Maureen podniosła się i ruszyła do drzwi. – Muszę zadzwonić. Postaraj się nie ruszać.
Wyszła, zamykając za sobą drzwi i stanęła na korytarzu, wybierając numer. Już po chwili znów wróciłam myślami do Isaaca, a obrazy i wydarzenia zalały mnie i przytłoczyły. Isaac odszedł. Ktoś, kogo kochał zginął ratując go. Nigdy nic o tym nie mówił. Poczułam się oszukana, ale poczułam się też podle. Te dwa uczucia walczyły we mnie jak wściekłe psy. Wbiłam wzrok w niebo za oknem. Ten dzień chyba był chłodniejszy niż poprzednie. Niebo było perłowoszare, co chwilę po gładkiej tafli przesuwała się jakaś chmura.
Przez chwilę chciałam nawet wstać. Ściągnęłam prawą nogę z łóżka i już miałam się podnosić, kiedy lewa strona mojego ciała nie chciała nawet drgnąć. Trucizna rozprzestrzeniała się szybko, a najwidoczniej pozycja horyzontalna wyjątkowo jej pomagała.
Maureen weszła, kończąc rozmowę. Udało mi się tylko wychwycić dwa słowa.
- Do Tower. – powiedziała i rozłączyła się pospiesznie. – Prosiłam cię o coś, Rosalie.
- Kto to był? – zignorowałam jej upomnienie. – Mają Isaaca?
- Derek. Nie mają, ale chyba złapali trop. – Maureen usiadła i spojrzała na mnie śmiertelnie poważnie. – Słuchaj, musisz wypisać się na własne życzenie.
- Co?
- Muszę cię gdzieś zabrać.
Godzinę później siedziałam już na łóżku szpitalnym, ubrana w długie spodnie i cienką bluzę w kolorze butelkowej zieleni. Cały strój w niewielkiej torbie podróżnej przywiózł Derek. Zabrał także moje trampki. Maureen cierpliwie pomagała mi się ubierać, ale kiedy przeciskałyśmy moją lewą rękę przez rękaw bluzy, puszczała wiązankę przekleństw, co trochę mnie nawet rozbawiło.
Derek wyszedł z sali, zostawiając mi trochę prywatności. Maureen kończyła właśnie wiązać mojego lewego buta, kiedy wrócił z jakąś teczką i moim wypisem.
- Załatwione. – powiedziała Maureen, podnosząc się z klęczek. Spojrzała na Derek, a on na nią, w jakimś dziwnym porozumieniu. – Zabierzesz Rosalie do Tower?
- A ty?
- Załatwię jakieś jedzenie. – stwierdziła, i zabrała swój telefon z winylowej sofy. – Spotkamy się na miejscu.
Zostaliśmy z Derekiem sami. Dawno nie byłam z nim sam na sam. Ale, przecież to był Derek. Derek, który ratował mi tyłek tyle razy. Derek który ratował nam nasz wspólny tyłek tyle razy.
Hale kompletnie zignorował wózek szpitalny przywieziony przez mamę Scotta. Wziął mnie na ręce. Chwycił też moją torbę i wyszedł ze mną z sali szpitalnej, przyjemnie kołysząc mnie w ramionach. Tak jak Isaac, kiedy mnie tu przywiózł. Ale Isaaca tu nie było. Nie do końca wiedziałam gdzie się znajdował. I to mnie tak okropnie przerażało.
- Znajdziemy go, prawda? – wyszeptałam, gdy wychodziliśmy na chłodny, letni wieczór.
- Tego kretyna? Na pewno. – zakpił Derek.
Zaparkował samochód blisko wejścia. Otworzył drzwi pasażera i usadził mnie na siedzeniu. Zaprotestowałam, kiedy chciał zapiąć mój pas. Wrzucił więc moją torbę do bagażnika, i usiadł za kierownicą.
- Gdzie my właściwie jedziemy?
- Do Tower. – uznał, patrząc we wsteczne lusterko. Cofnął zamaszyście i wystrzeliliśmy ze szpitalnego parkingu. – Spodoba ci się.
- Co z Edythe?
- Satomi ma oko na twój dom. Mama Scotta zadzwoni do niej, i powie, że robią ci badania i przez najbliższe dwa dni może się nie pojawiać.
- Ale co to Tower?
- Dom Maureen i Razjela. – wyjaśnił. – Tam jest bezpiecznie.
Spięłam się. Maureen otworzyła się przede mną, ale nie wiem z jakiego powodu, tak bardzo obawiałam się wtargnięcia do jej domu, na jej teren. Wydawało mi się, że to za wiele. I to wrażenie narastało z każdą chwilą, kiedy Derek skręcił z głównej drogi na taką, prowadzącą do lasu, spojrzała na niego, ale on był spokojny, rozluźniony.
- Całe miasto jest bezpieczne. Aaron odszedł.
Tym razem to Derek się spiął, ale nic nie powiedział. Jechał powoli leśną drogą. Las ciemniał obok nas i z każdą chwilą zdawał się gęstnieć. Postanowiłam, że się wyluzuję. W końcu co złego mogło się stać?
Patrzyłam przed siebie. Wyjechaliśmy w końcu na wykarczowany obszar lasu. Po jednej stronie dróżki znajdowała się ściana drzew, po drugiej zieleniła się zdrowa, świeża trawa. Dom Maureen i Razjela nie był specjalnie duży, ale należał do tych, które zapamiętuje się na całe życie. I tak właśnie było.
Wyrosła przed nami kształtna, dwupiętrowa budowla. Ciężko było określić, z jakiego okresu pochodził dom, ale z zewnątrz był obłożony naturalnym, szarym kamieniem. Prawą stronę domu porastał bluszcz. Klasyczne okna na parterze były pootwierane. Drzwi wejściowe wyglądały, jakby wyjęto je z wiejskiego domku w Anglii. Mogłam się spodziewać, że budynek jest podzielony na dwa skrzydła i przestrzeń środkową.
Derek zgasił silnik i spojrzał na mnie.
- Jesteśmy w Tower. – wysiadł, obszedł auto i wyciągnął mnie z siedzenia pasażera.
Zanim dotarliśmy do frontu, drzwi otworzyły się i stanął w nich Razjel. Uśmiechał się od ucha do ucha, choć włosy miał zmierzwione. Biała koszula luźno wisiała na jego torsie. Miał długie spodnie, ale był boso.
- Szybko. Chyba zacznie padać. – ponaglił Dereka i zamknął za nim drzwi.
Wewnątrz dom był przytulny. Schody prowadzące na górę znajdowały się w korytarzu. Do salonu należało skręcić na lewo, do kuchni i jadalni na prawo.
- Na piętrze jest dla ciebie sypialnia, Rosalie. – powiedział Razjel wchodząc po schodach. Derek poszedł za nim, trzymając mnie przed sobą.
Sypialnia okazała się być sporym pomieszczeniem o gładkich, szarych ścianach i klasycznych meblach. Derek już chciał mnie posadzić na łóżku, ale zaprotestowałam i zażądałam zaniesienia mnie do salonu, gdzie spodziewałam się, że wszyscy będą siedzieć.
Maureen przyjechała pół godziny po nas, ale nie sama. Lydia weszła zaraz za nią, wyglądała na zmęczoną. Jak podejrzewałam, Isaac nadal pozostawał nieuchwytny, co tylko potwierdziło się, kiedy Scott i Stiles wparowali do domu rodzeństwa Kavanaugh.
- Nie znajdziemy go aż sam nie będzie chciał zostać znaleziony. – skwitował Scott.
- Zrobi krzywdę sobie i innym! – pisnęłam spoglądając przez okno.
- Ściągnąłem kilku naszych. – powiedział Razjel patrząc na siostrę. – Przeczesują teraz las. To jest... - spojrzał na mnie. – Na pewno go znajdą.
- Jadę do Liama. – oznajmił Scott. – Nie może być teraz sam.
Wydawało mi się, że wszyscy zachowują się jakoś nadzwyczajnie dziwnie. Derek cały czas stał przy oknie, Stiles rozmawiał z Razjelem przyciszonymi głosami. Pochylali ku sobie głowy. Maureen gdzieś zniknęła. Lydia siedziała obok mnie, jak zawsze wspierająca i kochana podtrzymywała mnie na duchu.
Księżyc wpełzał na niebo. Pełnia. Ogarnął mnie potworny niepokój. On był tam sam. Nie chciałam by był tam sam. Nie mogłam nic zrobić. Razjel włączył w końcu telewizor, pokazywali jakiś mecz. Spiker komentował głośno, ale ja nie potrafiłam się na tym skupić. Patrzyłam w stronę okna mając nadzieję, że Isaac jakimś cudem pojawi się pod drzwiami Tower.
Było późno, kiedy ktoś zapukał drzwi. Maureen pojawiła się znikąd i otworzyła. Do przedpokoju weszło pięć postaci ubranych przedziwnie. Nigdy nie widziałam takiej bandy dziwadeł, a przyjaźniłam się ze stadem Scotta. Pierwszą wychwyciłam blondynkę. Miała długie włosy, a ubrana była w suknię balową, którą ktoś chyba uciął niezgrabnie. Drugi był chłopak, ciemne włosy opadały mu na czoło. Twarz miał pokrytą bliznami, świeższymi i starszymi. Następnie weszło dwóch takich samych chłopaków. Obaj wysocy, rudzi w strojach przynoszących a myśl Szalonego Kapelusznika. Ostatnia pokazała się na oko piętnastoletnia dziewczyna o enigmatycznym spojrzeniu i z włosami obciętymi po wojskowemu.
Jeden z rudzielców rozmawiał z Maureen po cichu w przedpokoju. Derek podszedł do nich z rękami skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Pozostali stłoczyli się w jednym rogu salonu i łypali na nas nieprzyjaźnie.
- Dajcie spokój! Rosalie, Lydio, Stiles... To Margaret. – wskazał na blondynkę. – Devon. – chłopak z bliznami. – To Percy, a tamten to Morgan, bliźniacy. A ta mała to Loretta. Wolałem twoje złote pukle.
- Wolałam, kiedy się nie odzywałeś. – powiedziała Loretta sucho.
Bardziej niż imiona przybyszów, chciałam wiedzieć, czy coś znaleźli. Spiker jednak skutecznie mi to uniemożliwiał.
- Razjelu, ściszysz? Głowa mi pęka. – poprosiłam. Zrobił to.
Inni byli zajęci rozmowami w salonie, mnie interesowała ta tocząca się między Maureen, Derekiem i Morganem.
- Pusto?
- Nie było tego chłopaka. – powiedział Morgan. Z ust Dereka uleciało ciche warknięcie.
- On nie wie, że mamy towarzystwo i teraz musimy być ostrożni. – rzekła Maureen. – Jeśli Łowcy go znajdą...
- Nie mówiłaś o Łowcach.
- Do niedawna sami o nich nie wiedzieliśmy, Morganie. – odpowiadała spokojnie. – Odkryliśmy ich obecność parę dni temu z Deatonem.
- On nie ma pojęcia o Łowcach. Przysięgam, że jeśli ten jełop napyta sobie biedy to osobiście urwę mu łeb. – Derek zaciskał i rozluźniał pięści, które opuścił teraz wzdłuż ciała.
- Już nie przesadzaj, wilczku. – Maureen przyjęła kpiący ton. – Tak czy inaczej, dzięki Morganie. Zostańcie jeszcze trochę. Zrobię wam herbatę. Całkiem zapomniałam, że miałam przywieść jedzenie na wynos.
Czyjś telefon odwrócił uwagę wszystkich. Razjel sięgnął do kieszeni, odebrał i wyszedł z pokoju. Wrócił parę minut później, z kluczykami w ręce.
- Będę na piętnaście minut.
- To Isaac?
Nie dostałam już odpowiedzi. Wybiegł, odprowadzonyspojrzeniami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro