Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

11. Ciemność

Wyrastająca przed nami brama była zepsuta i porośnięta mchem oraz krzakami. Jedno z metalowych drzwi stało ledwo oparte o ukruszony mur, drugie zaś otwarte na oścież. Złapałam się kurczowo tapicerki na siedzeniach. Stiles niechętnie wcisnał gaz i wjechaliśmy na teren posesji. Droga prowadziła pod koronami niskich drzew tworzącymi coś w rodzaju dachu. Krzaki po obu stronach, co dziwne, wyglądały na zadbane.

Podjazd prowadził do czegoś w rodzaju wielkiego zamczyska jak w horrorach. Zamiast krat w oknach były czarne okiennice. Niektóre zamknięte, inne lekko uchylone, kolejne zupełnie otwarte. Budynek wykonano z szarego kamienia, a szerokie schody prowadziły do ogromnych metalowych drzwi.

- Gotowi? – spytał Stiles kiedy jeep zatrzymał się pod samymi schodami.

- Ja chcę do domu. – skrzywiłam się.

- Nie ma odwrotu mała. – zaśmiał się Jackson i wysiadł z samochodu bym i jak mogła wysiąść.

Stanęłam na podjeździe czując przez skórę że to nie skończy się dobrze. Zacisnęłam pięści po bokach i rozluźniłam je tak samo jak na progu klasy Stealsona. Znalazłam w sobie odrobinę odwagi by razem ze Stilesem i Jacksonem wejść na schody. Wilkołak otworzył drzwi bez większego problemu. Skrzypnęły tak głośno że mogłyby pobudzić umarłych. Tego się obawiałam. Stiles wszedł jako pierwszy trzymając wysoko latarkę. Jackson popchnął mnie przed sobą, po czym sam wślizgując się do środka, zatrzasnął za nami podwoje.

- Genialnie. – mruknęłam niezadowolona. – Nic nie widzę. Twoja latarka wymięka Stiles.

- To strzel światłem z palców czy coś, mądralo. – mogłabym przysiąc że w ciemności pokazał mi język.

- To tak nie działa. – obruszyłam się. – Weź ją lepiej włącz.

- Jest włączona. Widzę cały hall. – rzekł znudzonym tonem ale po chwili powiedział nieco bardziej zainteresowanym głosem. – A ty co widzisz?

- Nic. – odparłam zgodnie z prawdą.

Za mną, pode mną, przede mną, nade mną była ciemność taka że gdybym nie wiedziała że macham sobie ręką przed twarzą, nawet bym tego nie zauważyła. Albo Stiles mnie okłamywał, albo...

Nie, nie moja droga. Idźcie dalej. Głos rozszedł się po mojej czaszce. Oni muszą cie poprowadzić, nie na odwrót. Był bezbarwny, zupełnie jakby mówiła do mnie maszyna ale mówiła płynnie. Bez zacinania. Cofnęłam się o krok i wpadłam na coś a raczej na kogoś. Jackson warkną cicho i objął mnie od tyłu za talię chroniąc naszą dwójkę przed upadkiem. Próbowałam wyrzucić tego kogoś z mojej głowy dopiero kiedy wyraźnie czułam jego obecność w umyśle. Wypchnięcie tego kogoś było trudne, i się nie udało. Zrezygnowana, zawisłam na ramionach Jacksona. Nie próbuj, nie warto. Nie uda ci się. Ja żyję już tysiące lat, ty ledwie osiemnaście.

Stanęłam o własnych siłach i rozejrzałam się po otaczającej mnie ciemności. Głos ucichł.

- Rosalie?

- Ktoś tu jest. – oznajmiłam grobowym tonem. – Siedzi w mojej głowie, nic nie widzę. Jestem bezużyteczna.

- Czy my nigdy nie możemy gdzieś wejść, zabrać co chcemy i wyjść? – jęknął Stiles.

- Zostawcie mnie tutaj. – zaproponowałam.

Nie. Musisz iść z nimi. Musisz im pomóc, nie mogą cię zostawić. Musisz iść dalej. Zaoponował bezbarwny głos w mojej głowie. Nie miałam ochoty mu się poddawać więc nie sprostowałam mojej prośby tylko czekałam na odzew któregokolwiek z chłopaków.

- Nie możemy.

Człowiek ma rację.

- Będę was spowalniać. Posadźcie mnie na schodach i poczekam tutaj aż do waszego powrotu. – skrzyżowałam ręce na piersiach.

Wygrałaś. Na razie.

Obraz wrócił a obcy zniknął z mojej głowy. Stałam w zdemolowanym hallu. Pod wielkim oknem wychodzącym na zapuszczony ogród, stał dębowy kontuar. Żyrandole poukrywane były za płachtami. Spojrzałam na Stilesa i odciążyłam Jacksona.

- Już widzę. Poszło sobie. Możemy ruszać.

Po zaaprobowaniu pomysłu ruszyliśmy do gigantycznych zagraconych schodów prowadzących na górne piętro. Dopier teraz zauważyłam że niektóre okna były wyłamane a inne zabite deskami. Kolejne kawałki szyb pękały pod naszymi stopami. Brakowało tylko muzyki z horroru bo deszcz bębnił głośno o dach. Chłopcy idący za mną, rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami.

Piętro zawalone było ciężkimi meblami i zniekształcającymi lustrami. Zwiędłe kwiaty w osuszonych wazonach wyglądały jakby stały tu od zeszłego tysiąclecia. Przełknęłam głośno ślinę i odwróciłam się do moich towarzyszy.

- Niczego tu nie znajdziemy. – ciężko było mi to przyznać. – Nie znamy nawet planu domu. Jest wielki, a Lydia może być wszędzie. W dodatku nie wiemy kiedy znowu oślepnę. Myślę że przetarliśmy szlak i możemy tu spokojnie wrócić w sobotę.

- Rezygnujesz? Will by to potępił.

- Will rzuciłby się na pożarcie rekinom byleby tylko pokazać swoją odwagę. – zacytowałam matkę.

W chwili ciszy słyszałam wyłącznie nasze oddechy wydobywające się z gardeł podrażnionych kurzem. Zaciągnęłam powietrze kilka razy chełpliwie. Jackson odwrócił się nagle w odchodzący od głównego, wąski korytarz. Zupełnie jakby coś usłyszał, ale ja i Stiles jeszcze nie. W jednej chwili z drzwi wysunęła się postać w białym kitlu. Cofnęłam się na tyle na ile mogłam, kiedy blada twarz odwróciła się w naszą stronę.

Mężczyzna był wysoki, ale przygarbiony. Miał srebrną cerę, blond włosy i duże złociste oczy wgapiające się w nas z czymś w rodzaju strachu. Wyglądał na pielęgniarza. Kursował wzrokiem ode mnie do Stilesa a ze Stilesa do Jacksona po czym do mnie i tak w kółko przez dobre kilka sekund. Zdążyłam zobaczyć co trzyma w rękach. Miał latarkę w lewej dłoni a w prawej nóż. Ociekał krwią. Przez moje ciało przeszło milion dreszczy. Spojrzałam w tył głowy Jacksona.

Wydał z siebie osobliwy charkot i ruszył do przodu obnażając zęby i pazury. Mężczyzna wydał z siebie wysoki pisk i zaczął ciekać goniony przez wilkołaka. Stiles nagle złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę pokoju w którego wyszedł pielęgniarz. Blade światło wylewało się zza drzwi. Nieśmiało zbliżyliśmy się do środka.

Na łóżku pod jedną ze ścian leżał chłopak o ciemnej skórze i szeroko otwartych oczach które zaszły mgłą już zapewne dawno temu. Uciekały w głąb czaszki. Powstrzymałam się od zwymiotowania kiedy zawartość żołądka cisnęła mi się do gardła.

- Idealnie zachowany. – mruknął Stiles wciskając mi do rąk latarkę. – Poświeć mi tu.

- To jest obleśnie. – skomentowałam ale spełniłam jego polecenie, drugą dłonią zatykając sobie usta i nos. – Ohyda.

- Cud nauki.

- Cud nauki to będzie jeśli się nie zrzygam. Stiles, hamuj swoje nekromanckie zapędy i po prostu wracajmy. – jęknęłam niezadowolona.

Znów zrobiło mi się ciemno przed oczami.

Nie podobam ci się? No proszę, jestem przecież taki przystojny, a twój kolega wydaje się być zachwycony moim idealnie zachowanym ciałem. Głos przemówił w mojej głowie po raz kolejny.

- Stiles. Nic nie widzę.

Poczułam tylko jak Stilinski wyciąga mi latarkę z ręki i sadza na jakimś stołku.

- Mówiłeś że żyjesz. – zwróciłam się do trupa.

Żyję. To tylko jedno z wielu ciał. Moje pierwsze. Taki się urodziłem i taki dorastałem. Twój wilczek pogonił mojego sługę. Valarick to wampir ale naprawdę dobrze sobie radzi z pielęgnowaniem ciała. Potem taki też umarłem a następnie, właziłem w innych ludzi. Żyję od tysięcy lat, nie brzydź się mojego pierwszego ciała. Zapomniałem się przedstawić. Jestem John Warwell, duch tego szpitala który obecnie postanowił odpocząć w swoim martwym ciele. Szukasz swojej przyjaciółki? Lydia. Lubię na nią patrzeć. Mógłbym cię do niej zaprowadzić.

- Więc to zrób.

- Co zrobić? – głos Stilesa przedarł się przez myśli.

- Nie ty. Zajmuj się ciałem. – upomniałam go. – Zaprowadź mnie do Lydii, John.

Nie ma nic za darmo. Musisz dać mi ciało które będę mógł przejąć. Coś za coś. Lydia za jakąś niewinną duszę.

- Sama ją znajdę. – burknęłam.

Wątpię.

I ponownie widziałam. Wkurzał mnie. Stiles przyglądał się dalej Johnowi. Wstałam z krzesła i złapałam go za ramię, by jak najszybciej wyciągnąć go nie tylko z pokoju, ale i z tego potwornego gmaszyska. Opierał się, ale potem uległ i wyszedł ze mną na korytarz.

- Jackson? – zawołałam. – Jackson, wracamy.

- Jak to?

- Koleś leżący na tamtym łóżku wdziera mi się do głowy. – objaśniłam Stilesowi. – Chcę się stąd wynosić. Znajdziemy Lydię w sobotę.

- Do tego czasu może być martwa. – przypomniał Stilinski. – Nie masz jakiegoś naprowadzania? GPS'u albo innej nawigacji.

- Jasne że mam. Już jej szukam w Google Maps. – rzuciłam sarkastycznie. – Jackson!

Chłopak wyłonił się z ciemnego korytarza. Uśmiechał się, ręce miał wciśnięte w kieszenie. Patrzył na nas rozbawionym wzrokiem, jak dziecko któro przed chwilą wygrało mecz w piłkę nożną.

- Czemu się tak wydzieracie? – Jackson zakołysał się na piętach.

- Wracamy. Za dużo miejsc do przeszukania. Sami nie damy rady.



BUMMMM

Z OKAZJI TEGO ŻE W SOBOTĘ NIC NIE WSTAWIĘ (MAM BAL I CAŁY DZIEŃ BĘDĘ SIĘ PRZYGOTOWYWAĆ, DZIŚ POJAWI SIĘ PRAWDOPODOBNIE JESZCZE KOLEJNY ROZDZIAŁ A JUTRO JEDEN LUB DWA. ZALEŻY OD NATĘŻENIA CZYTAJĄCYCH. 

ENJOY KOCHANI

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro