10. Kolejne Spotkanie
Otworzyłam powoli oczy. Stałam w tym samym miejscu. Płaszcze doktorów zginęły za zakrętem powiewając złowieszczo. Czyjaś ręka nadal była na moim ramieniu. Odwróciłam się gwałtownie o mało nie wpadając na szafki. Nawet w snach miałam złą koordynacje.
Świetlówki już działały jak należy i korytarz zalewało białe światło. Nikogo jednak za mną nie było. Pusty, ciągnący się korytarz na końcu którego znajdowały się drzwi do pracowni chemicznej. Nic nadzwyczajnego. Bosymi stopami zrobiłam kilka kroków w tamtą stronę. Z klasy od fizyki wybiegł Scott. Złapał mnie za rękę i zaczął ciągnąć w przeciwległym kierunku.
- Co do cholery robisz? Miałam zobaczyć kto mnie zatrzymał! – wrzasnęłam. Albo mnie nie słyszał, albo ignorował bo nie zareagował nawet w najmniejszym stopniu. – Scott!
Odwrócił się. Jego twarz był inna. Coś podpowiadało mi że to on, ale miał baki i spłaszczony, lekko zmarszczony nos. Przy tym jego oczy były czerwone. Stłumiłam w sobie krzyk. Chciałam nie wyrażać emocji.
- Rosalie. Tu nie jest bezpiecznie, musimy iść. – poczułam pieczenie na nadgarstku. Scott musiał podrapać mnie ogromnymi zwierzęcymi pazurami które wysunęły się z jego palców. Nie wytrzymałam. Wrzasnęłam i z całej siły pociągnęłam swoją rękę wyrywając się z jego uścisku, pognałam w stronę sali chemicznej.
Przycisnęłam krwawiącą rękę do brzucha starając się jakoś zatamować wylew krwi. Od razu skarciłam się w myślach, trudno spiera się krew. Jak w realnej szkole przy sali od biologii były dwa skręty. W lewo lub prawo. Zaczęłam myśleć intensywniej. W prawo, dojdę do sali od matmy co kojarzy mi się tylko ze stresem, a w lewo do bocznych schodów. Stamtąd mogłam pobiec na górę, do tej bardziej przychylnej mi części szkoły, lub na dół do wyjścia. Zdecydowałam się na wyjście. Puściłam się biegiem do schodów. Stojąc na ich szczycie dostrzegłam coś srebrnego, spływało po nich i było tego dużo. Rtęć.
Zignorowałam ją tak samo jak krwawiącą rękę a moje kroki nikły w płynie kiedy trzymając się barierki zbiegałam na parter by jak najszybciej wyjść.
- Rosalie? Rosalie, to ty?
Znałam ten głos. Kiedyś pomagałam niejakiej Tracy Stewart z angielskim. Teraz znalazłam ją u podnóża schodów. Leżała w sadzawce rtęci.
- Skąd wiedziałaś? – stanęłam nad nią. Miała wykrzywioną w bólu twarz, rtęć ściekała jej z nos i ust. Uśmiechała się przerażająco ukazując srebrne zęby. – Co ci jest?
- Jestem niepowodzeniem. Kolejnym błędem. Oni zaraz przyjdą. Zaraz tu będą. Uciekaj. Uważaj na niego, on im pomaga...
- Kto?
Rozległo się znów tykanie i trybienie. Pojawili się nagle, wyszli z szatni męskiej. Chirurg, idący na czele oddychał ciężko jak astmatyk i dzierżył w dłoniach strzykawkę którą do tej pory widywałam jedynie na starych horrorach.
- Jest niepowodzeniem. – jego głos był mechaniczny. Nienaturalny. Wycelował strzykawkę w zagłębienie między jej obojczykami i wbił gigantyczną igłę. Tracy wydała z siebie przeraźliwy krzyk i zamarła w bezruchu.
- Po co to robicie? – wrzasnęłam. Zadawali się mnie ignorować. – Co ona wam zrobiła?
- Jest niepowodzeniem. Musiała tak skończyć.
Odwrócili się i odeszli. Patrzyłam jeszcze chwilę na Tracy. W sadzawce w której teraz czarna krew mieszała się z rtęcią, miała otwarte oczy. Szeroko otwarte, uciekające w tył głowy oczy. Kiedy palcami zasunęłam jej powieki ruszyłam dalej zostawiając za sobą srebrne ślady.
- Nie mogłaś jej uratować. – Theo pojawił się obok mnie. – To było niemożliwe.
- Jak to? Co o tym wiesz?
- Wiele. Więcej niż ci się zdaje, Rosie. – jedwabisty głos działa kojąco. Rozzłościł mnie jedynie fakt że nazwał mnie Rosie.
- Mam na imię Rosalie. – upomniałam go. Dotarliśmy do drzwi. – To koniec?
- A wygląda jak koniec? To tylko wyjście ze szkoły. Zwykłe drzwi.
- Jeśli przez nie przejdę, obudzę się?
- To zależy od ciebie. Zostaniesz by wiedzieć więcej, czy odejdziesz by powiadomić ich o tym że nic nie znalazłaś. – otworzył przede mną drzwi. Plac główny wyglądał jak zwykle. Kilka ławek, kilka drzew wszystko skąpane w ciemności nocy.
Stanęłam na chłodnym betonie i obejrzałam się do tyłu. Theo zniknął. Głosy z boiska rozchodziły się echem po okolicy. Pociągnęły mnie niemal w tamtą stronę i stanęłam przy trybunach. Trening lacrosse trwał. Usiadłam na najniższej ławce, i objęłam się rękami czując zimno. Zaczęłam drżeć.
Chłopcy biegali po boisku w kaskach i rozpoznawałam ich jedynie po nazwiskach nadrukowanych na tyłach strojów. Stiles odebrał właśnie piłkę i popędził do przodu. Wpadł na Isaaca. Wyleciał kilka metrów w górę. Powtarzałam sobie że to tylko sen, jedynie sen. Zwykły sen. Isaac wylądował na ugiętych nogach a w jego kiju tkwiła piłka ruszył na bramkę. Liam był przygotowany. Widziałam to w jego postawie. Ręce miał ułożone na kiju. Za nim wyrośli oni. Doktorzy Strachu stali już za bramką.
- Liam! – krzyk wydarł się z mojego gardła. – Liam uciekaj, Liam odwróć się. Liam! Liam odwróć się błagam. Są za tobą! Liam!
- Wiem więcej niż ty. – odwróciłam głowę. Ktoś podobny do Scotta w tamtej drugiej postaci siedział tuż obok mnie z posągowej pozie. Jedyne co ich różniło to oczy. Scott miał czerwone, ten jarzące się niebieskie ślepia. – Nic mu nie zrobią. Chyba że będą chcieli.
Rzuciłam się do ucieczki. Skupiłam się wyłącznie na nogach dzięki czemu nie uległam wypadkowi. Nie przewróciłam się. Dyszałam ciężko, z trudem łapałam oddech. Przewróciłam się dopiero zahaczając nogą o cos, albo o kogoś.
Zaczęłam wrzeszczeć, histeryzować i płakać. Znalazłam ją lepiej niż Tracy, to była Hayden. Czasem siadała z nami. Chyba jest dziewczyną Liama. Wybuchłam histerycznym płaczem.
- Wszyscy będziecie martwi, albo cierpiący. – znów ten sam koleś. Pochylał się nad Hayden z przerażającym uśmiechem.
- Zostaw ją. – pisnęłam.
- Och, ona to nie twój jedyny problem. – wbił wzrok w punkt za mną. Odwróciłam głowę by zbadać na co patrzy.
Leżeli tam, wszyscy. Wokoło nich rozlewała się krew. Stiles, Scott, Malia, Lydia, Liam, Kira i Isaac. Byli też inni członkowie drużyny lacrosse. Nad nimi stała Tracy, po drugiej stronie Hayden. Nie było jej za mną gdy spojrzałam by się upewnić.
- Nie! Nie! Nie!
- Nie!
Otworzyłam gwałtownie oczy. Światło lampy w gabinecie Deatona poraziło mnie. Natychmiast się skrzywiłam i zaczęłam odczuwać wszystko inne. Uświadomiłam sobie że półleżę oparta o Issaca. Trzymał mnie silnymi ramionami i patrzył na moją rozhisteryzowaną twarz z niepokojem. Zwolnił uścisk jednego ramienia i wytarł moje policzki swoja dłonią. Spojrzałam na Deatona, a po chwili na Scotta. Przeszły mnie ciarki.
- Dobrze się czujesz? – zapytał weterynarz.
Nie poruszyłam się nawet. Nie wiedziałam dokładnie co czułam. Była zdruzgotana masakrą w moim śnie do której mnie zmusili. Może gdyby nie oni, nigdy by mi się to nie przyśniło. Nie mogłam patrzyć na Scotta, widziałam baki, pazury. Odruchowo sprawdziłam swój nadgarstek. Ani zadrapania, nawet rysy czy blizny. Odetchnęłam i znów spojrzałam na Isaaca.
- Co się ze mną działo? – wymusiłam z siebie głos.
- Kiedy zasnęłaś, byłaś nawet spokojna. – zaczął Deaton grobowym tonem. – Położyliśmy cię na stole i czekaliśmy. Zaczęłaś się wiercić, wierzgać dopiero po jakimś czasie. Później wpadłaś w histerię. Isaac musiał unieruchomić ci głowę. Z początku tylko pomrukiwałaś. Pytałaś o kogoś. Pytałaś skąd wie. – przed oczami pojawiła mi się Tracy leżąca w rtęci.
- Potem zapytałaś po co to robią. Wnioskujemy że spotkałaś Doktorów. – Isaac przemówił swoim codziennym głosem. Pokiwałam głową. – Wtedy się nieco uspokoiłaś. Zdaje się że z kimś rozmawiałaś to nie byli oni. To był ktoś kogo znasz, ktoś kogo lubisz. Upominałaś go o swoje imię i pytałaś czy jak przejdziesz przez coś to czy się obudzisz. Potem było tylko gorzej.
- Zaczęło się niewinnie. Ale już po tym jak skończyłaś rozmowę zaczęłaś być coraz bardziej niespokojna. Wierciłaś się na tyle że Isaac musiał unieruchomić ci głowę by nie doszło do obrażeń. – Deaton wrócił do opowieści. – Następnie wpadłaś w histerię. Zaczęłaś płakać, bić, rzucać się na wszystkie strony i w końcu krzyczałaś głośno „nie". Aż się obudziłaś.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro