Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Chapter 23

Kilka godzin później Glamily wciąż była w drodze, lecz dzieliło ich niewiele niż 2 godziny od osiągnięcia celu jakim było Oslo.

Oslo - stolica i największe miasto Norwegii. Liczy sobie ponad 647 tysięcy mieszkańców. Leży na południowym wschodzie kraju, w środkowej części regionu Østlandet oraz u ujścia rzek Lysaker, Aker, Alna i Gjersjø. To właśnie tu, w Sentrum Scene mieli dać jeden z wielu koncertów z trasy Glam Nation Tour. Jeden z wielu, a z drugiej strony zupełnie wyjątkowy. Jak każdy zresztą. Prawie cały zespół pogrążony był w śnie, regenerując się przed następnym męczącym, acz ekscytującym występem przed norweską publicznością, która była wyjątkowo podgrzana atmosferą zbliżającego się koncertu. Jedynie Adam, rozbudzony od jakiegoś czasu, wpatrywał się w mijający za oknem tourbusu krajobraz, trzymając w ramionach śpiącego Tommy'ego. Mimowolnie gładził jego delikatne i gładkie włosy, uśmiechając się lekko sam do siebie. Czuł się niezwykle spełniony i szczęśliwy, przytulając ulubionego gitarzystę pod Słońcem. Ratliff poruszył się nieznacznie w jego ramionach, mrucząc coś we śnie. Wokalista zerknął w dół, a uśmiech się poszerzył. Jeszcze nigdy nie spotkał tak uroczej i słodkiej osoby jak on. Mógł teraz w spokoju i niczym nieograniczany patrzeć i podziwiać filigranową sylwetkę przyjaciela. Jego szczupłą porcelanową twarz, pełne różowe usta i te magnetyczne czekoladowe oczy, w których zawsze tonął, tracąc wątek lub tok myślenia. Nigdy nie sądził, że miłość spotka go właśnie we własnym, ledwo co utworzonym, zespole. I to pozornie niedostępny Tommy Joe Ratliff. Od początku między nimi coś kliknęło, lecz heteroseksualność tego drugiego uniemożliwiała im przejście na następny poziom ich znajomości. A teraz...i te drzwi się dla niego otwierały. Musiał tylko skorzystać z okazji. Uniósł dłoń i z czułością dotknął zaróżowionego policzka Tommy'ego. Pogłaskał go, wciąż uśmiechając się do nieprzytomnego gitarzysty.

Gdyby tylko on był jego.

Udowodniłby mu i całemu światu jak bardzo go kocha i jak go ceni za wszystko co zrobił i co jeszcze zrobi. Gdyby tylko dał jemu, im szansę...Nie pożałowałby tego. Nigdy.

- Nawet nie wiem kiedy, ale zakochałem się. I nie ma od tego odwrotu. - szepnął sam do siebie, tuląc blondyna i składając delikatny pocałunek na jego czole. Ten jedynie zmarszczył brwi, mrucząc coś niewyraźnie. Poruszył się, przez co jego dłoń opadła na ramię Adama, uciskając je. Coś mu się śniło.

- Tommy? - wokalista delikatnie szturchnął go, aby go ucucić. W końcu Tommy, przy akompaniamencie mruków i ziewów, otworzył powieki ukazując rozespane, przypominające roztopioną mleczną czekoladę tęczówki oczów. Ten widok przyprawił Adama o przyjemne dreszcze i dziwne uczucie błogiego szczęścia, którego nie odczuwał od dawien dawna (od czasu związku z Bradem).

- Coś się stało, że budzisz mnie o tej nieludzkiej porze? - blondyn uniósł się na łokciach do pozycji półleżącej, nieprzytomnym wzrokiem rozglądając się po kabinie wokalisty, w której się znajdowali.

- Nieludzkiej porze? Jest po 10. - odparł rozbawiony Adam, patrząc na nieco nierozgarniętego Ratliffa, który marszczył brwi.

- Dla mnie 10 to środek nocy. - po tych słowach opadł na posłanie z nichym jękiem. Nie miał zamiaru się nigdzie ruszać. Było mu tak dobrze i ciepło. Mógłby tu zostać już na zawsze. Uczucie błogości i senności ponownie ogarnęło mężczyznę, gdy dobiegł do niego jakby zza ściany cudowny głos przyjaciela:

- Nie zasypiaj. Za niecałe dwie godziny będziemy na miejscu. -

- Powstrzymaj mnie. - mruknął niezadowolony Tommy, odwracając się do niego plecami, przytulając poduszkę.

- Wiesz, zazdroszczę tej poduszce. - Adam ułożył się wygodnie obok blondyna, przeczesując jego włosy, obserwując jak jasne kosmyki przelewają mu się między palcami.

-Niby czemu? - wymruczał Tom, zagłuszony przez materiał poduszki. Obecność Adama i wszędobylskie ciepło powodowało, że stawał się miękki jak masło. Brunet położył dłoń na ramieniu przyjaciela, uciskając je z wyczuciem. Z ust Ratliffa wydobył się jęk rozkoszy.

- Bo to powinienem być ja. - wyszeptał, dziękując Bogu w duszy, że nie widzi jego miny. Jeszcze nie wiedział o jego uczuciu do niego i niech to narazie pozostanie słodką tajemnicą, jednakże ciężką do uniesienia. Powie mu we właściwym czasie.

- Przecież leżeliśmy objęci. Powinno Ci to wystarczyć. - odpowiedział Tommy, przewalając się na plecy, patrząc w sufit tourbusu. Sam nie miał pojęcia co się dzieje. Leżał razem z obiektem swoich fantazji i uczuć, a nie potrafił tego okazać. Czuł się niezwykle parszywie raniąc Adama swoim zachowaniem. Obydwoje ranili siebie nawzajem, nie pozwalając dojść uczuciom do głosu. Musieli je w sobie tłumić, by nikt nie zobaczył, że coś czują do siebie. Przecież oficjalnie blondyn był hetero, a Lambert był poza jego zasięgiem, kompletnie inna liga. Powoli senność ulatywała z niego, zastępując to poczuciem realności i twardego stąpania po ziemi. Zerknął ukradkiem w bok i ujrzał Adama, który leżał w podobnej pozycji, nie odrywając wzroku od sufitu. Nie mógł nic wyczytać z jego oblicza. Jedną rzecz wiedział: mozolnie stawiał kroki w stronę zakochania się w najlepszym przyjacielu. I nie było od tego odwrotu. Serce przyspieszyło bicie, a rumieniec wkradł się na policzki blondyna, który otrząsnął się z niepotrzebnych myśli. Usiadł na posłaniu, wzbudzając tym uwagę Adama, który wbił wzrok w plecy kumpla. Tommy odgarnął grzywkę z oczu, czochrając je nieco z tyłu. Zawsze tak robił, gdy czuł się skrępowany czy poddenerwowany. A teraz...jego żołądek zrobił salto, po czym zawiązał się w supeł nie do rozplątania.

- Idę się przebrać i jakoś ogarnąć. - powiedział cicho jakby chcąc tym zakomunikować Adamowi, że czas sjesty się skończył i trzeba wrócić do obowiązków. Ten kiwnął głową również podnosząc się do pozycji siedzącej.

Przecież leżeliśmy objęci. Powinno Ci to wystarczyć.

No tak, Tommy i jego brutalne poczucie realności. Przy nim, Lambert przemieniał się w rajskiego ptaka gotowego do ulecenia w powietrze i zniknięcia w przestworzach. A to właśnie Ratliff utrzymywał go w pionie. Wystarczyły tylko te słowa, a poczucie nierealności uleciało gdzieś daleko, zastąpione przez szarą rzeczywistość ubarwioną brokatem.

- Cholera! - zaklął wokalista po tym jak drzwi zamknęły się za szczupłą sylwetką Tommy'ego. Dlaczego wszystko musiało się sypać? Dlaczego teraz musiał się zakochać? Dlaczego w nim?! Ponownie chciało mu się krzyczeć z frustracji i niemocy. Pragnął powiedzieć mu co do niego czuje, wykrzyczeć to, lecz coś od wewnątrz blokowało go przed ostatecznym podjęciem jakiejkolwiek decyzji. Uderzył dłonią w Bogu ducha winną poduszkę. Ta trasa dawała mu się w kość.

- Dlaczego jestem taki słaby? - wyszeptał, zamykając oczy.

~~

Po wyjściu od Adama, Tommy zaszył się na kanapie z telefonem w dłoni. Przejrzenie Twittera i Facebooka sprawiało, że choć na chwilę nie myślał o tym ucisku w klatce piersiowej na samą myśl o Adamie i jego bliskości. O ramionach otaczających jego filigranową sylwetkę, o motylkach w brzuchu, gdy tylko znajdowali się blisko siebie. Czuł się seksualnie i emocjonalnie wykończony. Trzymanie się z daleka od wokalisty powodowało, że czuł się tylko gorzej. Adam stawał się dla niego jak narkotyk, jak powietrze, którym oddycha. Ile by dał, aby ponownie spić pocałunek z jego ust, ale tak prawdziwie, a nie scenicznie. Zakochiwał się w nim od nowa i od nowa.

I zdał sobie sprawę, że przepadł z kretesem, a jego heteroseksualność poszła się paść. A jego wytrzymałość powoli się kończyła. Nie wiedział co przyniesie przyszłość, ale wiązał ją z Adamem i ich przyszłym związkiem. Oczywiście, jeśli czuł to samo co on. Dlaczego zakochiwanie się tak bolało? Westchnął sfrustrowany, chowając komórkę do kieszeni. Nie chciał się zakochać, ale stało się. Miłość powodowała same cierpienia i złamane serca. On wolał tego uniknąć. Bał się odrzucenia jak święconej wody. Nie chciał również stracić tego co razem zbudowali - przyjaźni i zaufania, które sprawiły, że zbliżyli się do siebie. I po raz pierwszy Tommy zaufał komuś tak naprawdę. I nie żałował tego. Przygryzł mimowolnie wargę, czując jak krew pojawia się na niej i osadza. Słony smak krwi, frustracja i niemoc stawały się dla niego jak dawno niewidziane przyjaciółki. Uderzył dłonią w oparcie kanapy.

- Uoooh, Tommy, spokojnie. Co jest? - do saloniku wszedł półnagi Terrance, na którego biodrach ledwo trzymały się szarawe dresy. Tancerz zdawał sobie doskonale sprawę z tego jak wygląda i często to wykorzystywał. Teraz przysiadł do podłamanego przyjaciela, który najwidoczniej przeżywał jakiś kryzys.

- Adam się stał. Nic wielkiego. - burknął blondyn, zmieniając pozycję. Nie chciał się nikomu zwierzać z tego, co się działo wewnątrz niego, bo on sam ledwo to ogarniał, a co dopiero osoba z zewnątrz.

- Pokłóciliście się znowu? O co tym razem? - czarnoskóry uniósł idealnie wydepilowaną brew, świdrując wzrokiem gitarzystę. Ten jedynie rzucił mu ponure spojrzenie.

- Nie musieliśmy się o nic kłócić. Po prostu. On jest. Istnieje. - odparł, przymykając powieki. Nie zależało mu na zobaczeniu reakcji tancerza, który po jego powrocie jakby oddalił się od niego. A tak niewiele brakowało, aby Glamily całkowicie się załamała. I to z jego winy. Jego pierdolonej winy. Spencer wywrócił oczami. Tommy jak zwykle znajdował powód, aby pomarudzić.

- Czy ty musisz tak marudzić? Nie masz powodu do narzekań. Ty go kochasz, on Ciebie. Koniec historii. Czemu musicie tak to komplikować? - wyłożył prosto z mostu, patrząc na blade lico Ratliffa. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego oni są tacy ślepi i nie widzą, że się kochają? Dla niego było to jak biel i czerń. Dwie zupełnie oczywiste rzeczy.

- Nie wiesz o czym gadasz. Nie masz pojęcia, Terr. - warknął Tommy, opuszczając pomieszczenie. Czuł się niezwykle poirytowany i zdenerwowany wywodem kumpla, który jak zwykle miał rację. Cholerną rację.

- Kurwa! - zaklął, siadając na łóżku, chowając twarz w dłoniach. Czuł, że najbliższe dni przyniosą rozwiązanie jego problemu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro