Rozdział 5
Całą grupą wchodzimy do pałacu, przed którym wcześniej opowiedziałem w skrócie całą historię. Oczywiście nie omijałem najbardziej ciekawych i oryginalnych szczegółów, które znam.
Każdy z nas dostaje niewielki telefonik, który ułatwi nam zwiedzanie. W pałacu jest spora cisza, turyści są skupieni i poświęcają swoją uwagę na wsłuchiwanie się w opowiadania, które rozbrzmiewają z elektronicznego pudełeczka. Ja również nie odrywam uszu, ani wzroku od tego, co mnie otacza. Czuję radość. Ekscytację. Wszystko to, czego nie czuję nigdzie indziej, poza Paryżem.
- Sala 246, pokój luster, zaprojektowany przez... - mówi kobieta w głośniczku. Z uwagą przyglądam się obramowaniom luster, które mimo, że widziałem tak często, nadal wprawiają mnie w niewyobrażalny zachwyt.
Nagle, moje skupienie przerywa Celine, która nie wiedząc skąd wzięła się parę metrów ode mnie, chwiejnym krokiem idzie w stronę niewielkiej kanapy.
Co do diabła?
Czuję, jak bicie mojego serca przyspiesza. To stres. Czarnowłosa znów źle się poczuła, a to ja muszę o nią zadbać. Nauczyciele pilnują dwóch innych, mniejszych grupek, gdzieś w paru pokojach w przodzie. Niewiele myśląc, ruszam szybkim krokiem, można nawet powiedzieć, że truchtem dobiegam do dziewczyny przy której już znajduje się rudowłosy chłopak.
- Marcel, tak? - pytam, na co kiwa twierdząco głową. - Co się stało?
- Nie wiem, powiedziała tylko, że zakręciło jej się w głowie - odpowiada przestraszonym głosem.
Marszczę brwi i zwracam się do brunetki.
- Celine? - pytam ostrożnie, jednak w moim głosie można wyczuć odrobinę paniki. - Wszystko w porządku? Co się dzieje?
- T-tak - odpowiada szybko, przykładając swoją dłoń do czoła. - Chcę tylko wyjść na dwór.
Kiwam głową i pomagam wstać licealistce. Marcel, oczywiście, zamierza nam towarzyszyć.
- Masz wodę? - pytam dziewczyny.
- W torbie.
- Marcel, proszę, podaj mi ją - instruuję.
Chłopak nieporadnie grzebie w niewielkiej, czarnej torbie dziewczyny, aż w końcu udaje mu się znaleźć to, czego szuka.
Wychodzimy bocznym, mniejszym wyjściem i siadamy na ławce. Jej adorator odkręca wodę, by mogła się napić. Nie wygląda tak źle, jak za pierwszym razem, gdy osłabła, jednak teraz nie mogę tego zbagatelizować.
- Panno Daisyess - mówię ostro. - To już drugi raz.
- Nic mi nie jest, po prostu zakręciło mi się w głowie - mówi, mało przekonująco.
- Tak, oczywiście - przewracam oczami. - Musimy wybrać się do lekarza.
- Tutaj? - wtrąca Marcel, o którym zdążyłem zapomnieć na parę sekund.
- Nie, wieczorem w pobliżu hotelu - odpowiadam z powagą.
- Nic mi nie jest, naprawdę! - podnosi głos, w którym słychać panikę.
- Panno Daisyess - zaciskam szczękę. - Odpowiadam za to, co dzieję się pod moją opieką. Nie zamierzam dopuścić do tego, by wydarzyło się coś poważniejszego. Proszę mnie posłuchać, takie osłabienie nie jest normalne.
Wzdycha.
- Pan Shirley ma rację, Cel - chłopak głaszcze ją pocieszająco po plecach. - Twoje zdrowie jest ważne.
Dziewczyna zerka na niego, wydaje się, że jej oczy przepełnia smutek.
- To jest wręcz niemożliwe, żebyś znów poczuła się gorzej w tak krótkim czasie - stwierdzam, patrząc na nią poważnym wzrokiem. - Nie powinnaś wychodzić z hotelu.
Czuję się jak totalny idiota.
- Jeśli znów się to powtórzy, wtedy pójdę - przenosi na mnie swój wzrok.
Kręcę głową.
- Proszę? - patrzy na mnie ze strachem w swoich czekoladowych oczach, a ja czuję małe ukłucie w brzuchu.
Nie powinna nawet proponować czegoś takiego. Zgodzenie się na to, by znów olać sprawę, byłoby tak nieprofesjonalne z mojej strony, że nie wyobrażam sobie, jak zareagowaliby nauczyciele.
Miałbym zwyczajnie w świecie przejebane.
- Proszę - błaga mnie, a ja tracę racjonalne myślenie.
- Marcel, powiedz mi - zaczynam. - Ktoś był z wami w trakcie tego?
- Nie, proszę pana - odpowiada. - Reszta była w kolejnym pokoju.
- W porządku - wzdycham. - Będziemy cię obserwować, wtedy zobaczymy co dalej. Prawda, Marcel?
- Oczywiście - stwierdza z dumą. - Będę jej pilnował.
- Bardzo dobrze - chwalę.
Na twarzy dziewczyny pojawia się uśmiech.
- Teraz jednak, ty wróć do środka i powiedz grupie, że Celine zrobiło się duszno, więc wspólne wyszliśmy na ogród. Tam się spotkamy.
Brunetka marszczy brwi. Widzę, że waha się nad odpowiedzią.
Marcel odchodzi, a Celine bacznie obserwuje, jak chłopak znika za drzwiami.
- Nie sądzisz Harry, że powinnam po prostu posiedzieć? - w końcu wyskakuje ze swoich myśli.
- Nie - odpowiadam i wstaję.
Wolnym krokiem ruszam w stronę ogrodu. Jest dosyć ciepło, więc ściągam swój brązowy płaszcz i zarzucam go przez ramię, zostając tylko w czarnej koszuli.
Nie odwracam się, czekam tylko na dźwięk jej kroków, który zacznie rozbrzmiewać po kamiennym chodniku. W ciszy mijam pierwsze rośliny pięknego ogrodu, skupiając na nich swoją uwagę.
Wiem, że dziewczyna walczy z myślami. Cóż, nie zauważyłem wcześniej, że brunetka lubi być stanowcza. Sądziłem raczej, że woli być instruowana w tym, co ma robić, a nie odwrotnie. W tym przypadku na szczęście rządzę ja.
W końcu słyszę delikatne kroki, które wydają jej czarne mokasyny. Nasłuchuję uważnie.
- Przyznaj, Celine - zaczynam, wiedząc że dziewczyna idzie zaraz za mną. - Widziałaś kiedykolwiek piękniejszy ogród?
- Nie wiem - odpowiada cicho, wyrównując mi w tempie. - Chyba nie.
- Może Francja nie jest ci pisana? - odwracam swój wzrok w jej stronę.
- Dlaczego? - słyszę niezadowolenie w jej głosie.
- Cóż - przeczesuję włosy palcami. - Nie sądzisz, że twoja odpowiedź powinna być bardziej jednoznaczna?
- A co z nią było nie tak? - pyta, marszcząc brwi. Znowu.
- Nie była jednoznaczna, jak powiedziałem wcześniej, Celine - w moim głosie czuć nutę uszczypliwości.
Dziewczyna głośno wzdycha. I tyle, nic mi nie odpowiada.
Tym razem to ja marszczę brwi.
- Gdy coś jest ci pisane - kontynuuję swoją myśl, nie zwracając uwagi na nie chętność ze strony brunetki. - Zakochujesz się w tym bezgranicznie.
- Nie zawsze musi mi to odpowiadać. Wszystko ma wady, nawet to, co kocha się, tak jak powiedziałeś, bezgranicznie - odpowiada pewna siebie.
- Właśnie - zaznaczam. - Gdy kochasz coś bezgranicznie, żadne wady nie są dla ciebie istotne. Po prostu ich nie widzisz.
Nastaje cisza, która rozpoczyna swoją drogę razem z nami.
- Chyba musisz kochać wiele rzeczy - stwierdza błędnie.
- Nie - odpowiadam szybko. Zdecydowanie za szybko. - Nie kocham tak naprawdę niczego.
Oprócz podróży i Paryża, rzecz jasna.
- Och - mówi cicho. - Przepraszam, jeśli cię uraziłam. Nie to miałam na myśli.
- W porządku - kłamię, mimo tego, że zaczyna mnie skręcać w środku. - A ty, masz coś, co jest dla ciebie ważne?
Omijam słowo kochać. Używam go tylko i wyłącznie wobec dwóch rzeczy, które wymieniłem. Miłość między ludźmi nie istnieje, żadna. To tylko szereg różnych odczuć, które ktoś kiedyś nazwał miłością, a zrobił to tylko po to, żeby móc skrócić opowieść o tym.
- Moja rodzina - odpowiada. - I mój pies, nazywa się Lily.
Wewnętrznie zaczynam się cieszyć, że możemy zmienić temat. Temat, który sam wprowadziłem. Czasem moje zachowanie jest zwyczajnie cholernie głupie.
- Jaka to rasa? - pytam, gdy zatrzymujemy się przy sporym jeziorku na końcu ogrodu.
- Border Collie.
- Musi być ruchliwa, prawda?
- Tak - śmieje się. - Czasem aż za bardzo.
Pierwszy raz widzę u niej tak szczery uśmiech. Teraz widzę jej wszystkie zęby. Są proste, oprócz jednego po lewej stronie jej twarzy. A jej usta... Nadal są pełne, mimo tego, jak szeroko się śmieję.
Nie chcąc, samoistnie odwzajemniam jej uśmiech.
- Masz dołeczki - zauważa, a ja kiwam głową. - Lubisz je?
Wzruszam ramionami. Nie zwracam na nie uwagi, za to kobiety aż za bardzo.
- Chyba mi pasują - stwierdzam.
Znów się uśmiecha.
- Miło mi się z tobą rozmawia, Harry - mówi cicho, nadal mając delikatny uśmiech na twarzy. - Jedynie nie mogę się przyzwyczaić do zwracania się do ciebie po imieniu.
- Nie każdemu tak pozwalam - odpowiadam żartobliwie. - Musisz wiedzieć, że to tylko dla wyjątków.
- A czym sobie zasłużyłam, że jestem tym wyjątkiem? - pyta, a ja nie wiem co odpowiedzieć.
Zamieram.
- Cóż, wiedziałem, że po twoim zasłabnięciu na pewno będę z tobą częściej rozmawiać, niż z innymi twoimi koleżankami.
Dziewczyna patrzy na mnie, jakoś dziwnie. Jakby wyrosła mi druga głowa gdzieś z boku.
- Rozumiem - odpowiada, odwracając wzrok w stronę wody. - Tu mi się podoba.
- Bardziej niż wcześniej?
- Tak, uwielbiam patrzeć na jeziora, morza, wodospady - mówi. - Ogrody też są piękne, ale tu...
Wskazuje dłonią przed siebie.
Przyznaję jej rację. Stoimy wspólnie parę minut w ciszy, patrząc na jezioro. Próbuję zrozumieć, co widzi w tym tak niezwykłego. Można to interpretować na wiele sposobów, ale nie chcę się domyślać. Chcę wiedzieć, co ona ma na myśli.
Już mam zadać jej pytanie, ale zaczynam się zastanawiać, dlaczego właściwie to wpadło mi do głowy. Nie powinienem zachowywać się w ten sposób. Muszę być na takim terenie, na którym kontrolę mam ja. Pełną i świadomą, a nie taką, w której coś zabiera mi logiczne myślenie.
Zerkam na zegarek, grupa za czterdzieści minut powinna być przy autobusie, który będzie czekał na nas na parkingu.
- Idziemy do kawiarni? - pytam, a dziewczyna jakby wyrwana z amoku spogląda na mnie. - Mamy jeszcze trochę czasu.
- W porządku - odpowiada.
Po paru minutach znajdujemy się już w kawiarnii. Zamawiam herbatę. Celine nie decyduje się na nic w menu, a ja ją nie namawiam. Decyzja należy do niej.
Postanawiam zmniejszyć kontakt do minimum, dlatego też siedzimy w ciszy, co jakiś czas wymieniając się błahymi spostrzeżeniami.
Rozglądam się, podziwiając jak zielony jest w tym roku ogród. Z tej perspektywy wszystko wydaje się takie spokojne i delikatne. Mam ochotę znów tam pójść, by poczuć się rześko... I lekko. Wchodząc w głąb można poczuć się jak w baśni, gdzie dotychczasowe problemy przestają mieć na chwilę znaczenie. Wszystko co nas otacza jest piękne, tak piękne, że ciężko o tym zapomnieć.
Czuję wibrację w kieszeni spodni. Przewracam oczami.
- Zaraz przyjdę - informuję, widząc numer mojego szefa.
Brunetka kiwa głową, przeglądając coś na telefonie.
- Clifton, coś się dzieje? - pytam. - Nie ukrywam, zaskoczyłeś mnie.
- Wybacz, Harry. Chciałem cię tylko poinformować, że musisz iść chociaż na jeden wykład... Z czego oni to tam mają?
Uśmiecham się półgębkiem.
- Z prawa.
- Tak, z prawa - chrząka. - Nie jest to codzienna sytuacja, więc porób zdjęcia. To świetna reklama, coś nowatorskiego.
- W porządku - odpowiadam.
Nie jestem z tego zadowolony. Prawo, cokolwiek co jest narzucane, przyprawia mnie o mdłości. Dziwi mnie, że tak młode osoby są tym zainteresowane. Jest tyle rzeczy, które można robić, a w szczególności w Paryżu.
- Albo nawet i dwa razy - dopowiada po namyśle. - Tylko pamiętaj, zrób takie, żeby nie było nam wstyd je wstawić.
- Wiesz, że robię świetne zdjęcia - śmieję się, chociaż obydwoje wiemy, że to prawda.
- Zgadzam się, Harry. Żegnam.
Rozłączam się i wracam z powrotem do Celine. Moja mina na pewno mówi wszystko, co czuję. Nie będę ukrywał braku entuzjazmu.
- Nie wiem czy mogę zapytać... - brunetka zaczyna cicho, przyglądając się ostrożnie mojej twarzy. - Wszystko w porządku?
- Tak - mamroczę.
Nie powinna być mną tak zainteresowana. To trochę wścibskie.
- Och.
- Kiedy macie następny wykład?
Wolę sobie to zaplanować.
- Jutro - odpowiada.
- W takim razie muszę się wybrać tam z wami - informuję.
Posyła mi delikatny uśmiech.
- Dlaczego?
Ściągam brwi.
- Cóż, taka praca - wzruszam ramionami.
Nie zawsze będę robić to co chcę, jeden czy dwa takie spotkania nie stanowią problemu, chociaż wolałbym je ominąć.
- Nie lubisz próbować nowych rzeczy, co? - zerka na mnie wymownie. - Przynajmniej tak wyglądasz.
Słucham? Zazwyczaj uwielbiam próbować nowych rzeczy. No chyba, że to coś, co wiem, że nie lubię - bo kiedyś miałem z nimi styczność.
- Lubię - odpowiadam. - Jestem przewodnikiem, tu nic się nie powtarza.
- Ale jeździsz tylko do Paryża, prawda? - rzuca.
Celine zaczyna robić się nieznośna. Przestaje mi się to podobać.
- Nie tylko. To po prostu mój główny kierunek.
Kiwa głową, utrzymując ze mną kontakt wzrokowy.
- Gdzie jeszcze byłeś, w takim razie?
- Za dużo miejsc, żeby o nich opowiadać - odgryzam się.
Zakłada kosmyk swoich czarnych włosów za ucho. Dopijam ostatni łyk herbaty i wstaję.
- Chodźmy, poczekamy na nich przy wyjściu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro